wtorek, 27 września 2016

All you need is job


Dla niektórych tym, czego potrzebują, jest miłość. O niej marzy wielu z nas...Niestety, dla równie wielu z nas ważnym zapotrzebowaniem jest praca. No cóż, piramida Maslowa się kłania: potrzeby rzędu niższego i wyższego...Bez niższych nie ma wyższych, więc...Wracając do tematu: ja jestem z frakcji "all you need is job". Tak to już jest...
Kiedy byłam mała, nie miałam typowych dziecięcych marzeń, że będę aktorką czy piosenkarką. Najpierw namiętnie bawiłam się "w szkołę", sadzając w "ławkach" lalki i misie, wyczytując ich nazwiska z prawdziwego dziennika szkolnego, zajumanego przez pracującą w szkole ciotkę. Potem namiętnie zabawki leczyłam, wierząc, że właśnie lekarką zostanę, Ze szczenięcych lat pamiętam jeszcze dziwną z perspektywy dziś dorosłego człowieka "zawodową" zabawę-w "dom dziecka". Tak to nazywałyśmy, sadzając lalki na sofie i mówiąc, że muszą być grzeczne. Nie pytajcie, dlaczego tak.
Później przyszła bardziej dorosła faza-kiedy zaczęła się szkoła, zaczęły się wypracowania, a wraz     z nimi przyszły pierwsze pochwały odnośnie moich prac pisemnych. To wtedy w mej głowie narodziła się myśl: pisarką zostanę! Albo dziennikarką! I to było uczucie porównywalne do Newtona walniętego w głowę jabłkiem. Wszystko zaczęło składać się w logiczną całość: tony zeszytów zapisanych mniej lub bardziej zmyślonymi opowieściami,  albo czymś w rodzaju reportaży-moich pewnych reakcji np. na obejrzany w telewizji reportaż. Wszystko wydawało się zmierzać w tym kierunku.
Później były studia, w czasie których mogłam sobie wybrać (w teorii) dowolny zawód, bo przecież nie były ukierunkowane na jeden przedmiot, a cały ich przegląd. Do wyboru do koloru. To też nie wpłynęło pozytywnie na moją zdolność wyboru. Miałam już wtedy za sobą pierwsze rozczarowania (własna działalność gospodarcza, branża trafiona kulą w płot, zupełnie mnie nie interesowała; dziennikarstwo-zniechęciły mnie mizerne zarobki w porównaniu do nakładu pracy)...Potem te bezskuteczne poszukiwania, które podkopały moją wiarę w siebie...
W końcu-cud, wydawać by się mogło: praca marzeń. Ciepłe biuro, własne biurko, zarobki świetne. Przez pierwszy miesiąc było ok-szybko zleciało, uczyłam się wszystkiego, zresztą ja zawsze zaczynam od fascynacji tym, co nieznane. Im dalej w las, tym bardziej moje wyobrażenia, umiejętności, cechy charakteru i rzeczywistość były rozbieżne. Kilka miesięcy i koniec. To, na co tyle czekałam, przyszło i poszło. "Easy come, easy go"...
Teraz mija już rok kolejnego poszukiwania i przyznam szczerze, mam już dość. Dość tego, że trzeba się łasić do pracodawców o byle jakie stanowisko za marne grosze; tego, że wymagania są jak dla astronautów-z księżyca: do byle pracy pięć języków, sto kursów, osiem kierunków studiów i całe życie doświadczenia. Ideałów nie ma...Boli mnie też to, że każda lepsza niż np. sklep posada ma swój warunek: ZNAJOMOŚCI. Zwłaszcza w moim mieście. A z tym u mnie kiepsko...Dochodzi też chęć zmiany branży, ale na przeszkodzie stoją brak doświadczenia, niechęć pracodawców do przyuczania "nowych"...No i ten pech, że gazety i portale roją się od tych przeklętych usług finansowych, a nie czegoś innego. Na własny biznes brak kasy, pomysłu i samozaparcia...I bądź tu człowieku mądry, pisz wiersze...
[WPIS INSPIROWANY TYM POSTEM u Cumulonimbus93]
 

poniedziałek, 26 września 2016

Tak się "żałuje" w Polsce

Tak to robią za granicą:





