poniedziałek, 31 grudnia 2012

"Sylwestrowo"

Tak. To dziś. Sylwester. Chociaż ja się już w tym gubię, bo głupie bachory z mojej okolicy używają fajerwerków już od kilku dni, więc człowiek może się pogubić:) Zwłaszcza teraz, kiedy mam wolne od szkoły i każdy dzień jest podobny do poprzedniego i następnego. Nudzę się tak, jak zwykle, wieczorem nigdzie nie idę, więc będę miała cały dzień na smęcenie. A powdów do smęcenia się znajdzie...trochę. Mamuśka od rana ciągle się mnie czepia, plus składa mi niby "życzenia noworoczne" w stylu: "Żebyś przestała mnie denerwować". Jak tu mieć dobry humor? Z czego się cieszyć? Na co czekać? Chyba tylko na jakiś cud, który pozwoli mi się stąd uwolnić. A cudu, póki co, nie widać... Ten rok też był taki sobie, z tendencją w dół. Zamiast iść lepiej, idzie gorzej. Myślałam, że podłapię sensowną pracę, że coś wyjdzie z mojej gazetowej przygody, a tu kicha...Kicha jak ze wszystkim.
Szczęśliwego nowego roku.

niedziela, 30 grudnia 2012

Mało konstruktywnie, przykro mi

No i nadszedł przedostatni dzień starego roku. Ja się ani sylwestrem nie ekscytuję, bo nic weń nie robię, ani tym nowym rokiem, bo co też on wniesie? Nic nowego, ta sama nuda, co zwykle.
Dziękuję dwu nowym osobom za włączenie się w poczet obserwatorów mojej "tfurczości".
Próbuję zainstalować cholernego Skype'a, ale co chwilę wychodzi mi jakiś problem. Co za badziew. Jak to możliwe, że tylu ludzi korzysta i jakoś żyją? Muszę to jeszcze rozkminić.
Ogólnie to dosyć się dzisiaj nudzę, dopiero o 16.00 z braku laku obejrzę TCS...a co tam.
Kuzynka D. mnie rozwaliła. Nie kontaktowała się ze mną od czasu mojej słynnej wizyty z płaczem w tle, a tu dziś nagle napisała mi SMS, co u mnie i jak się czuję. Zbyłam ją, napisałam, że OK. I tak nie zrozumiałaby moich spleenów.
Mało konstruktywny wpis, przepraszam, może jeszcze się odezwę, jeśli będzie z czym:)
Trzymajcie się!

sobota, 29 grudnia 2012

Lawina...i Skype

Zawsze sobie obiecuję, że nie będę pisać, kiedy mam doła/zły humor, żeby Was nie zadręczać/zanudzać moimi problemami, ale kiepsko mi wychodzi. Dzisiaj ten wkur*** już mnie samą stan wywołany jest...tak, kartką i internetem. No i moim charakterem.
Pod wpływem tej kartki od M. od wczoraj ciągle siedzę jak opętana na różnych brytyjskich stronach-sklepów, klubów sportowych, eBayach i innych takich-wszystko jedno, byle było brytyjskie-i katuję się, wpisując w galerię Google nazwy miast w GB i oglądając widoki z nich. Plus okupuję forum na gazeta.pl, tam jest pełno wątków na temat wiadomego kraju. Zalała mnie kolejna lawina chęci wyjazdu...a jak już tam siedzę, to oczywiście smęcę, że dlaczego mnie tam nie ma itd. Jest na to jakaś metoda?
W ogóle to M.mnie wkurzył. Wysłałam mu SMS z podziękowaniem za kartkę i pytaniami, co tam u niego itd., bo przecież przy świątecznym Skypie nie było okazji, ale mi nie odpisał. Chyba się obrażę...
Tak w ogóle, to postanowiłam wreszcie założyć tego cholernego Skype'a, choćby dla rozmów z jednym M., żeby przestał już marudzić, że nie mamy. Mam Windowsa 8 i mam ikonkę Skype na monitorze. I tu pytania do może bardziej doświadczonych Skypowiczów:
-klikam na tego Skype'a na ekranie, i co? Tak po prostu klikam "instaluj"?
-czy ta instalacja jest bezpieczna? Nie zawirusuje mi się komp albo coś?
-jak to się potem odbywa? Trzeba sobie wymyślić jakiś nick czy cuś?
-jak się inicjuje rozmowy?
Wiem, jestem tępa, pewnie wszystko jest w necie albo jakimś poradniku Windows-ale ja wolę opnie żywych ludzi, którzy to przetestowali... Będę wdzięczna za wszelkie porady, szczególnie te na temat bezpieczeństwa instalacji! Dzięki!:)
Jak Wam mija sobota? Ja byłam w centrum swojego pięknego miasta, a potem wróciłam i od tej pory siedzę tutaj, tj. w necie, na tych "brytualiach". To już jakaś obsesja...Czas byłby odczepić się od tego kompa, ale nie wiem, co mogłabym robić...Ech...

piątek, 28 grudnia 2012

Telewizja nie jest taka zła...plus niespodzianka

Nie jestem fanką telewizji, a przez to, że ojciec jest od niej uzależniony, sama uciekam od niej, jak tylko się da. Oglądam tylko żużel, czasem jakieś wiadomości, no i starannie wybrany film/program, jeśli naprawdę jest wart obejrzenia. Wczoraj dzięki Discovery World (jak dobrze, że ta telewizja istnieje!) spędziłam naprawdę ciekawe dwie godziny. Można się czegoś dowiedzieć...i w ogóle.
Godzina 22.00. Kolejny odcinek cyklu "Kolaboraci Trzeciej Rzeszy". Bohater: Vidkun Quisling. Jako osoba zainteresowana (neo i nie tylko) nazizmem w Skandynawii nie mogłam odpuścić. Bardzo interesujące rzeczy. Potwierdziło się, że wielu skrzywionych psychicznie ludzi to potomkowie pastorów luterańskich. Tutaj też tak było. Coś w tym musi być. Wiecie, jaki jest mój stosunek do religii, ale nie piszę tego, bo jestem uprzedzona, tylko po prostu, parę wyjątków potwierdziło regułę.
Przy okazji po raz kolejny potwierdziło się, że z moim ojcem nie da się normalnie rozmawiać, przynajmniej na tematy historyczne. Nie zna się, albo prezentuje swój punkt widzenia, który ma podstawę w góra jednej pozycji książkowej jakiegoś odmieńca. Kiedy rozmawiałam z nim po tym filmie, oznajmił, że przecież to Wielka Brytania zaatakowała tę Norwegię i tak dalej...I gadaj tu z takim. Ty mówisz, że czarne jest czarne, bo tak..., a on odparuje, że nie, jest białe, gdyż...Darowałam sobie zatem wszelkie dyskusje, bo są bez sensu, a ja nie będę się niepotrzebnie denerwować. Ja swoje poglądy mam, doczytam coś na ten temat i nie będę liczyć na jego ogląd.
Godzina 23.00. "Ostatnie 24 godziny". Nie przepadam za tym cyklem, ale wczoraj bohaterem odcinka był Sid Vicious, więc nie moglam odpuścić. Tak, Sex Pistols to nie moja bajka, jak dla mnie są przereklamowani, a jedyną sławę zawdzięczają tanim skandalom, tajemniczym śmierciom i temu, że byli prekursorami, ale skoro to ten mój ulubiony rodzaj muzyki, to obejrzałam. Obejrzałam i stwierdziłam, że jeśli wszystko było tak, jak zostało to tutaj opowiedziane, to nie ma się co dziwić, że się tak skończyło. Może i by coś było z tego Sida, gdyby nie matka, gdyby nie Nancy...no, ale cóż, ciągnie swój do swego. Skoro spotkały się dwie tak destrukcyjne osobowości, to nie mogło się dobrze skończyć. I przy okazji nasuwa się refleksja: ilu muzyków i ile zespołów zmarnowało się przez kobiety...Bo oczywiście wraz z pojawieniem się Nancy w zespole zaczęło się psuć. Ech... I oprócz tego, że obejrzałam z zainteresowaniem, wkurzyłam się, bo zasiali tylko ferment, zamiast wyjaśnić. Zabił tę Nancy, czy nie? Bo po stwierdzeniu: "Naćpał się, a gdy się obudził, leżała martwa z nożem w brzuchu" można oszaleć od domysłów. Plus...Do tej pory słyszałam o wersjach jego śmierci pod tytułem: a)popełnił samobójstwo, chcąc uniknąć odpowiedzialności za śmierć N., b)sam załadował sobie złoty strzał...Wersja podana w tym programie mnie zszokowała. Ponoć ten złoty strzał pochodził od matki, która wolała go uśmiercić, niż dopuścić do tego całego procesu w sprawie Nancy i tak dalej. Fajna mamusia, nie ma co!

