czwartek, 24 września 2015

"Pojawiam się i znikam..."

Naprawdę, wybaczcie mi moje znikanie, ale nic się nie dzieje, zresztą
Panna wena poszła sobie
Niech "Przybylska" już nie skrobie
(Wiersz jest mojego, najwłaśniejszego autorstwa, wymyślony sekundę temu; wybaczcie "częstochwizmy", ale darzę to miasto sympatią, no i byłoby miło znów widzieć Włókniarza na żużlowej mapie Polski...)
Czytając niedawno prasę, natknęłam się na artykuł na temat tego, jak "młodzież", czy też "dzieci" (określenie wybierzcie dowolne, i to, i to pasuje), najczęściej ucząca się w gimnazjum, manipuluje przy ocenach z zachowania. Przypomniały mi się moje szkolne czasy-w końcu nie było to jeszcze tak dawno temu...
W szkole na wszystkich jej etapach, jako osobie (nie dodając sobie, ale...) cokolwiek myślącej oraz kochającej analizować rzeczywistość, przeszkadzało zawsze wiele rzeczy, ale dwie z nich przeszkadzały mi zawsze najbardziej. Oceny z religii i z zachowania. Oraz kryteria, według których te oceny ustalano.
JAK MOŻNA DAWAĆ OCENY ZA ZACHOWANIE?
JAK MOŻNA DAWAĆ OCENY ZA WIARĘ?
Odpowie mi ktoś na te pytania?
U nas nie obowiązywały wprawdzie takie "dodatki", jak w opisywanej szkole, ani żadne punkty, ale zawsze, powtarzam zawsze, były cyrki z ocenami z zachowania. "A dlaczego ja mam tylko dobre?", "Wiesia ma wzorowe, a za co?"-takie komentarze towarzyszyły podawaniu do publicznej wiadomości ocen z zachowania (to też, swoją drogą, doprowadzało mnie do szału-co komu do tego? To chyba prywatna sprawa każdego ucznia).
Owszem, były u nas ancymony, które miały poprawne, ale były to przypadki marginalne, zawsze chłopcy, ci, którzy zakłócali dobrostan klasowego kolektywu. I akurat oni najmniej się burzyli. Najwięcej do powiedzenia miały zawsze panienki z dobrych domów. Widać tak już mają.
Ocena z religii...Najczęściej dawana za to, czy odklepałeś poprawnie Mały katechizm-no tak, bo to jest w jakiś sposób wymierne. Za dyskusję czy przemyślenia nikt oceny nie da, bo szkoły jeszcze do tego nie dorosły (w Polsce). Oceny często nie miały nic wspólnego z rzeczywistością (przestałam chodzić do kościoła w drugiej klasie liceum, ale z religii miałam piątkę). Może była to też wypadkowa wzajemnej sympatii/antypatii katechety i ucznia (w I i II klasie LO na przykład uczył mnie ksiądz z Bydgoszczy, z tego powodu nigdy się nie lubiliśmy, a on-bez względu na to, czy umiałam, czy nie, czy chodziłam, czy nie, dawał mi 4 i nigdy więcej). Tego się chyba nie da wyeliminować...
Cieszę się, że te czasy są już za mną, bo niesprawiedliwości w ocenach oraz niekiedy sam fakt oceniania stanowiły zawsze dwie największe przyczyny mojej niechęci do szkoły...
Jak już pisałam, niewiele ciekawego dzieje się teraz w moim życiu, i nieprędko się pewnie "zadzieje", dlatego proszę o wybaczenie, że tak rzadko i mało piszę, ale co tu pisać? No właśnie.
Wczoraj, po prawie miesiącu od zakończenia roboty, byłam w swoim byłym miejscu pracy, by coś załatwić. Nigdy nie byłam specjalnie sentymentalna, ale teraz nie czułam zupełnie nic-jakby mnie tam nigdy nie było...Czy to już choroba?
Trzymajcie się ciepło.