To tylko kilka utworów ludzi powszechnie znanych, którzy postanowili napisać czy zadedykować utwory swoim bliskim czy przyjaciołom. Jak w końcu ma sobie poradzić artysta z tego typu przeżyciami, jeśli nie ujmując je w taką formę? Teraz przejdę jednak do czegoś innego.
Na pewno wielu z Was słyszało o Krystianie Rempale , o jego śmierci, a także o tym, jak jego rodzice walczyli o to, by sprawa nie została zbyt szybko zakończona. Krystian niestety zmarł, ale państwo Rempałowie mają jeszcze córkę-Martynę. Starsza siostra Krystiana, której pasją od zawsze jest muzyka, wielokrotnie po śmierci brata właśnie śpiewając wyrażała swój żal. Zawsze były to jednak adaptacje innych utworów, teraz Martyna pokusiła się o nagranie własnego, a efekty jej pracy ujrzały wczoraj światło dzienne. Oto one-tak to się robi w Polsce (w nawiązaniu do wstępu):
 
 
Obejrzałam to wideo i jestem zmieszana. Okej, rozumiem, tak dziewczyna czuje, tak ktoś jej to napisał, tak wyraziła swoje emocje. Ale, na litość boską, dlaczego w takiej ciut kiczowatej formie? Jest jeszcze kwestia wyglądu wokalistki: jak dla mnie, anturaż raczej ślubny niż żałobny. Tekst brzmi bardziej na kierowany do oblubieńca, niż do brata...ale może ja przewrażliwiona jestem. Matka posłuchała i się popłakała. Mnie nie poruszyło. A jakie jest Wasze zdanie? Co sądzicie o pisaniu utworów poświęconych ludziom zmarłym? I jak w tym wszystkim poradziła sobie Martyna? Może moje negatywne zdanie jest odosobnione...

Czasem mowa srebrem, czasem złotem jest

Imię: Rafał
Nazwisko: Betlejewski
Zawód: (ponoć) bloger, (ponoć) performer, (ponoć) copywriter
Znany z: tego, że zrobił dym.
Ta metryczka to tak w skrócie. Możliwe jest pewnie, aby o tym panu napisać ciut więcej. Mnie jednak nie chodzi o jego osobę, a o to, co też ostatnio "nawywijał", a co wywołało tyle kontrowersji.
Zaczęło się niewinnie: od ogłoszenia o pracę. Kiedy zjawili się poszukujący zatrudnienia bezrobotni, nie wiedzieli, że "rekruterami" nie są prawdziwi rekruterzy, a osoby podstawione, aktorzy. Formy zarobku: prostytucja, przemyt narkotyków, przewóz nielegalnych imigrantów. I tak dalej, i tak dalej. Wszystkie interesy bardzo śliskie, za to za świetne wynagrodzenie. Ci ludzie byli gotowi się na to wszystko zgodzić, nie wiedząc, że biorą udział w telewizyjnej szopce, mającej z pewnością zapewnić oglądalność, a pewnie również i rozgłos pomysłodawcy. Z tym drugim, niestety, udało się. Nie rozumiem jednak, jak można sobie żartować z autentycznie zdesperowanych osób? Ja rozumiem, gdyby służyło to swego rodzaju badaniom, np. socjologicznym, na przykład na temat: "ile ludzie są skłonni zrobić dla pieniędzy?", choć i bez tego wiemy, że są zdolni zrobić wiele. Cele naukowe byłyby uzasadnione, a to? Nie, to się nie mieści w mojej głowie. No dobrze, może nie jestem w tej ocenie wiarygodna, bo: a) też szukam zajęcia i kto wie, gdyby odpowiednio sformułować ogłoszenie, na co dałabym się zwabić; b) cokolwiek o sztuczkach medialnych ze szkoły wyniosłam...
Dziś możemy już przeczytać o tym, że Betlejewski przeprosił, niesmak i wątpliwości jednak zostały. Wątpliwości budzi także brak podstaw naukowych. Jest jednak druga strona medalu. Może to, co napiszę, będzie kontrowersyjne, może ciut naiwne, ale...Mam nadzieję, że ktoś pójdzie po rozum do głowy, a wyniki tego "eksperymentu" dadzą mu do myślenia: coś trzeba zmienić, jest źle, skoro ludzie zdolni są do takich rzeczy, aby przeżyć. Z drugiej jednak strony, skoro różne dramatyczne dane na temat bezrobocia nie dały nikomu przez tyle lat do myślenia, to...czego ja tu oczekuję? System opieki nad bezrobotnymi był, jest i pewnie jeszcze długo ułomny. I nie dajcie się zwieść statystykom: nie ma bowiem większego kłamstwa.. Malejąca liczba bezrobotnych to efekt wykreślania ich pod byle pretekstem ze ewidencji, a nie tak świetnej sytuacji gospodarczej. Ach, są jeszcze jakże liczne wyjazdy za chlebem do najodleglejszych zakątków Europy czy globu. Ci ludzie przecież też nie są ujęci w danych...
Kończąc, smutne jest to, że dopiero spektakularne akcje zwracają uwagę na różne problemy. Przedtem jakby ich nie było, czyżby w myśl starej zasady: milczymy, kłopotu nie ma? Tylko że wtedy milczenie na pewno nie jest złotem...choć dla pana R.B. byłoby dobrze, gdyby w pewnych sytuacjach się nie odzywał.