Schodząc z telewizyjnych tematów i przechodząc do niespodzianki: mamuśka znalazła dziś w skrzynce pewną malutką, chudziutką kopertę. Znaczek z Elizabeth II i nieco chwiejne literki  na kopercie wyjaśniły wszystko. W środku była prześliczna kartka, oczywiście gwiazdkowa, od kuzyna M. To już tradycja, że dociera po świętach... Tamtą z rudzikiem sprzed 2 czy 3 lat jeszcze mam. Ta jest czarna, z domieszką bieli, jest na niej Big Ben, London Eye, piękny czerwony autobus, i w ogóle...Z jednej strony ucieszyłam się, to bardzo miłe, ale z drugiej, jak zwykle zrobiło mi się smutno. Ja już ze sobą nie wytrzymuję...I żałuję, że te kartki nie pochodzą ode mnie.

czwartek, 27 grudnia 2012

Święta-zamknięcie

No to już po świętach. Zamknęłam je wizytą z ojcem(mamuśkę napadła migrena tuż przed godziną wyjścia, zresztą i tak nie chciała iść)u stryja. Było...jak to u stryja-było alko, było dogryzanie i wszystko to, co być musi, kiedy się już człowiek decyduje tam iść, ale co tam! Z wielu względów opłaciło mi się tam iść.
Grono nie było duże: stryj, kuzynek P. z żoną, Emil, ciotka, no i ja z ojcem. Potem powiększyło się o jeszcze jedną osobę...Nie był to jednak spóźniony, zbłąkany wigilijny wędrowiec. Emil przyniósł laptopa i gadaliśmy przez Skype'a z Michałem. Niestety, ze względu na dużą liczbę ludzi i to, że ważniejsze były gadki o modelach z P. i moim ojcem, załapałam się tylko na tyle, by powiedzieć M. "cześć", ale lepsze to niż nic. Szkoda, że nie przyjechał na święta...Ale zaraz, czy on kiedykolwiek podczas swojej długoletniej już absencji w Polsce przyjechał na święta? I don't think so, więc o czym ja gadam... Żałowałam, że nie było(naprawdę nie było? nie chciał podejść?) tam gdzieś Ryana...Ciekawe, jak teraz wygląda...Te dzieci teraz naprawdę szybko rosną, pewnie bardzo się zmienił od ostatniego razu, kiedy go widziałam...
Tak...Co do tego alko, to ja oczywiście (tak, teraz już mogę mówić "oczywiście", nie tak, jak dawniej) nie piłam. Tj. stryj zapytał, co mi nalać, powiedziałam, że nic. Przed wyjściem bolał mnie żołądek. Nalał mi jednak, dwa razy zamoczyłam usta przy jakichś tam toastach...no i nie powinnam, bo potem źle się czułam. Może to dzwnie zabrzmi, ale czuję się tak, jakbym była uczulona na alkohol, bo po każdym, nawet małym łyku, boli mnie żołądek. Teraz też...Kiepsko przez to spałam dzisiejszej nocy.
Za to ojciec, stryj i P. pili chyba za wszystkich-za mnie, która pić nie chciałam, za mamuśkę, której nie było, za chorego (zapalenie migdałków, biedak, ale dzielnie siedział z nami) i zbyt młodego na picie Emila... "Strzaskali" się naprawdę nielicho.
Dogryzanie...Dostało się prawie wszystkim-obecnym i nie...Oczywiście, szeroko komentowano to, że odmówiłam jedzenia "galartu" i kurzych udek, było dogryzanie nieobecnej mamuśce w kwestii jedzenia, wielokrotne pytania: "To co ona właściwie je?"...Kuzynkowi P. dostało się jak zwykle za to, że jego obecna żona jest już żoną nr 2, za to, że nie zaprosił nikogo na ten ślub...Mógłby sobie darować ten stryj, w końcu już parę lat minęło, a on jeszcze rozpamiętuje.
Padł też newralgiczny temat-niedokończone magisterki P. i jego żony, pytano też mnie o moją...i trochę wiłam się jak piskorz, ale jakoś wybrnęłam. Uwielbiam takie eventy w święta, kiedy pyta o to ktoś, kogo widujesz (jak dobrze pójdzie) trzy razy do roku...
Ogólnie było wesoło i nie żałuję, że poszłam(wiedziałam, że na stryj można liczyć, i że odwiedzi mnie u niego mikołaj, choć chyba nie do końca taki, jakbym chciała:)). Wiedziałam, czego się spodziewać po tej wizycie, więc nie byłam rozczarowana czy też niemile zaskoczona. Nawet nie siedzieliśmy długo-od 16.00 z minutami do 19.40, kiedy to wróciliśmy (na szczęście taksówką, nie chciałoby mi się iść) do domu...No, ale P. już się źle czuł, ojciec dzisiaj do pracy, więc...Trudno.
Trzebaby jakoś podsumować te święta, skoro już się kończą. Nie było źle, choć zasmucił mnie brak wigilii i prezentów w domu, wizyta u ciotki A. też była taka sobie. Ale dzisiejszy dzień był niezły i skoro najlepiej pamięta się to, co jest ostatnie, to muszę przyznać,. że źle nie było:) Teraz zacznie się odliczanie do sylwestra i próba obłaskawienia tego nia, żeby nie było mi przykro, że nigdzie nie idę.
A dziś? Dziś głównie odpoczywam, bo żołądek mój jeszcze nie czuje się zbyt pewnie. Nie zrywam się na jakieś wielkie aktywności. Może później, a najpewniej jutro, najdzie mnie wena na robienie czegoś, co może przynieść korzyść ludzkości...

środa, 26 grudnia 2012

Święta-odc.2

No to jest drugi-i na szczęście ostatni-dzień świąt. Szkoda, że nikt nie wiedział, jaka będzie pogoda, i nie wpadł na pomysł organizacji-rodem imprez piłkarskich-jakiegoś gwiazdkowego turnieju żużlowego...bo i pogoda jest, i temperatura...byłoby miło się oderwać i pójść na takie coś.
Po południu idę z wizytą do stryja. Cudów się nie spodziewam, mam jedynie nadzieję, że będzie lepiej niż wczoraj u ciotki, bo jeszcze czuję lekki niesmak. Nie tak powinny wyglądać te wizyty...Jak jednak mawiała babcia W.: "Wielu rzeczy nie powinno być, a są...". Prawda... Zobaczymy, co z tego wyniknie...
Na razie sączę julmust z ostatniej buteleczki, która mi została, i zastanawiam się: "Jaka szkoda, że za jej pośrednictwem nie można się przenieść do Szwecji..." Takie małe świąteczne życzenie, kolejne z tych, które się nie spełnią...
PS. Dziękuję za 1000 komentarzy-ich istnienie skonstatowałam po zalogowaniu się:) jesteście kochani!

wtorek, 25 grudnia 2012

Święta-odcinek 1

Pierwszy dzień świąt zleciał mi na: słuchaniu z mamuśką różnych durnych piosenek w stylu "Agadou" i wygłupianiu się, a potem na wizycie u ciotki A. O ile to pierwsze wyszło mi na dobre, to o drugim nie mogę tego powiedzieć. Tak, wizyty świąteczne u osób, z którymi człowiek nie widuje się przez cały rok, to super-coś...
Ciotka jak zwykle się postarała: dom ozdobiony, potrawy pyszne, stół bardzo ładnie i pomysłowo ozdobiony, but...no właśnie, but. Te wszystkie wierzchnie rzeczy nie przykryją tego, że w domu nie wszystko jest tak, jak być powinno. Oczywiście, K. użerała się z A., a ciotka na to nic. Sama wizyta, zamiast być miła i-jak się należy świętom-służyć zapomnieniu o problemach dnia codziennego-w wykonaniu ciotki i mamuśki służyła rozdrapywaniu niektórych rzeczy, które są wlaśnie najgorsze. My z K. też smęciłyśmy,  że nie mamy tego, tamtego i owego... Nie tak to powinno być.
Jedyne, co było dobre, to okazja do spaceru przy pięknej, nie tak zimnej pogodzie, i możliwość podziwiania pięknych dekoracji świątecznych w centrum(choć dla mnie to żadna atrakcja, widywałam je już wiele razy, idąc do/ze szkoły)...
Przepraszam, będzie krótko, ale czuję się trochę umęczona fizycznie i psychicznie po tej wizycie.
Wobec tego wszystkiego stwierdzenie "wesołych świąt" nabiera nowego wymiaru...

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Zaskakujące telefonicznie święta czas zacząć

Każde święta od kilku lat mają takie coś, że mamy podczas nich zaskakujące wydarzenia związane z komórkami-a to kilka lat temu mamuśka dostała omyłkowy SMS, a to z rok temu ojciec dostał SMS z nieznanego numeru i okazało się, że to jego stary kolega sprzed lat...Dziś znowu coś podobnego, a jest dopiero Wigilia, więc jeszcze czegoś się spodziewam:)
Napisała do mnie z życzeniami koleżanka ze szkoły, z obecnych studiów, Ewelina. Jest teraz na Erasmusie w Niemczech. Zaskoczyła mnie, ale oczywiście odpowiedziałam jej. Grzeczność przede wszystkim:) Zaskoczyła mnie, bo przez te wszystkie lata owszem, nie plotkowałyśmy na swój temat, nie robiłyśmy sobie przykrości, ale też wielkiej przyjaźni czy sympatii między nami nie było. Ale, jak widać, święta i pobyt na obczyźnie robią z człowiekiem różne rzeczy:)
Miło mi, że ktoś spoza blogowych klimatów o mnie pamiętał, że mój telefon się odezwał. To życie to jednak jest zaskakujące...

Wigilijnie, choć nie chcę

Pewnie niewielu ludzi mnie teraz czyta, ale co tam. Mamy Wigilię. Wielu z Was kręci się pewnie po kuchni, biega do sklepu albo zabija karpia(brrrr....). Ja nie, i dlatego chciałam:
a)podzielić się z Wami wizją moich idealnych świąt
b)podzielić się z Wami moimi marzeniami gwiazdkowymi
c)na końcu, bo to najważniejsze, złożyć Wam życzenia.

MOJA WIZJA IDEALNYCH ŚWIĄT...hmmm, na pewno nie byłoby to w moim obecnym domu. Najchętniej we własnym(może być wynajmowany), najchętniej w Wolverhampton lub Londynie(choć Sztokholmem też bym nie pogardziła:)), z jakimś bliskim mojemu sercu osobnikiem płci przeciwnej, przyjaciółmi, może zaprosiłabym kuzyna M... Na pewno byłyby to święta BEZ moich wspaniałych rodziców. Nareszcie takie, jakbym chciała, nareszcie wolne od tego, co trapi mnie choćby w tym roku...Nie musiałyby być bardzo bogate w jedzenie czy prezenty, ważne, że bylyby pozbawione nerwów...

MOJE GWIAZDKOWE MARZENIA...Aktualne: skończyć z upiorną szkołą, podłapać jakąś-choćby tymczasową-pracę, żeby sytuacja w domu się poprawiła...Żeby Fredster i Darcy zawojowali GP 2013, żeby Toruń był mistrzem Polski, a drużyna z mojego miasta utrzymała się w ekstralidze(tak, wiem, musiałam przemycić te wątki:)). Bardziej przyszłościwe: wyjechać za granicę, do któregoś z wymarzonych krajów, uwolnić się od rodziców, zacząć żyć i robić to, co będzie sprawiało mi przyjemność. Robić to, co JA będę chciała, a nie to, czego będą wymagać ode mnie inni.