środa, 9 września 2015

Dzień na wyścigach (odc. kolejny): Średniowiecze się (nie) skończyło

Hej, moje ostatnie milczenie spowodowane jest oczywiście nudą, no bo co może się dziać w moim życiu? Do roboty nie chodzę, widoków na następną brak...Ale nie o tym chciałam pisać. Chciałam pisać o sobotnim odcinku mojego życia, którego długo nie będę mogła wymazać z pamięci.
W sobotę odbył się kolejny Turniej O Koronę Bolesława Chrobrego-Pierwszego Króla Polski, już 9. edycja turnieju, który w ciekawy sposób łączy popularyzację historii z żużlem. Oczywiście, na miejscu akcji byłam już znacznie wcześniej, choć było to zupełnie niepotrzebne, bo dziennikarzy, zamiast być znacznie więcej, było znacznie mniej-wydałam zaledwie kilka akredytacji i generalnie potwornie się nudziłam. Same zawody też za ciekawe nie były...Wydarzyło się za to coś innego.
Tak to zazwyczaj bywa, że podczas takiej imprezy żużlowej kilka razy kursuję między biurem prasowym a trybunami. Są one od siebie oddzielone płotem i sporym kawałkiem placu. Jako że powinnam mieć jakieś cztery identyfikatory uprawniające do poruszania się po stadionie, a mam tylko jeden, zazwyczaj przemykam jak pantera, a na widok ochroniarzy tym bardziej. Teraz biegłam już któryś raz z jednej strony na drugą, gdy słyszę:
-Pani? Tutaj?
Oglądam się i oczom nie wierzę. Był to ubezpieczeniowy klient, któremu przygotowywałam umowę, który-muszę to przyznać-dosyć mi się spodobał, i z którym fajnie mi się rozmawiało. A myślałam, że już go nigdy nie spotkam...Wytłumaczyłam mu, co tu robię (zdziwił się...A co, myślał, że ja do filharmonii biegam?), on na moje: "A pan co tu robi?" też wyklarował sprawę...Porozmawialiśmy chwilę, wypytał mnie nawet o powody odejścia z firmy i zarobki, zmartwił się autentycznie, gdy wyjawiłam, że nie mam nowej roboty...a potem każde z nas musiało wracać do swoich obowiązków. To chyba pierwszy raz, kiedy będąc na stadionie, chętniej pogadałabym z kimś/robiła coś innego, niż oglądała same "gonki", które naprawdę interesujące nie były. Nic to. Koniec zawodów, idę pod biuro prasowe, bo klucza nie mam, a słynne pomarańczowe kamizelki ktoś musi odebrać...Kolejna porcja rozmów w oczekiwaniu na klucze. I wtedy właśnie zrobiłam największą głupotę mojego życia w tym roku. Odeszłam bez pożegnania. Po prostu bałam się, że powiem coś za dużo...I tak nic by z tego nie było, bo-teraz mogę Wam to wyznać-facet jest w wieku moich rodziców, ale...głupio mi. Był dla mnie taki miły, a ja taka ohydna. Wiem, że więcej się nie zobaczymy, ale od soboty mnie to dręczy. Nawet zadałam sobie trud i znalazłam go na Facebooku. Miałam już nawet gotowy tekst, co mogłabym napisać, ale głupio mi to zrobić. Co facet sobie o mnie pomyśli? Niby nie chciałam zaproponować czy napisać niczego zdrożnego, ale-jak to ja-za dużo myślę i analizuję. Zamiast zrobić i ewentualnie później się martwić, u mnie urasta to do rangi nie wiem czego...
 
Ten song chodzi mi po głowie od soboty. Nie pytajcie dlaczego.
 
Z sobotą wiążą się jeszcze dwa zdarzenia. Ech...
1. Gadamy sobie z panem klientem. Ja mu nawijam per "pan, pan, pan" (w końcu znaliśmy się na gruncie zawodowym, zresztą wiedziałam, ile ma lat), a on zaczyna do mnie na "ty" i...
-Skończmy z tym panem, średniowiecze się już dawno skończyło.
Rozbawiło mnie to skutecznie, jak zresztą wiele jego tekstów-kiedy przyszedł podpisać ubezpieczenie, też było bardzo sympatycznie-ma chłop poczucie humoru...Przeszliśmy więc na "ty"...
2. Wracam z żużla. Jest po 20.00, niby nie późno, ale już ciemno. Idę przez pustawą ulicę, nagle podchodzi do mnie na oko 11-12-letni szczyl i pyta:
-Przepraszam, która jest godzina?
Pierwszy odruch? Sięgnąć po telefon i sprawdzić. Ale szczylowi przecież o to chodziło...Chciał mnie skroić, jak znam życie. Dlatego wolałam wypalić, że nie wiem, i...zwiać. Dzięki temu ocaliłam telefon (który i tak zamierzam wymienić na nowy) oraz być może zdrowie.
Na koniec szybkie pytanie: PISAĆ CZY NIE? Radźcie...Sprawy sercowe wiadomego pana są wyklarowane, wiem to...Pomocy!