niedziela, 25 września 2016

Kwasami jesień się zaczyna (a kończy sezon żużlowy)


Utwór ten przytaczam nie bez kozery. To (nie)formalny hymn Stali Gorzów, drużynowych mistrzów Polski na żużlu A.D.2016. Tak, stało się. Po nieco ponad pięciu miesiącach ten pełen różnych (niekoniecznie pozytywnych) emocji sezon dobiegł końca. Medale rozdane, jakieś tam rozstrzygnięcia dokonane, teraz tylko czekać pełnej spekulacji, rewelacji transferowych zimy...
Jak rzadko kiedy, cieszę się, że ten sezon dobiega końca. W zeszłym roku też tak było.
Powody zeszłoroczne:
-to, co stało się z Darcym
-ogólny niesmak po wysypie kontuzji, mniej lub bardziej groźnych
-drużynie z mojego miasta nie szło najlepiej, choć w sumie i tak nie było najgorzej.
W tym roku rozgrywki nie podobały mi się, bo to pierwszy sezon bez D.W.-wciąż trudno mi się przyzwyczaić; jeszcze w zimie kopniak pt. "w tym roku nie będzie żużla w moim mieście", potem przyszedł zdecydowanie najgorszy tydzień tego sezonu, czyli od 22 do 28 maja, kiedy wszyscy zainteresowani żużlem (a i osoby postronne, w końcu sprawa była głośna) drżeli o życie Krystiana Rempały...Bałam się wtedy każdego poranka uruchamiać internet, bo podświadomie czułam, że zobaczę tam TĘ NAJGORSZĄ informację...To, co było nieuniknione, stało się i tak, ale nie ranem, tylko po południu 28 maja. Tak, przyznaję, zresztą dobrze o tym wiecie-to był kolejny w ciągu ostatniego roku moment, w którym przyszło na mnie zwątpienie dotyczące sensu oglądania żużla, chodzenia nań, interesowania się nim. Chciałam-powiem symbolicznie-wyjść ze stadionu i więcej nie wrócić. Nie robiłam jednak tego, bo ta dyscyplina coś takiego w sobie ma. Jest zaborcza i nie znosi długiego opuszczenia, a już opuszczenie na zawsze jest niemożliwe...
Tak, a astronomiczna jesień zaczyna się w żużlu nie jak u Niemena-mimozami-a kwasami. To znaczy bardzo kontrowersyjnymi sytuacjami. Przykładów nie trzeba szukać daleko:
1. Jakim cudem Lokomotiv Daugavpils, który wygrał I ligę w Polsce, nie będzie startował w sezonie 2017 o stopień wyżej? Bo to jest Polska, najpierw dopuścili LD do startów w Polsce, a kiedy zaczęło dobrze iść, położyli kłody pod nogi, kazali spełniać nierealne wymagania (np. posiadanie stadionu w Polsce, pewną ilość polskich zawodników, itp., itd.). Działacze nie założyli tak dobrych wyników drużyny i naprędce sklecili swoje takie, a nie inne stanowisko i swoje wymogi, aby je spełnić, oraz przeszkody, które stoją na drodze LD.
2. Dzisiejszy drugi mecz finałowy: Gorzów-Toruń to była farsa. Gospodarze zastawili na Toruń pułapki torowe, kiedy się przewracali, wykluczano ich jako sprawców zdarzenia...A kiedy torunianin został przewrócony przez "gorzowiaka", to sędzia "gorzowiaka" nie wykluczył, tylko toruńczyka. Bo on oferma, i przewracany się na motorze nie utrzymał. Przyznam się Wam, kilka razy nie mogłam wytrzymać i wyłączałam transmisję z tego cholernego Gorzowa, na usta cisnęło mi się słynne: "Panie Turek, kończ pan ten mecz..."(choć Turka żadnego tu nie było).
Dzisiaj, tymi dwiema sytuacjami oraz ogólnie nerwami o wyniki, moje zdrowie zostało wystawione na poważną próbę.
Wiecie, kiedy w związku dwojga ludzi się nie układa, mówi się: "odpocznijmy od siebie, dajmy sobie czas na przemyślenie tego i owego". I ja w tej chwili tak mówię do żużla. W przerwie od siebie odpoczniemy, może nabiorę dystansu, może jeszcze odkryję w sobie jakieś nieznane pokłady cierpliwości dla tego cyrku na kółkach? Niemal pół roku to odpowiednia długość takiego odpoczynku.
Gorzów ze złotem Toruń ze srebrem, Zielona Góra z brązem-tak to się kończy...Na mnie czekają jeszcze wtorkowa i środowa przygoda z finałem drużynowych mistrzostw Szwecji, w sobotę Grand Prix w Toruniu (niestety, tylko w TV), później 22 października i decydujące Grand Prix w Melbourne...a potem: adieu, żużlu, do wiosny! Albo i na dłużej.