MOJE ŻYCZENIA DLA WAS: żeby świąteczny stół nie był miejscem swarów, waśni i nieprzyjemnych zdarzeń, ale choć raz do roku miejscem ciepła i miłości. Aby w przyszłym roku spełniły się wszystkie Wasze plany. Aby Mikołaj(bez względu na Wasz wiek)o Was nie zapomniał. Aby święta były czasem nie tylko obżarstwa i otwierania prezentów, ale też otwierania się na innych, dostrzeżenia tego, że może ta ciotka Leokadia z Wrocławia nie jest wcale taka zła...czyli lepszych kontaktów z dalszą rodziną, bo to też ważne. I ostatni aspekt-żeby te święta nie były nudne, bo nuda to najgorsze, co może być, zwłaszcza w te dni, kied-jak sama nazwa wskazuje-oczekuje się czegoś innego.

Wybaczie te lipne życzenia dla Was, ale nie jestem udaną "życzenio-układaczką". Ważne, że przekazałam mniej więcej to, co przekazać chciałam.
                                          MERRY CHRISTMAS/GLAD JUL(dla szwedzkojęzycznych)!

niedziela, 23 grudnia 2012

Hello...

Hej, czy tylko ja nie pomagam przy przygotowaniu świąt? Po małym ruchu tutaj wygląda mi na to, że tak... U nas przygotowań brak, ta sama nuda, co zawsze, plus mamuśka panikująca, że trzeba jechać do sklepu (i kupić byle co, byle było) i panikująca, żeby tylko kot miał co jeść przez te trzy dni, bo cóż to będzie, jeśli w jego misce nie będzie tego, na co ma akurat ochotę?...
Jutro zapowiada się nudno, zwłaszcza, że ojciec jedzie prawie normalnie do pracy. Nie będzie magicznej wigilii itp. Co do świątecznych wizyt, czuję się dziwnie zawieszona. Niby mamuśka dzwoniła do stryja, żeby powiedzieć, że przyjdziemy, niby nie odwołała wizyty u ciotki, ale nigdy nic z nią nie wiadomo i dopóki nie pójdziemy, nie mogę być tego w stu procentach pewna.
Dzisiaj zabijałyśmy z mamuśką nudę, siedząc na amazon.co.uk. Zawsze to miło pooglądać sobie te wszystkie pierdółki, których nigdy nie będzie się mieć...nawet mnie to nie przygnębia (i jestem zdziwiona).
Plany na resztę dnia? Żadnych szczególnych. Za nowego Aleksa zabrać się nie mogę, tj. kontynuować, bo uczytałam 20 stron i mnie znudziło. Poprzednia też była raczej do chrzanu-chyba jestem jednak innym pokoleniem, przyzwyczajonym do książek bardziej sensacyjnych, a'la Camilla L., a nie takich rozwlekłych nudziarstw. Za pozostałe, czyli chyba 4, które mamuśka jeszcze przywlokła z biblioteki, najprawdopodobniej podziękuję. Miałam nie smęcić, więc...jedyne niepozytywne, co napiszę, to to, że wyszły mi dwie opryszczki(w jednym czasie, niedaleko siebie)i jest mi cholernie zimno.
Miłego popołudnia.

sobota, 22 grudnia 2012

Książka kontra film-kolejne starcie

Jakiś czas temu pisałam już, zdaje się, o starciu filmów, które powstały na podstawie książek, z ich literackimi pierwowzorami. Ostatnio miałam kolejną okazję do porównania.
Książkę "Imię róży" , którą zadano mi jako lekturę szkolną jakieś dwa lata temu, przeczytałam jednym tchem. Spodobała mi się. Od tamtego czasu nosiłam się z zamiarem obejrzenia filmu, co udało mi się dopiero w tym tygodniu. Postanowiłam poświęcić czas i obejrzeć. Było warto? Hmmm...
Trochę zniechęciła mnie dłużyzna tego filmu-niby nie był długi tak faktycznie(bodajże 140 minut), ale ostatnio mam tendencję do przysypiania na filmach, nawet na tym, który kończył się w okolicach 22.30...No i parę razy mi się przysnęło.
Nie żeby aktorzy się nie starali, bo dobrani idealnie(czytając książkę, "podkładałam" sobie pod konkretne sceny Connery'ego jako Williama i Slatera jako Adso), ale...No właśnie, "ale". Jakoś tak bardziej mi się to wszystko podobało, kiedy miałam pole dla wyobraźni, niż kiedy oglądałam gotowe sceny w wyobrażeniu filmowców. Taki mam defekt. Zauważyłam to już podczas oglądania kilku filmów na podstawie książek.
A Wy co o tym sądzicie? Książka czy film? Wiem, że już kiedyś pytałam, ale może zmieniliście zdanie...albo natchnęło Was coś nowego...Ja w większości przypadków jestem za książkami. Najczęściej, gdy przychodzi do oglądania filmu, stwierdzam: "Ale nie pasuje mi ten aktor jako ta postać!", "Ale w książce było inaczej...", itd. Taka już maruda ze mnie...

Koniec świata jest codziennie

Przynajmniej dla mnie. Kolejny dzień, a ja znowu siedzę i płaczę. Mam już dosyć tej sytuacji i tego, jak na nią reaguję, ale inaczej nie umiem.
Kolejny dzień z rzędu kłócimy się z matką o pieniądze. Ta sytuacja jest skomplikowana, ale spróbuję Wam ją wyjaśnić.
Jeśli chodzi o "moje" pieniądze, to mam stypendium i działalność. Za dawnych czasów, kiedy ojciec miał poprzednią pracę, te pieniądze z działalności były moje. Potem brał, żeby zapłacić ZUS, ale oddawał. Teraz bierze całość, chociaż są to kwoty rzędu 530 złotych, a ZUS to 400. Nie oddaje oczywiście. Nie wiem, co robi z resztą, tymi ok. 130 PLN różnicy, ale mówiąc szczerze, nie obchodzi mnie to. Niby mam to stypendium, ale mamuśka oczywiście mówi, że mam nie tracić na bzdury. Po co mają leżeć? Rozumiałabym, gdybym miała np. odkładać na jakiś wyjazd albo ciuch. Ale nie, najmniej służy to temu, leżą bezproduktywnie, a kiedy biorę np. 50 złotych, bo chcę sobie coś kupić, a wiem, że matka mi nie da, to jest wielka afera.
Myślałam, że to się zmieni. Zaczynając z "Tygodnikiem" miałam nadzieję na...nie na wielki, ale na wnoszący coś zarobek. Myślałam, że się odbiję, a tu nic. No bo co zrobić z przelewem rzędu 40 złotych? Kpina.
Jak wiecie, w tygodniu pracować za bardzo(np. w biurze)nie mogę, a na weekend to moje miasto oferuje tylko pomoc w sklepie ciuchowym(brak doświadczenia, nie wzięliby mnie). O innych nie słyszałam. No i od początku studiów gryzę się, co mam wymyślić. I nadal nie wiem. Zajmowanie się dziećmi? Odpada, zresztą teraz to opiekunki szukają dzieci, a nie odwrotnie. Jakieś prace plastyczne? Brak talentu. Innych pomysłów nie mam. Nie wiem, czy tylko ja jestem taka głupia, czy to wina tego, że rodzina nie zatrudnia mnie w swojej superprosperującej firmie, jak koleżanki M...Nic już nie wiem. Wiem, że jest mi coraz ciężej-i z pieniędzmi, i z wytrzymaniem w domu. Jeśli te kłótnie będą się powtarzać, to w końcu coś sobie zrobię. Mam już dosyć.
Głupia byłam, że nie wyjechałam zaraz po maturze do UK, jak chciałam. To zaoszczędziłoby mi wielu rozczarowań związanych ze szkołą i z-jak się okazuje-z życiem. Byłabym z dala...to nie, zachciało mi się być grzeczną córeczką, studentką, i to dzienną, żeby się nie skalać jakąś pracą typu market...Teraz widzę, jakie to było frajerstwo... Trzeba było myśleć o sobie, iść na zaoczne albo coś...ale cóż, zauważyłam już, że popełniam w życiu same błędy.
Przepraszam, że znowu smęcę, ale życie mnie do tego zmusza. Jest tak, jak jest, a ja nie umiem sobie z tym inaczej radzić. Chyba w ogóle z niczym sobie nie radzę, albo nic nie umiem...

