czwartek, 15 września 2016

Z hall of fame do hall of shame droga jest krótka

Jeden dzień, a dwa jakże różne od siebie wydarzenia. Sportowe oczywiście. Coś chwalebnego i coś, co trzeba nazwać wiochą i wstydem...Jednego dnia trzeba było przejść z "hall of fame" polskiego sportu do "hall of shame"...To wszystko wydarzyło się wczoraj.
Nie wiem, czy słowo "idol" i "autorytet" ma jeszcze obecnie jakieś znaczenie, ale jeśli tak, to oświadczam wszem i wobec, że w świecie sportu-i chyba ogólnie, ponieważ w innych dziedzinach próżno według mnie takiej osoby szukać-jest to...fanfary, okrzyki i meksykańska fala...Rafał Wilk! Zaskoczeni? Myślę, że nie.
Podziwiam osoby, które po ciężkich wydarzeniach potrafią odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Podnieść się z gruzów nie jest łatwo, a podnieść się i jeszcze wyjść na tym dobrze to podwójnie trudna sztuka. Panu Rafałowi się udało. Jak wiecie lub nie, do 2006 roku był żużlowcem. Jego obiecującą karierę przerwał wypadek. Złamany kręgosłup, wózek inwalidzki. Idealne warunki do tego, by się załamać, prawda? Pan Rafał tymczasem postanowił odnaleźć się w nowej rzeczywistości-najpierw jako żużlowy trener, później jako zawodnik kolarstwa na wózkach. Doszedł do poziomu olimpijskiego, wystartował na Igrzyskach Paraolimpijskich w Londynie. Bach, przywiózł medale. Minęły cztery lata, przyszło Rio, jest medal. Znowu złoty. Triumf ducha...Czy to nie gotowy materiał na film? Chciałabym mieć w sobie tyle samozaparcia, aby z X przenieść się do Y i tak dobrze sobie z tym radzić...
Niestety, teraz muszę przekierować zwiedzających do "sali wstydu". Oczywiście, wczoraj wieczorem śledziłam z zapartym tchem mecz Legii w Lidze Mistrzów. Kilka minut przed rozpoczęciem transmisji wydarzyła się awaria prądu i mogłam tego nie zobaczyć...Może tak byłoby lepiej? Daleka jestem od wylewania pomyj personalnych, bo nie od tego jestem. Po prostu coś zawiodło...albo tak się kończą bajki o tym, jak biedak wchodzi do królewskiej rodziny. To musiało się tak skończyć...To znaczy-przegraną. Ale żeby w takim stosunku? Toż to wygląda tak, jakby na gruncie żużlowym spotkał się np. finalista mistrzostw Polski-powiedzmy, Toruń-z najgorszą obecnie drużyną w Polsce, zajmującą ostatnie miejsce w najniższej lidze-Rawiczem. Toruń 75, Rawicz 15 murowane:) No i tak wyglądało to w przypadku Legii. Szkoda tylko, że dzień chwały (w końcu nie każdego dnia gra się po 20 latach w Lidze Mistrzów) stał się dniem wstydu nie tylko za sprawą wyników, ale także burd. Na różnych meczach już człowiek był (ja wiem, żużel to inny kaliber, ale i na nim bywały różne "kwasy") i różne rzeczy się działy, ale w głowie mi się nie mieści, jak można takie (mimo wszystko) święto zmienić w-trudno, innych słów nie znajduję-oborę. Tak, oborę, bo ludzie się chyba tak nie zachowują. Albo ja jestem zbyt naiwna i za mało o nich wiem.
Tym "optymistycznym" akcentem pozwolę sobie zakończyć. Ciekawe, jakie jeszcze sportowe "fejmy i szejmy" ma dla mnie w zanadrzu ten tydzień?

2 komentarze:

  1. Też jestem pod wrażeniem ludzi, dla których nowe, wydawałoby się gorsze, życie jest pretekstem by zacząć coś zupełnie nowego :)
    Dziękuję za komentarz, miłego dla Ciebie :)

    OdpowiedzUsuń
  2. ja ostatnio absolutnie nie śledzę żadnych wydarzeń sportowych, nie wiem, co się dzieje, ale chociaż nie odczuwam żadnych negatywnych emocji z tym związanych :D

    OdpowiedzUsuń