piątek, 23 września 2016

Anatomia rozpadu

Ostatnie wydarzenia (o których za chwilę) oraz dzisiejsza wiadomość (o tym też za moment) unaoczniły mi, w jakich paskudnych czasach żyjemy. Pisząc "paskudnych", mam na myśli to, że       w wielu przypadkach rozleciały się więzi międzyludzkie, rodzinne, koleżeńskie. Wielu z nas jest zapracowanych, nie ma dla siebie czasu, żyjemy na różnych kontynentach, w różnych krajach, pół biedy, jeśli są to po prostu oddalone miasta w Polsce...
Do mojej matki odezwała się ostatnio koleżanka, w dawnych czasach przyjaciółka nawet. Wiecie, poznały się, chodząc razem do szkoły, były na swoich ślubach, itp., itd. Potem znajoma matki wyprowadziła się na Kujawy na studia, tam wyszła za mąż i już została. Potem utrzymywały sporadyczny kontakt, aż teraz ona odezwała się do rodzicielki mej z pytaniem, co tam u nas. Matka odpisała, pytając także o jej męża, siostrę, rodziców-wiecie, tak to jest, jak się z kimś przez lata nie ma kontaktu. Pani B. odpowiedziała na wszystkie pytania, męża jednak nie uwzględniając.
-No, może się rozwiodła-pomyślała matka i przeszła nad tym do porządku dziennego.
Dziś, podczas lekkiego researchu internetowego (wiecie, Fejsy itp., a także banalne wpisanie imienia i nazwiska do przeglądarki) okazało się, że mąż pani B...nie żyje od pięciu miesięcy. Zmarł nagle. Zawał. Nie chciała, a może wciąż nie potrafiła o tym mówić/napisać...
Tak to jest, kiedy nawet żyjąc-powiedzmy-100 km od siebie, mało co o sobie wiemy, rzadko mamy kontakt. To straszne, ale ja doświadczam tego nawet w stosunku do własnej rodziny. Żyją gdzieś, niby obok, a równie dobrze mogłyby to być Australia albo Mars. Nikt się nikim nie interesuje, kontakty ograniczają się np. do kartek na święta lub zaproszeń (rzadkich, bo rodzina mała) na chrzciny, komunie, śluby(najrzadziej-czego bardzo żałuję), pogrzeby (najczęściej, co bardzo smutne), raz na kilka lat ktoś zaprosi na kawę w Wielkanoc czy Boże Narodzenie. I tyle. A ja się dziwię, że człowiek czuje się samotny...Naprawdę, z żalem i tęsknotą myślę o dawnych czasach (takich, których ja już nie pamiętam, albo w ogóle nie znam, bo mnie jeszcze nie było). Takich czasach, kiedy rodziny były wielopokoleniowe, ludzie mieli więcej dzieci, inni-co za tym idzie-rodzeństwa, kuzynostwa. Spotykano się znacznie częściej, i nikt nie był potem zaskakiwany tego typu wiadomościami. Wtedy-napiszę to z czysto egoistycznych pobudek-może choć dalsza rodzina zainteresowałaby się moim stanem, może ktoś zaproponowałby pomoc...A tak-analizowałyśmy dziś z matką, z kim przestało nam być po drodze, kto zerwał z nami kontakt...i doszłyśmy do szalenie niewesołych wniosków.
Mój wniosek jest jeden: dbajcie o tych, których macie (rodzeństwo, ciotki, kuzynów, kogo tam jeszcze), bo nigdy nic nie wiadomo. Ludzie dzisiaj są, a jutro ich nie ma...a szkoda później żałować słów, które padły, a nie powinny, albo powinny, a nie padły...
Wybaczcie wynurzenia rodem ze Smętowa Granicznego, ale :a) taki nastrój, b) jesień nadeszła, to też sprzyja wszelakiej refleksji. Mimo wszystko trzymajcie się bardzo ciepło. Ściskam Was.