piątek, 21 grudnia 2012

Oświadczenie w sprawie końca świata

Moje oświadczenie w sprawie końca świata brzmi:
"Ja, Darcysia, podobno będąca w pełni władz psychicznych i fizycznych, niniejszym oświadczam: żałuję, że 21 grudnia 2012 nie nastąpił zapowiadany przez starożytnych Majów koniec świata. Koniec taki niewątpliwie ukróciłby moje cierpienie, a cierpieniem takim jest bez wątpienia moje dalsze życie-może nie na całej planecie, ale na pewno w tym kraju, w moim mieście i domu."
Dziękuję. Tyle tytułem wstępu. Naprawdę, żałuję, że nie ma tego końca świata. Bo wszystko mnie znowu wkurza i dobija.
Po co mam kontynuować to swoje podłe życie? To pytanie zadaję sobie od dawna. Przecież wiadomo, że urodziłam się tylko na udrękę sobie i rodzicom.
Dzisiaj jest 21 grudnia, ojciec jedzie wprawdzie w poniedziałek do pracy, ale wypłaty ani śladu. A tu święta...Niby nic nie robimy w sensie wieczerzy itd., ale pieniądze by się przydały, bo trzeba coś na te trzy dni kupić-coś, cokolwiek. No to ojciec rozkłada ręce i nie przejmując się niczym, mówi, że nie ma. Głupi jest, pracuje w prywatnej firmie, gdzie zna się z szefem itd., zamiast podejść i poprosić o jakąś zaliczkę(bo wypłata po świętach), to on nic. A szef nie dał nawet żadnych bonów jako substytut tej wypłaty. Liczy, że ojciec zrobi święta z listopadowej wypłaty, z której nic nie zostało? Dobry żart, doprawdy. W tej sytuacji mamuśka patrzy pożądliwie na moje konto. Już wiem, po co mówiła, że nie mam korzystać ze swojego stypendium. Chce mi je po prostu zabrać. Wiedziałam. Nawet nie można mieć swoich pieniędzy w tym zasranym domu. Dajcie spokój.
Już nawet odechciewa mi się tych świątecznych wizyt-szczególnie u stryja, który takich problemów nie ma, bo pracując za granicą o takich rzeczach się po prostu nie wie. Pójdę i tylko się przygnębię. Z drugiej strony, najbliższe 5 dni z tymi hienami(matka) i dobijaczami(ojciec) doprowadzą mnie najpewniej na skraj załamania. Ba, ja już dzisiaj mam ochotę skoczyć z okna(choć mieszkam na parterze). Matka oczywiście nie rozumie, o co mi chodzi...
A jeszcze teraz zadzwonił mój kochany kuzynek P. i zaczął opowiadać, że jedzie z żoną na święta do jej rodziny. Niby niedaleko, ale zawsze. Oczywiście, my nie mamy takiej rodziny, która mogłaby nas zaprosić...Tzn.mamy, ale...do cholery, przestań uważać kuzyna M. za rodzinę! Zaprosiłby kiedyś do siebie, to nie. Co, boi się, że mu zjemy ten jego wycackany domek, czy co?
Nienawidzę dzisiaj całej swojej rodziny-za to, że mają lepiej od nas, i że wszyscy mają w dupie np. moje nieszczęście. Właściwie o co mi chodzi? Przecież ojciec pracuje(jeszcze), jeszcze mam gdzie mieszkać, itd. Niech moja męka się już skończy...

Poranny Armageddon

Jest 21 grudnia 2012, godzina 12.00. Kiedy odpaliłam komp i Google, doodle na dziś głoszą: "Koniec kalendarza Majów". Póki co, nic się nie dzieje...ale rano, przyznam się szczerze, przez chwilę myślałam, że to JUŻ.
Ojciec wstał do pracy, przy okazji ja się obudziłam(super, w wolne...). Godzina 6.30, szaro jak cholera, ciemno jeszcze właściwie...no i ojciec zabiera się za golenie, nagle słyszę, jak mówi-uwaga,tu cytat-"Armageddon". Ja się zrywam, co, kto, gdzie. jak? Okazało się, że nie działa światło. Awaria prądu. Mamuśka i ja zaczęłyśmy panikować, że to już na pewno to, a ojciec plótł tylko o tym Armageddonie, zamiast nas uspokoić.
Na szczęście prąd po chwili wrócił, końca świata nie widać, choć muszę przyznać, że kiedy napięcie wróciło, włączyła się samoistnie nasza wieża CD. Mało nie dostałam zawału...
No nic, póki co czekam na dalszy, oby pozytywny, dalszy ciąg dnia.

czwartek, 20 grudnia 2012

No to mam wolne...

...choć teoretycznie mogłam tak powiedzieć już w zeszły piątek. Niepotrzebnie polazłam do szkoły, bo oczywiście okazało się, że zajęć nie ma(!!!!). Takie rzeczy tylko w mojej szkole...Lazłam i marzłam na darmo. No, ale nieważne. Przy okazji spotkałam Tatianę, która powiedziała mi, że być może 2 stycznia nie będziemy mieć zajęć w powodu jakichś godzin rektorskich/dziekańskich. Wydało mi się to dziwne-po całych feriach wolnego, jeszcze jakieś rektorskie? Dziwne, ale zobaczymy.
Cholernie pusto było w tej szkole... Ciekawe, czy ktokolwiek miał zajęcia. Kiedy chciałam zajrzeć do 2 czy 3 sal, drzwi były zamknięte na klucz. Generalnie poza portierem, szatniarką i informatykiem nie spotkałam w szkole żywej duszy...
A w drodze do szkoły miałam dziwne przygody:
1. Jestem już bardzo blisko szkoły, idę sobie, a tu na chodniku z piskiem opon zatrzymuje się samochód. Nie było to auto kogoś znajomego czy też z rodziny(jak mi się wydawało), więc już prawie chciałam brać nogi za pas, na wypadek gdyby człowiek z auta miał złe zamiary. Okazało się jednak, że to mój drogi kuzynek P. Łaskawie zaproponował, że podrzuci mnie do szkoły. Odmówiłam: a) bo go nie lubię, b) uznałam, że ten kawałek to sobie, bez łaski, dojdę sama. Dzięki.
2. Wychodzę z biblioteki, skąd odbierałam książkę dla mamuśki, i słyszę wołanie. Okazało się, że to kuzynka K. z towarzystwem: kuzynem A., swoją jedną kumpelą oraz drugą kumpelą i jej synkiem. Ciekawe, dokąd szli tak kolektywnie w ten mróz...
Czy to, o czym teraz opiszę, nie jest świństwem? Idę sobie do tej szkoły, dzwoni mój telefon. Mamuśka z wieścią, że dostałam paczkę. Paczka jest od Koci, której bardzo, bardzo, bardzo serdecznie dziękuję. Tylko że mamuśka jak na osobę wścibską i ekscytującą się wszystkim, co jej nie dotyczy, otworzyła ją sobie bez pytania i zaczęła mnie przez ten telefon zasypywać pytaniami: a kto, a co, a czemu?... Czułam się, jakbym nie miała 23 lat, tylko 3. Niby mam dowód, niby mam pełnię praw obywatelskich, ale prawa do prywatności zero. Oczywiście, nie wtajemniczyłam jej w blogowe sprawy, powiedziałam coś ogólnikiem. Koszmar.
Ale dobrze, nie będę psuć sobie humoru na początek 12-(lub 13-dniowego, jeśli to, co mówiła Tatiana, okaże się prawdą) dniowego wolnego. Wolne to zamierza spędzić z: kryminałam Joe Aleksa(teraz czytam jeden, ale mamuśka dopożyczyła mi jeszcze z 5), być może wspomnieniowymi powtórkami żużla, (mam nadzieję) wizytami u stryja i ciotki w święta i ze świętym spokojem, a Wy?
Przeczytałam dzisiaj swój horoskop na 2013. Podobno rok będzie dobry, podobno uda mi się dopiąć różne sprawy(przydałoby się z magisterką) i tak dalej. Podbudowałam się pozytywnie tą lekturą:)
Kiedy szłam ze szkoły, widziałam, że w sali gimnastycznej naszej szkoły ćwiczyli, jak to mają w zwyczaju, strażacy. Niedobrze, moje myśli zawędrowały w złe rejony... Ale cóż ja poradzę na to, że to jedyny mundur, do którego mam pociąg?...Ech, pomarzyć piękna rzecz:)

środa, 19 grudnia 2012

Wizyta w stylu Bollywood

Czyli "Czasem słońce, czasem deszcz". Poszłam do D. Tam o dziwo zastałam kuzynkę K.(dowód na istnienie cudów:)). Gdybym miała podsumować tę wizytę, powiedziałabym:sinusoida-dół, wystrzał w górę, gwałtowny spadek w dół...
Na początku było nudno, bo D. zajmowała się głównie chrześniaczką-a to rozpakowywaniem jej mikołajkowo-imieninowego prezentu ode mnie, potem zabawą, więc my z K. byłyśmy zostawione same sobie. Nie wiem, jak D. zawsze to robi, że kiedkolwiek się do niej nie przyjdzie, nie poświęca gościom 100 procnt uwagi.
Potem przyszedł czas na tę gorszą część. Pod wpływem czegoś(już nie pamiętam, czego)poczułam się cholernie smutno i...zaczęłam płakać. Pewnie zebrało mi się wszystko-to, że M. i D. idą na sylwestra, K. też, a ja będę siedzieć jak frajerka w domu; to, że jestem sama, brak pieniędzy, itp., itd. Trochę to trwało, zanim się uspokoiłam. Że też na codzień umiem sobie radzić z tłumionymi negatywnymi emocjami, a kiedy postanawiają one wyjść na wierzch, to wybierają najmniej odpowiedni moment-tak, jak teraz... No i musiałam się wkurzyć, bo gdy ja mówiłam D. te swoje smęty, potrafiła zbić każdy mój argument. Ona mnie kompletnie nie rozumie i nie Zrozumie. To już o wiele bardziej życiowa jest K. Przyznam, w pewnej chwili miałam ochotę wstać, trzasnąć drzwiami i wyjść, bo nie znalazłam tam zrozumienia. Właściwie, dlaczego tego nie zrobiłam?
A na koniec znowu było dobrze, były śpiewy głupich piosenek w stylu "Bo ja tańczyć chcę", tych wszystkich Telo, Gustavo etc. Nie moje style muzyczne, ale OK. Czasem dla higieny psychicznej można.
Wnioski:
-między mną a D. wychodzi jednak różnica wieku, niby to jest tylko 6 lat, ale na tym etapie ona jest już o cały level wyżej ode mnie
-nie ma co się zadawać z dzieciatymi, bo nawet jak przyjdziesz, to nie jesteś poważana jako gość
-jestem frajerką, albo jestem dziwna, bo z nas trzech tylko mnie nie ekscytowały: muzycznie-"Ona tańczy dla mnie", filmowo-"Pamiętniki wampirów"
-jestem dziwna, bo tylko ja z nas trzech nie zachwycałam się chrześniaczką. No, ale tak już mam, mimo że chrześniaczka jest milutka, to miała wstawki, które głównie mnie denerwowały
-kuzynka D. jest zbytnią pesymistką, bo kiedy żaliłam jej się, że nie mam tego, tego i tamtego, potrafiła mi z tych wszystkich sytuacji(przeprowadzka do dużego miasta, wyjazd za granicę)przedstawić tylko negatywne strony, choć sama nie przeżyła ani jednego, ani drugiego i na dodatek zna tylko po jednym przykładzie tegoż
-żal mi kuzynki D., że jest taka ograniczona: praca, dom, praca, dom. Czy to, że ma to dziecko, musi oznaczać, że już nic nie jest dla niej dostępne? Dlaczego nie weźmie M. i dzieciaka choćby do pociągu i nie pojadą nawet na kilka godzin gdzie indziej, żeby zmienić otoczenie? Czemu nie jeżdżą na wakacje, skoro mają pieniądze? Ja na jej miejscu chyba już bym się pochlastała. A ja się dziwię, że nie mam z nią o czym gadać...
-stara ludowa prawda "Nie pamięta wół, jak cielęciem był", jest-jak na przysłowie, których nie znoszę-brutalnie prawdziwa. D. zdaje się już nie pamiętać, jak była w o wiele gorszej sytuacji z pieniędzmi niż ja i jak za każdym razem smęciła mi i mojej mamuśce, że chce już kogoś mieć, bo ma dosyć samotności. Widać o takich rzeczach zapomina się zadziwiająco szybko...
Mam teraz doła. Powiem tak, jak to często jest w "Come dine with me":z K. jeszcze się spotkam(i to już niedługo-w święta, a i po świętach mamy już pewne plany), spotkań z D. będę unikać znów tak długo, jak się da. Trudno.
Na wigilię w szkole nie idę. Nie w tym nastroju, zresztą nie chcę tam spotkać pewnych ludzi. Zresztą, nie będę na ostatnim roku wysilać się na jakieś pseudobudowanie wizerunku-skoro byłam tylko raz, to nic się nie stanie, jak teraz nie pójdę... Jeśli to tylko potwierdzi w Waszych oczach moją aspołeczność, trudno. Parafrazując pewną myśl(nie pamiętam teraz niestety, kogo): "Trzeba mnie brać taką, jaka jestem, innej  >>mnie<< nie będzie"...
PS. No tego to ja się nie spodziewałam...:
http://www.sportowefakty.pl/zuzel/329496/swiderski-zawodnikiem-lechmy-startu-gniezno

wtorek, 18 grudnia 2012

Świąteczne cuda

Nie znoszę Kazimierza Marcinkiewicza jego gorzowskie pochodzenie i za obecne obijanie się po Londynach, ale muszę użyć jego: "Yes!Yes!Yes!". Święta to jednak czas cudów. Nie mamy jutro tych newralgicznych zajęć, których się bałam. No to zostaje tylko czwartek. I nadal nie wiem: iść na tę wigilię uniwersytecką, czy nie?...
A żeby coś się działo, na 18.00 idę z wizytą do kuzynki D. Nie chcem, ale muszem. Cudów się nie spodziewam, ale jeśli przyjdzie kuzynka K., która zawsze jest zapraszana(teraz też), a nigdy nie przychodzi, to będzie cud:) No i to wyjście będzie odmianą od rutyny.
Wybaczcie, że tylko tyle, ale nie mam weny na więcej. Co u Was? Jak przygotowania świąteczne? U mnie zerowo, but I don't care. Dzisiaj już nic mnie nie obchodzi...Albo naczej:obchodzi mnie tylko to, że tak się udało z tym jutrem! Ha!
Buziaki!

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Małe świąteczne wojny

Na początek: nie przypuszczałam, że niewinny wpis o transferze Fredstera wywoła takie poruszenie! No cóż, nie spodobało mi się to, ale nic na to nie poradzę. Musiałam znaleźć ujście swojej goryczy. Teraz chyba już powoli się z tym godzę...
Dzisiaj miałyśmy z mamuśką mały odpał i oglądałyśmy większą część meczu kobiecej siatkówki: Impel Wrocław kontra Pałac Bdg. Wszystko przez to, że postanowiłyśmy w końcu, po tak długim czasie czytania słynnego blogu, obejrzeć w akcji Rachel Adams. Nawet nie znudziło mnie to tak bardzo, jak się spodziewałam...Tylko Bydgoszcz przegrała 2:3, ale co tam.
Czego tyczą się te "wojny"? Ano tego, że jak latami nikt nie zaprasza nas w święta, to nikt, a jak się już zacznie...Właśnie przed chwilą zadzwonił stryj, że przyjeżdża z Niemiec na święta i zaprasza nas do siebie na frugi dzień świąt. Wszystko OK, gdyby nie fakt, że na ten sam dzień zaprosiła nas kuzynka D. Tu zrodził się dylemat: do kogo iść i co zrobić, żeby nikt nie poczuł się dotknięty? Po wielkich naradach stanęło na tym, że ojciec i ja pójdziemy do stryja, a mamuśka do D., czyli tak, jak komu zależy bardziej. W końcu u D. będzie nudno, a u stryja można się chociaż spodziewać atrakcji...Jak będzie w praktyce, zobaczymy.
Z innych wieści: nie chce mi się iść w środę i czwartek na zajęcia! Niby tylko po 1 wykładzie, ale zawsze. Na tę 15.00 nie chce się iść...No i boję się tych ewentualnych zajęć w środę. To będzie koszmar. Ciągle mam nadzieję, że chociaż w środę z powodu wigilii odwołają, ale na pewno Prowadząca Nadambitna Doktorantka na to nie pozwoli i nawet, gdy odwołają, trzeba będzie to odrobić...Ale odrabianie później i tak byłoby lepsze. No ale jeśli nie odwołają, to nic nie zrobię. Nic nie będę mogła zrobić.  Ale jak będzie, jak zwykle okaże się w tzw. swoim czasie...

niedziela, 16 grudnia 2012

To było jak koszmarny sen...

"...i sen się spełnił..."-jak w piosence Kombii. Spełnił się koszmarny sen mojego kibicostwa. Wbiłam punkt 20.00 na www Unii L., a tam-wśród tych wszystkich ujawnionych już osób i czekających na pokazanie anonimowych "fantomów"-jest Lindgren. W "uroczym" T-shircie firmowym Unii. Koszmar w najczystszej postaci. Ze Sportowych Faktów dowiedziałam się, że podpisał umowę na rok-jak nigdy życzę mu, by na tym jednym roku się skończyło. Zanim jeszcze było wiadomo, pomyślałam sobie:"Everything but Leszno&Gorzów!". Teraz stwierdzam, że wolałabym już ten Gorzów.
Na razie znikam, muszę przetrawić tę informację w samotności. Miłego wieczoru, jeśli macie powody...

Sama już nie wiem, co robić...

Mam pewien problem, a jak wiadomo, w kupie łatwiej wpaść na rozwiązanie. W realu niezbyt mam na kogo liczyć, nikt mi nie poradzi...Proszę Was zatem o pomoc.
Niedługo te fuckin' święta, a co za tym idzie, do większości domów zawita tzw.kolęda. To znaczy ksiądz. Mamuśka koniecznie się uparła, żeby przyjąć, choć ja jestem przeciw...No, ale przecież mnie w tym domu nikt nie słucha. Skoro jestem przeciw, pomyślałam sobie, żeby zrobić coś, by w tym nie uczestniczyć. Będą zaczynać od nas, to będzie popołudnie. Chciałabym wyjść z domu, ale mamuśka mi pewnie nie pozwoli...Zauważyłam, że choć przestała już ze mną walczyć o chodzenie do kościoła, to chyba nie do końca wierzy w to, gdy mówię jej, że nie wierzę w Boga itd. Chyba ma nadzieję, że to chwilowe, że mi przejdzie. Ładne mi chwilowe-ponad 6 lat:) Tak czy inaczej, nie słucha i nie akceptuje tego, jak mówię jej: "Nie chcę brać udziału w kolędzie". Naprawdę, chciałabym wyjść, ale nie wiem, jak mam z nią rozmawiać. Może macie jakiś pomysł, jak łagodnie wprowadzić ją w temat i usposobić tak, żeby wysłuchała też MOJEGO zdania i choć w 1% wzięła je pod uwagę? Wszelkie rady będą na wagę złota!

Tak, jak się należy w niedzielę

...czyli żużlowo. Trochę tak ją spędzam. Mimo że następne dwa nazwiska w Lesznie zostaną ujawnione o 20.00, ja już wiszę na tej stronie, próbując coś wyczytać z zapikselowanych zdjęć. Chyba coś jest ze mną nie tak:)
Pojawiły się dwa nowe nazwiska, których można się spodziewać w drużynie z mojego miasta w nowym sezonie. Ułamek i Kościuch...hmmmm...Trochę nie wiem, co mam o nich myśleć. Transfery w tym roku, nie tylko w moim mieście, mnie zaskakują. Nie powiem, że pozytywnie. Ale-jak już pisałam-widać wykosztowali się u nas na Żagara, więc na resztę już za wiele pieniędzy nie ma. Żeby się nie zdziwili, bo wydaje mi się, że pan Ż.jest skuteczny tylko w parze z Iversenem, a tu może być niespodzianka. Nie wyrokuję jednak. I pewnie jeszcze trochę się poekscytuję i powkurzam na te transfery.
Sorry, że tak mało i nieskładnie, ale tylko to chodzi mi dzisiaj po głowie. Może odezwę się jeszcze później. Na razie lecę na skoki. Bye!:)