poniedziałek, 19 września 2016

I'm a celebrity...(Don't)get me out of here!


Co u Was?
Utwór ten przytaczam nie bez przyczyny. W końcu ta jakże lubiana przeze mnie piosenka stanowiła motyw przewodni tego, co mnie spotkało, a nawet pewnie dało jej swój tytuł/nazwę, co mnie bardzo ucieszyło...
W ubiegły weekend, a konkretnie mówiąc-w sobotnie popołudnie, miał miejsce doniosły fakt. Po ponad trzech miesiącach od ostatniego pobytu na zawodach żużlowych (czerwcowy Ostrów) znów miałam speedway live. Żeby było jeszcze lepiej-pod nosem, w swoim mieście, niemal na swoim stałym krzesełku...Coś pięknego.
Nie obyło się oczywiście bez małego "kwasu"-miałam dostać akredytację i nie dostałam, więc musiałam, jak wszyscy inni "śmiertelnicy" uzbroić się w bilet i wbijać na stadion razem z innymi. Tu spotkało mnie kilka zaskoczeń związanych z "nowym rozdaniem" we władzach klubu:
-M., która razem ze mną udzielała się w biurze prasowym, już dogadała się z "nowymi" i pełniła funkcje, nazwijmy je tak, informacyjne
-M., który również przewijał się w zeszłym roku przez nasz przybytek, awansował, i to znacznie-do jakże ważnego "stanowiska" spikera zawodów.
Tylko oczywiście ja zaniedbałam swoje sprawy:( Spotkały mnie za to także inne, milsze  zaskoczenia. Okazałam się swego rodzaju stadionową celebrytką. Skoro, kurde, przedtem przez 12 lat latałam na te mecze, a poza tym w zeszłym roku byłam jeszcze bardziej widoczna, musieli mnie zapamiętać. Pani w kasie, gdzie miałam wymienić wydrukowany wcześniej kupon na bilet, ode mnie jako od jedynej "pacjentki" w kolejce nie wołała dowodu osobistego:) W odpowiedzi na moje pytające spojrzenie wypaliła:
-Przecież ja panią znam.
Kupon wymieniony, idę do bramki, którą mam wejść na stadion. Wyciągam bilet w stronę pana ochroniarza, a on do mnie w te słowa:
-A pani już nie działa?
W pierwszej chwili nie załapałam, o co mu chodzi. Już miałam na końcu języka coś w rodzaju: "Jak bateryjek nie naładuję, nie zjem jogurtu, nie wypiję herbaty czy coli, które dają mi kopa, to zdarza się", ale nie o to panu chodziło. Chodziło mu o to, że nie udzielam się jako wolontariuszka.
-No widzi pan, nie dogadałam się jeszcze z nowymi władzami-wypaliłam.
-A, no to trzeba się dogadać, na pewno coś się znajdzie...-poklepał mnie po ramieniu.-Ale to już tak chyba bardziej w przyszłym sezonie, bo teraz, to wie pani...
Tak, wiem, wiem. Jedyna impreza w tym roku, wszędzie sezon ma się już ku końcowi...Co będzie    w przyszłym roku-nie wyrokuję. Do tego czasu jest jeszcze sześć długich miesięcy, w ciągu których wszystko może się zmienić.
Wracając do meritum-impreza się odbyła, było pięknie, choć jesienne wieczorne zimno dawało się już nieco we znaki. Gawiedź przyszła dość licznie, skuszona zapewne występami Woffindena oraz Hancocka-największych gwiazd tego turnieju, generalnie największych obecnie gwiazd żużla na świecie (no, oprócz Doyle'a, którego uwielbiam, a który ze spokojem też mógłby tu być-i nie wiem, dlaczego go nie było; jak mawia R.-jako "pani prezes" powinnam o to zadbać, cóż, mea culpa). Było, jak mawiał monsieur Alphonse z "Allo, Allo"-'szybko, sprawnie i z fasonem". Bez zbędnych przerw, upadków (no, trzy ostatnie biegi popsuły średnią) i ciut zaskakująco, jeśli chodzi o podium, szczególnie w kwestii triumfatora zawodów. Czyż jednak nie to jest właśnie piękne? To, że bywa to nieprzewidywalne?
No nic, ciut witaminy Ż załapane, do wiosny...zobaczymy, co życie przyniesie. Na razie idę szukać castingów do tego reality show: "I'm a celebrity, get me out of there!", może jeszcze mają jakieś wolne miejsca dla żużlowej celebrytki z małego miasta:) Trzymajcie się, bye!