sobota, 15 grudnia 2012

Kiedy oczekiwanie przechodzi w rozczarowanie

Czekałam do zakichanej 12.00, myśląc, że na głupiej stronie Leszna będzie już TA informacja. Owszem, była. Z 6 tajemniczych postaci odsłonili jedną-Balińskiego, o którym już od dawna wiadomo było, że zostaje. Następne odsłonięcie w poniedziałek. Oszaleję z tych emocji, potem ewentualnie oszaleję z rozpaczy, że to jednak NIE Leszno, bo jeśli nie Leszno, to jaki inny klub? Będzie to oznaczać, że nie ma miejsca dla Fredstera w naszej cudownej ekstralidze. Załamka.
Nuda. Nuda mi dzisiaj towarzyszy. Byłam z ojcem na zakupach, chciałam kupić sobie słuchawki do kompa, które były szeroko reklamowane w gazetce promocyjnej sklepu. Chodzimy, szukamy...nic. Wszystkich innych firm były, tej oczywiście nie. W końcu pytam obsługi. Interesowały mnie takie to a takie, czerwone albo niebieskie. Nawijam i nawijam, obsługa sprawdza w kompie. W tym sklepie ich oczywiście nie było, były w drugim sklepie tej sieci, nawet nie jakoś bardzo oddalonym, samochodem byłoby to 10 minut. Były 2 sztuki białych...Jednak po konsultacji z mamuśką, która też miałaby być ich użytkowniczką, odstąpiłam od kupna. Rodzicielka definitywnie nie chciała białych...Taka już z niej "estetka", że jak ma do wyboru coś białego albo kolorowego, to wybierze kolorowe. I jak tego koloru nie ma, to gotowa jest zrezygnować z zakupu. A przecież-parafrazując słynne "Kolor nie dzwoni" ojca, odnoszące się do telefonu-"Kolor nie przekazuje dźwięków". No, ale nie znaczy nie. Nie wzięłam. Ech...Swoją drogą, ciekawe, czy nie przywieźli ich do tego sklepu, czy było mało i już się skończyły, czy co?...
Dzisiaj o 17.00 w moim mieście charytatywny mecz piłki nożnej:żużlowcy kontra  bankowcy. Nawet rozważałam, czy nie iść, nawet ojciec proponował, czy nie pójść, ale chyba nie. Raczej na pewno nie. Piłka nożna mnie nie interesuje, zresztą na pewno będzie tłok, zważywszy, że odbywa się toto w hali. Taka szurnięta jeszcze nie jestem, żeby biegać na wszystko, co tylko ma jakikolwiek związek ze speedway'em. Nawet mój żużlizm-czyli wyznawana przeze mnie religia-ma swoje granice:) Popołudnie spędzę zatem ze skokami, a potem pewnie z nudą.
Miłego popołudnia!
PS. Chyba już naprawdę brakuje mi żużla...Śniło  mi się dzisiaj, że byłam w Toruniu, poszliśmy z ojcem do knajpy i w tej knajpie, kilka stolików dalej, siedzieli Hampel i Sajfutdinow...Potem wyszliśmy z tego przybytku, idziemy ulicą, ja patrzę, a tu kto idzie niedaleko? Darcy we własnej osobie, towarzyszyli mu jeszcze jacyś inni, ale nie wiem, kto to był...No i jak w tym śnie wykrzyknęłam, że:"O cholera, Darcy tam jest!", to się dopiero działo...Niestety, więcej z tego snu nie pamiętam, ale sam fakt jest nawet nienajgorszy:) Miło, że mnie to spotkało...Zawsze domagalam się, by przyśniło mi się coś z tej "branży", i mam:)

piątek, 14 grudnia 2012

Rozbój w biały dzień i oczekiwanie

Przed chwilą na stronie klubu żużlowego z mojego miasta pojawiła się długo oczekiwana informacja na temat cen biletów i karnetów w 2013. Szczęka mi opadła. 50 złotych za pojedynczy bilet na trybunę główną, czyli moją stałą miejscówkę? 400 złotych za karnet na 9 spotkań? No ludzie drodzy, WTF? W tym sezonie pojedynczy bilet na trybunę był za 40, co i tak wydawało mi się drogo, jak na moje biedne miasto, karnet był po bodajże 230 czy coś takiego(ja kupiłam za 200, w przedsprzedaży). W cenę tegorocznego karnetu wliczone były jeszcze eventy w stylu Korona Chrobrego czy DMŚJ...i to rozumiem, a nie 400 za 9 meczów! W pierwszej chwili chciałam olać i podjąć decyzję o niekupieniu, ale przecież ja bym tak nie mogła... No i w tym miejscu na coś przydała mi się moja szkoła, a mianowicie przedmiot psychologia społeczna. Stosując pewne techniki marketingowe/wywierania wpływu zostanę chyba jednak posiadaczką karnetu. Postanowiliśmy złożyć się nań całą rodziną-ja 50%, rodzice po 25. Karnety będą od poniedziałku, zobaczymy, czy tak się stanie... Mimo to uważam, że ta cena to rozbój w biały dzień, ale rozumiem-gdzieś musi się zwrócić zakup Żagara i montaż oświetlenia:)
Oczekiwanie...Jutro o 12.00, "w samo południe"(jak w westernie, ha:)), podadzą skład Unii L. Mnie tam Unia L. nie obchodzi, nie znoszę tego klubu, ale może się zdarzyć, że zobaczę tam nazwisko Fredstera...i się załamię. No bo skoro nie we Wrocławiu, nie w Gorzowie, nie w innych klubach, to pewnie będzie jeździł w Lesznie. Już ćwiczę reakcje...ale i tak nie wiem, jak zareaguję, gdy przyjdzie co do czego. Przecież "nie, nie, nie, nienawidzę Leszna!"-prawie jak u Big Cyca. Ale...nie dzielę skóry na niedźwiedziu. Wszystko okaże się jutro...o 12.00.
Modlę się(hehe, nie wiem, jak mi to wychodzi jako ateistce), żeby to jednak nie było Leszno. Ale co będzie...los już zdecydował. Bez mojego udziału:(

Co za dzień...

Dzisiaj nie jest ani  "dzień dobry", ani  "dzień miły". Wręcz przeciwnie. Uhhhh!
Odcinek 1. Niemiecki. Tydzień temu gadaliśmy  robieniu "mind map", bo nasza droga pani ma ambę na tym tle. Coś mówiła o tym, że będziemy ją robić, ja zrozumiałam, że w grupach i za tydzień, czyli na dzisiejszych zajęciach, a tu figa! Mieliśmy zrobić je indywidualnie w domu. Zaraz kobieta na mnie naleciała, że nie mam. Dwie inne osoby też nie miały, ale dostało się mi, bo byłam najbliżej. Dzięki. Co to, przedszkole, żeby rysuneczki robić?
Odcinek 2. Słynna dwugodzinna przerwa po niemieckim. Wypalam do Macieja, Gośki i Eweliny, z którymi siedziałam na korytarzu, jak spędzą święta. Na to Ewelina niemalże w bek, że chłopak zostawił ją po 5 latach bycia razem. Coś tam słyszałam, gdy jakiś czas temu mówiła o tym, iż jest jej przykro, bo nie chce się oświadczyć itp. Z drugiej strony, kiedy Daria opowiadała o swojej Anglii, ona mówła, że chce z tym swoim(teraz już eks)jechać do Norwegii i kupować mieszkanie. No i co? Oczywiście poszło o niemal typowe u facetów: "Nie mamy o czym ze sobą rozmawiać", "Nie wiem, co ja jeszcze z tobą robię"(wszystkie zarzuty z jego strony), no i tekst na dobicie: "Dobrze, że nie wzięliśmy ślubu, bo byłby kłopot z rozwodem". Urocze. Podobne teksty słyszałam z ust kuzynki D., kiedy rozstała się z M. On też jej tak gadał. Żal.pl ci faceci, i tyle. No, pewnie nie wszyscy, ale skąd tu wziąć innego? D.w końcu finalnie ponownie zeszła się z M., ale żeby to wyszło na takie dobre? Sam już człowiek nie wie, co gorsze-ta rozpacz po porzuceniu czy późnejsze teksty, że im się nie układa. Ciekawe, czy rozstanie E. to już tak naprawdę, na stałe?...
Odcinek 3. Na jedne z dzisiejszych zajęć miałam robić prezentację(zwykłą, multimedialną)z koleżanką K. Nie mogłyśmy się zgadać, jaką mamy wizję, więc dziś przed zajęciami oznajmiła mi, że dołączyła się do innej koleżanki, i że ma dosyć tego, iż WSZYSTKO ROBI SAMA. No hello, czy ja się migałam od roboty? Nie, tylko ona nie raczyła dać mi w ogóle znać, co zamierza...Nie twierdzę, że nie ma w tym mojej winy, bo jest-mogłam z siebie więcej dać, ale wina jest nie tylko moja. Ona też mogła mnie choćby wcześniej o tym poinformować. Na szczęście, ja dzisiaj nie miałam, więc uniknęłam kłopotliwej sytuacji. Na "po świętach" po prostu sama zrobię jakąś prezentację, i fuck off! I tak najczęściej, gdy przychodzi do pracy w grupach, nikt nie chce niczego ze mną robić. Trochę to wynika z mojego braku bliższego kolegi/bliższej koleżanki w tej szkole, bo w takich sytuacjach zawsze ludzie dobierają się w grupy po kluczu przyjaźni/sympatii do innych. Ja jak zwykle jestem outsiderką. Trudno. Oswoiłam się z tym. Taki mam charakter i nie będę go na siłę zmieniać.
Tak, jestem outsiderką. Niby z każdym mogę zagadać, z każdym zamienić kilka zdań, ale konkretnych przyjaźni/znajomości brak. Wracając ze szkoły(oczywiście sama)zadałam sobie pytanie: "To jak ma być?". Bo w grupie mi źle, nie znoszę, gdy muszę się oglądać na innych(np.przy banalnej prezentacji), ale kiedy jestem sama, bo nikt mnie nie chce, jest mi przykro...I bądź tu człowieku mądry...Ja to mam jednak nienormalny charakter.
Koleżanka K. oczywiście jest na mnie teraz śmiertelnie obrażona. Szkoda słów na ludzi.
Na szczęście jest piątek. Wolne. Weekend wolny, poniedziałek też, we wtorek odpuszczam sobie zajęcia...W środę pójdę chyba tylko na jedne zajęcia od 15.00(jeśli się okaże, że będziemy je mieć, bo pewna nadambitna doktorantka nie chce nam odpuścić)albo wcale...Na wigilię na 80% się jednak nie wybieram, bo po co? No i czwartek-na 15.00, jedne zajęcia. A potem już wolne na fest. Hurra!
PS. O 17.00, godzinę przed końcem pracy, dzwoni ojciec. Zaczyna mówić takim tonem, że rozważałyśmy z mamuśką:wyrzucenie z pracy, wypadek samochodowy...no wiecie, jak w takiej chwili wyobraźnia szaleje, zwłaszcza, że nie chciał powiedzieć, o co chodzi. Potem okazało się, że chodzi tylko o niedziałający w jego biurze internet i skombinowanie przez nas telefonu do serwisu. Było nas tak denerwować? No ale tak, zapomniałam, że ojciec nie jest w 100% normalny, więc czego ja wymagam?...A potem się dziwię, że ja też nie jestem normalna...Ech...

czwartek, 13 grudnia 2012

Rendez-vous z panią C.

Nie, spokojnie, nie chodzi o klimaty, które nie podobają się Młodzieży Wszechpolskiej. Po prostu mam dzisiaj, a raczej miałam, bo już skończyłam, sesję czytania "Śnieżnej zamieci i woni migdałów". 144 stronki szybko zleciały...I jakie wrażenia?
Wrażenie 1: ta książka absolutnie różni się od poprzednich tej autorki. Chyba zdarzyło się coś, co ją pozytywnie napędziło, bo "Zamieć" ma w sobie TO COŚ.
Wrażenie 2: najwyraźniej Mrs L.postanowiła nawiązać do starej dobrej tradycji kryminałów w stylu Christie itd. To się wyczuwa...ale mi to nie przeszkadza, a wręcz przeciwnie.
Wrażenie 3: postanowiła zadbać o wątki psychologiczne, relacje między bohaterami, czego nie uważam za minus, a wręcz przeciwnie.
Pomysł jest prosty: młody policjant jedzie do domu swojej dziewczyny, położonego na odciętej od świata wyspie. Tam wychodzą na jaw różne tajemnice tej rodziny, zwłaszcza, że są bogaci, a w bogatch rodzinach tak to już bywa...Dwóch członków rodziny rozstaje się z życiem. Jeden najprawdopodobniej został otruty, drugi ewidentnie zastrzelony. Każdy jest podejrzani, choć oczywiście jedni bardziej, drudzy mniej. I jeszcze ta sceneria-śnieżyca, odcięcie od świata, nikt ze stałego lądu nie może tam dotrzeć, by choćby zabrać te ciała, więc lądują one w dość zaskakującym miejscu...Naprawdę, jest dobrze(w sensie dramaturgicznym i tak dalej). Wróciło mi zaufanie do Laeckberg, nadszarpnięte przez dosyć banalną i naciąganą "Fabrykantkę aniołków" i "Latarnika"...
A co u mnie oprócz tego? Niespodziewanie mam wolny dzień, bo zamiast iść na moje powtarzane zajęcia, muszę doglądać mamuśki i jej migreny. Mam nadzieję, że nie będzie z tego jakiegoś dymu...Ale nie będzie mnie na tych zajęciach pierwszy raz, więc może nic się nie stanie.
Jeszcze tylko przetrwać jutro...Potem jakoś już to będzie:poniedziałek wolny, wtorek wolny(nie idę na seminarium, bo nic nie będę miała, i na późniejsze zajęcia też, bo mamy z tą samą osobą i czepiałby się), środa być może wolna(jest wigilia uczelniana, która wypada w czasie naszych zajęć...Może będą godziny dziekańskie i odwołają też późniejsze zajęcia)...W czwartek będę musiała iść(gdybym poszła dzisiaj, nie musiałabym, a tak...), a potem już tylko wolny "ustawowo" piątek. Żyć, nie umierać.
Mam mały dylemat odnośnie tej wigilii w szkole. Ja byłam już pewna swojego zdania, tylko mamuśka zamąciła mi w głowie...Iść, czy nie? Z jednej strony, to ostatnia wigilia w tej szkole. Na poprzedniej, na której byłam, było całkiem spoko, sympatycznie i fajnie wręcz. Z drugiej, skoro nie będę na seminarium i zajęciach we wtorek, a spotkam na tej wigilii swojego promotora(a pewne jest, że spotkam go), to co mu powiem? Zresztą będą tam osoby, z którymi niezręcznie będzie mi składać sobie życzenia i przy których musiałabym uważać, by nie powiedzieć o dwa słowa za dużo. Mankamentem jest też to, że w razie odwołania reszty zajęć musiałabym się tam telepać tylko po to...Sama już nie wiem... Co radzicie? I-wracając do poprzedniego tematu-czytałyście "Zamieć"? Albo coś innego pani Laeckberg? Co o tym sądzicie? Czekam na wszelkie głosy!

środa, 12 grudnia 2012

"Nasza klasa"...

Miałam napisać ten post wcześniej, ale musiałam to wszystko przetrawić. To "coś" to straszny, bardzo ciężki gatunkowo film "Nasza klasa". Estoński, głośny, słyszeliście o nim? Oglądaliście? Czy wstrząsnął Wami tak jak mną? Obejrzeliśmy go dziś w ramach pewnych zajęć i brak mi słów.
Film opowiada o przemocy w szkole, o tym, jak wszyscy w klasie upatrują sobie jednego z uczniów, ze swoich kolegów, na ofiarę. Ofiarę mobbingu, prześladowania, przemocy fizycznej...jakkolwiek by to nazwać. Sytuacja robi się coraz gorsza, znęcanie przybiera coraz nowsze i ostrzejsze formy, a niewielu może pomóc chłopakowi, bo trwa zmowa milczenia. Zaskakujące jest to, że prześladowanemu bohaterowi pomaga ktoś, kto wcześniej go dręczył. Koniec też jest nieprzewidywalny. Obejrzyjcie, jeśli będziecie mieli czas. Warto. Ja sama obejrzę go z chęcią jeszcze raz, bo nie od dziś wiadomo, że inaczej odbiera się film "za tym drugim razem"...
Film podobno jest na faktach, choć nie przypominam sobie, by w Estonii miała miejsce sytuacja taka jak opisana w filmie. Ciekawe. Może bazowali na podobnych wydarzeniach w innych krajach, zwłaszcza, że podobnych historii było kilka, jeśli nie kilkanaście... Nie wiem i nie dowiem się, ale film mogę polecić naprawdę każdemu. Was też nie pozostawi obojętnymi, a może skłoni do refleksji na temat tego, co dzieje się w szkołach...

Imieninowo!

No to są te moje imieniny. Na razie z prezentów dostałam: uroczy portfelik z Miki oraz nową książkę Laeckberg("Zamieć śnieżna i woń migdałów") od rodziców oraz(od losu)trójkę w Lotka. Niby nic nadzwyczajnego, ale lepiej mieć, niż nie:)
Życzenia...Nie spodziewam się wielu, bo już o urodzinach pamięta mało ludzi, a o imieninach jeszcze mniej, ale co tam.
No i przyznam, że jestem genialna. Wiedziałam, że dostanę tę książkę. Mamuśka co rusz robiła wczoraj jakieś aluzje, ja starałam się ją podpuścić, żeby się przyznała, a ona nic:) Ale ja i tak wiedziałam swoje:)
Na razie tylko tyle, bo muszę wybywać do szkoły:) Miłego dnia, bye!
Aneks z 19.50:wow, jestem w szoku. Kuzynka D. NAWET o mnie pamiętała, zadzwoniła z życzeniami i zaprosiła do siebie na "kawę" w najbliższym czasie. Czego bym o niej nie mówiła(a ostatnio mówię raczej negatywnie), to jednak jest wporzo. Przynajmniej na kogoś można liczyć.

wtorek, 11 grudnia 2012

Świąteczne tagowanie

Zostałam otagowana przez koleżankę Bobik, z najmilszą chęcią odpowiem.
Tag 1.
Ulubiony świąteczny film:
Nieśmiertelny "Kevin sam w domu", ew. "Kevin sam w Nowym Jorku", choć druga część mniej mi się podobała.
Ulubiony świąteczny kolor:
Kombinacja czerwono-złota lub granatowo-złota.
Ubierasz się odświętnie czy spędzasz święta w piżamie?
Jeśli nie mam wizytowych planów, to do 11.00 w piżamie, potem w dresie:) A jeśli są plany-jak(daj Boże)w tym roku-do 11.00 w piżamie, potem odświętnie:)
Jeśli w tym roku mogłabyś podarować prezent jednej osobie, kto by to był?
Byłby to jeden z moich ulubionych żużlowców, nie wiem jeszcze konkretnie, który:)
Otwierasz prezenty w Wigilię czy w świąteczny poranek?
Ostatnio z prezentami bywa różnie, jeśli je dostaję, to w Wigilię przed południem i wtedy od razu je otwieram. Jako dziecko też otwierałam od razu, gdy tylko pojawiły się pod choinką, często nawet przerywałam wieczerzę, by już to zrobić:)
Czy kiedykolwiek zbudowałaś domek z piernika?
Nie, bo nie mam talentu plastycznego, a ten przyda się przy ozdabianiu. Obie z mamuśką nie mamy też ciągot do pieczenia...Zresztą nie wiem, co trzebaby zrobić, by ten domek jakoś się trzymał.
Co lubisz robić podczas przerwy świątecznej?
Leniuchować-to oczywiste, w tym roku dojdzie do tego jeszcze oglądanie wszystkich możliwych archiwalnych meczów żużlowych, które mam nagrane.
Jakieś świąteczne życzenia?
Aby 2013 rok był rokiem: skończenia ze szkołą, początku posiadania większej ilości pieniędzy, ruchu w sercu i wielu pozytywnych przygód!
Ulubiony bożonarodzeniowy zapach?
Mandarynki.
Ulubione świąteczne jedzenie:
Niemal wszystko, co można było i co można nadal dostać w święta w domu i u rodziny: kapusta z grzybami, ryba po grecku, barszcz z uszkami, zupa owocowa(kompot) oraz oryginalne, acz fantastyczne danie cioci A.-uszka w sosie grzybowym.