czwartek, 15 września 2016

Z hall of fame do hall of shame droga jest krótka

Jeden dzień, a dwa jakże różne od siebie wydarzenia. Sportowe oczywiście. Coś chwalebnego i coś, co trzeba nazwać wiochą i wstydem...Jednego dnia trzeba było przejść z "hall of fame" polskiego sportu do "hall of shame"...To wszystko wydarzyło się wczoraj.
Nie wiem, czy słowo "idol" i "autorytet" ma jeszcze obecnie jakieś znaczenie, ale jeśli tak, to oświadczam wszem i wobec, że w świecie sportu-i chyba ogólnie, ponieważ w innych dziedzinach próżno według mnie takiej osoby szukać-jest to...fanfary, okrzyki i meksykańska fala...Rafał Wilk! Zaskoczeni? Myślę, że nie.
Podziwiam osoby, które po ciężkich wydarzeniach potrafią odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Podnieść się z gruzów nie jest łatwo, a podnieść się i jeszcze wyjść na tym dobrze to podwójnie trudna sztuka. Panu Rafałowi się udało. Jak wiecie lub nie, do 2006 roku był żużlowcem. Jego obiecującą karierę przerwał wypadek. Złamany kręgosłup, wózek inwalidzki. Idealne warunki do tego, by się załamać, prawda? Pan Rafał tymczasem postanowił odnaleźć się w nowej rzeczywistości-najpierw jako żużlowy trener, później jako zawodnik kolarstwa na wózkach. Doszedł do poziomu olimpijskiego, wystartował na Igrzyskach Paraolimpijskich w Londynie. Bach, przywiózł medale. Minęły cztery lata, przyszło Rio, jest medal. Znowu złoty. Triumf ducha...Czy to nie gotowy materiał na film? Chciałabym mieć w sobie tyle samozaparcia, aby z X przenieść się do Y i tak dobrze sobie z tym radzić...
Niestety, teraz muszę przekierować zwiedzających do "sali wstydu". Oczywiście, wczoraj wieczorem śledziłam z zapartym tchem mecz Legii w Lidze Mistrzów. Kilka minut przed rozpoczęciem transmisji wydarzyła się awaria prądu i mogłam tego nie zobaczyć...Może tak byłoby lepiej? Daleka jestem od wylewania pomyj personalnych, bo nie od tego jestem. Po prostu coś zawiodło...albo tak się kończą bajki o tym, jak biedak wchodzi do królewskiej rodziny. To musiało się tak skończyć...To znaczy-przegraną. Ale żeby w takim stosunku? Toż to wygląda tak, jakby na gruncie żużlowym spotkał się np. finalista mistrzostw Polski-powiedzmy, Toruń-z najgorszą obecnie drużyną w Polsce, zajmującą ostatnie miejsce w najniższej lidze-Rawiczem. Toruń 75, Rawicz 15 murowane:) No i tak wyglądało to w przypadku Legii. Szkoda tylko, że dzień chwały (w końcu nie każdego dnia gra się po 20 latach w Lidze Mistrzów) stał się dniem wstydu nie tylko za sprawą wyników, ale także burd. Na różnych meczach już człowiek był (ja wiem, żużel to inny kaliber, ale i na nim bywały różne "kwasy") i różne rzeczy się działy, ale w głowie mi się nie mieści, jak można takie (mimo wszystko) święto zmienić w-trudno, innych słów nie znajduję-oborę. Tak, oborę, bo ludzie się chyba tak nie zachowują. Albo ja jestem zbyt naiwna i za mało o nich wiem.
Tym "optymistycznym" akcentem pozwolę sobie zakończyć. Ciekawe, jakie jeszcze sportowe "fejmy i szejmy" ma dla mnie w zanadrzu ten tydzień?