Tag 2.
Hmmm...Pozbędę się złudzeń, że moje święta będą przypominać te z reklam, bo nie będą takie. Pozbycie się złudzeń naprawdę wyzwala. I to już będą magiczne święta, chociaż jeśli plan wypali i udam się do ciotki A., to też będzie magiczne-bez względu na przebieg wizyty. Postanowiłam też, że założę Skype'a i pogadam z irlandzkim kuzynem-to również wyznacznik "magiczności", jak dla mnie.
Do odpowiedzi wyznaczam...każdego, kto zobaczy ten post i będzie miał ochotę odpowiedzieć:)

Rodzina zaskakuje, czyli "magia" świąt

Kolejny tydzień zainaugurowany. I pomyśleć, że za nieco ponad tydzień upragniona przerwa świąteczna...Bardzo dobrze. Dosyć mam już swojego przybytku edukacyjnego(zwłaszcza dzisiaj, gdy zmarnowałam czas, oglądając nudny film).
Zanim jednak będzie ta przerwa, trzeba będzie użerać się z prezentacją na piątek i tak dalej. Już mi niedobrze na myśl o tym, ale co tam.
Przechodząc do zasadniczego tematu-rodzina zaskakuje. Niejednokrotnie, bo takie przypadki już się zdarzały, ale wciąż nie mogę się z tym oswoić.
Ciotka A., która jest moją najbliższą ciotką, bo siostrą mamy, plus moją chrzestną, nie jest zbyt chętna do kontaktów, mimo że mieszkamy w tym samym mieście. Może nie odzywać się przez pół roku, bo po tych 6 miesiącach total milczenia przysłać nagle SMS z pytaniem, co u nas słychać...Dziwne i trochę mnie drażniące, ale przecież tego nie zmienię. Jedną z takich sytuacji, gdy ciotka odzywa się, bez względu na długość milczenia, są święta właśnie. Niezmiennie zaprasza nas do siebie(tj. mnie z mamuśką, ojciec nigdy nie chodzi)na 25 grudnia na jakiś poczęstunek. Wczoraj też to nastąpiło, przyszedł SMS, znowu z zaproszeniem na 25. Zszokowałam się, ale i ucieszyłam, choć w tym roku najprawdopodobniej sama będę rezprezentować naszą rodzinę-ojciec i tak nie chodzi, a mamuśka dziwnie się miga. Trudno, ja pójdę, choćby z nudów-szczerze mam dosyć nudnych świąt spędzonych w 100 procentach w domu, które i tak wyglądają jak zwykły dzień...Pójdę, żeby się spotkać z ludźmi(będzie tam wprawdzie kuzynka D.,  ale trudno), żeby nie kisnąć w domu, żeby...Powodów mogę znaleźć wiele i mogłabym wymieniać je godzinami. Pewne jest jedno-pójdę tam i postaram się miło spędzić czas...no chyba, że będzie koniec świata albo(odpukać)rozchoruję się i nie będę mogła iść. Mam nadzieję, że obie te okoliczności nie nastąpią i wszystko jakoś przebiegnie...
PS. Jutro moje imieniny. Szału się nie spodziewam, ale może..jakimś cudem...chociaż jedno z marzeń się spełni?
PPS. Miło mi widzieć Australię w dziale krajów, z których mam wejścia. Niny jedno, niby nic, ale przy moim pociągu do tego kraju nawet to jedno wejście się liczy:) Zaskoczyły mnie też Belgia i Korea Południowa. Skąd mój blg się tam wziął?...

poniedziałek, 10 grudnia 2012

To się znów dzieje...

http://www.sportowefakty.pl/zuzel/327571/tragedia-w-australii-zginal-zuzlowiec
Przeczytawszy tę wieść, nie uwierzyłam. Myślałam, że po Lee Richardsonie takie wieści-w tym roku i w ogóle-mamy już za sobą. A tu taka tragedia...I to jeszcze podczas imprezy o jakże niewinnej nazwie "Bonanza"... Australia. Szerszych wieści na ten temat brak. Jeżeli stało się to w tym Maryborough, na które teraz patrzę na mapie, czyli jakiejś mieścince w Queensland, to pewnie były problemy z dotarciem do szpitala itd. Być może miał tu miejsce syndrom wypadku Leigh Adamsa, kiedy transport do przyzwoitego szpitala trwał naprawdę długo...
Tak czy inaczej, odszedł kolejny członek żużlowej rodziny. Znowu w takich okolicznościach. Smutne. Przykre. Oby już nigdy nie czytać takich wieści...

niedziela, 9 grudnia 2012

Veggie and the city, veggie and the country

Hmmm, po wizycie w knajpie Mateusza, a także po wczorajszej wizycie w moim osiedlowym sklepie spożywczym sieci Społem doszłam do wniosku, że czasami wegetarianie nie mają łatwego życia. Zwłaszcza, jeśli są "ortodoksyjni" i oprócz braku mięsa w jedzeniu szukają także braku:tłuszczu wieprzowego, tłuszczu wołowego, koszenili czy żelatyny wieprzowej. Tym niejedzeniem żelatyny itp. zaraziłam się od mamuśki...I niejedną godzinę spędziłyśmy w sklepie, czytając napisane najczęściej drobną czcionką etykiety i analizując:da się to zjeść czy nie? Do szału doprowadza mnie też to, że najlepiej byłoby nauczyć się na pamięć tablicy dodatków "E", bo gdy widzę na etykiecie np."E266", nigdy nie wiem, czy to nie jest dodatek z jakichś biednych zwierząt. Tak trudno byłoby napisać zamiast nieszczęsnego E266, np. "koszenila", "coś-tam-dekstryna" or whatever?
Bycie wegetarianinem w małym mieście, a moje do takich się zalicza, bywa trudne. W topornych restauracjach najczęściej możesz liczyć na zupę pomidorową albo frytki, a gdyby jeszcze chcieć zapytać panią z obsługi, czy nie dała do tej zupy np. kostki rosołowej, zgromi cię wzrokiem. Koszmar. Na szczęście sytuacja się zmienia, są knajpy tak jak ta, którą ostatnio ciągle wspominam-ale widać, że robią ją młodzi ludzie. Tu nie ma zupy pomidorowej w nudnej wersji i frytek z surówką. Choć nie jest to przybytek stricte wegetariański, można tam zjeść fajne rzeczy bez mięsa. I to rozumiem... Niestety, jedna jaskółka wiosny nie czyni, a i-przy całym moim życzeniu im wszystkiego najlepszego-nie wróżę im długiej kariery. Nie w moim zacofanym i dość biednym mieście.
Zazdroszczę ludziom z Poznania, Wrocławia, Gdańska dostępu do GreenWay'ów i innych tego typu cudów. Nawet nie wiecie, jakie macie szczęście...
Z żalem czytałam kiedyś wywiad z aktorką, niejaką Justyną Grzybek, w gazecie "Vege". Pani ta mieszka w Londynie i to pierwszy powód mojej zazdrości. Powód drugi to zdanie w stylu:"Trafiłam do Londynu i jest cudownie-wszystko jest tutaj opisane, czy jest stosowne dla wegetarian/wegan..."-itp., itd. Dlaczego za granicą mogą, a u nas nie? Czy wrzucenie na etykietę sympatycznego zielonego "v" tyle kosztuje? I jak długo będę mieć jeszcze swój odwieczny dylemat, odwiedzając stoisko z jogurtami i widząc truskawkowy/malinowy/jakiś w tym guście:"Jest ta cholerna koszenila, czy nie?", po czym z żalem stwierdzać:"Jest" i odkładać? Pewnie jeszcze długo...
A już wczoraj cholera mnie brała w tym nieszczęsnym społem. Chciałam kupić sobie coś w słoiku typu fasola w sosie pomidorowym. Biorę jeden słoik-tłuszcz wieprzowy. W drugim-to samo. Spędziłam tam mnóstwo czasu, a wybór drastycznie się kurczył. Takie emocje to nie dla mnie. Chciałabym mieszkać w dużym mieście, z dużym wyborem, albo za granicą, gdzie człowiek, który nie je mięsa, jest traktowany normalnie, a nie jak jakiś świr.
PS. Zastanawiam się nad założeniem blogu z recenzjami kulinarnymi knajp z mojego miasta pod względem dań bez mięsa i ofert sklepów z uwzględnieniem dla ludzi niemięsnych. Pytanie, czy ktoś z mojego miasta by to czytał, i czy miałoby to w ogóle sens...

sobota, 8 grudnia 2012

Agadou!


Ta piosenka chodzi mi po głowie od czasu, gdy jedna z uczestniczek programu "Come dine with me" zrobiła do niej imprezę czy też karaoke. Wczoraj to ją usłyszałam w radiu u fryzjera, wreszcie zainteresowałam się, kto, co, gdzie i jak. Już wiem. Stara, ale jara, rzekłabym:) Nie mój gust muzyczny, ale czasem można:)  Bardzo fajna. Znacie? Podoba się? Nie znaliście? Spodobała się po usłyszeniu?
Cóż u mnie? Weekend... Niestety, muszę słuchać wyrzutów mamuśki, że nie piszę pracy(nie mam kiedy, nie chce mi się-oto moje nieoficjalne tłumaczenie, do którego jednak jej się nie przyznam). Trudno. Rozważam nawet skończenie szkoły, zaliczenie wszystkich przedmiotów, ale bez obrony pracy. Koniec, kropka.
Jeszcze jestem w lekkim szoku po wczorajszej wizycie w knajpie. W życiu bym nie przypuszczała, że znam jej właściciela! Ale to tylko dowód na to, że życie zaskakuje.
Plany na popołudnie? Oglądanie skoków-oczywiście z nudów. Potem? Znowu nuda. C' est la vie. A na pewno moje.
Wieści transferowych jak na lekarstwo. Ostatnia z tych sensacyjnych, które mam, to Sahfutdinow w Czewie. W moim mieście nic sensacyjnego się nie dzieje, Żagar to ostatnia petarda, jak znam życie. O ulubieńcach nadal nie wiem nic, tylko tyle, że Darcy zostaje w Poole, tak jak Holder. Reszta jest milczeniem... Chyba się wkurzę i napiszę do ich(póki co, jeszcze obecnych)klubów, pytając o stosowne decyzje. To byłby event...:) Chyba zaskoczyłoby ich takie coś:) Jeśli nikt przede mną tego nie robił, czas, bym była w czymś prekursorką:)
Jest już terminarz naszej wspaniałej ekstraligi na nowy sezon, na 2013 rok(jak to brzmi!). Startujemy 1 kwietnia. Na pierwszy rzut do mojego miasta przyjeżdża drużyna z Wrocławia-ciekawe, czy jeszcze z pewną osobą w składzie, czy...co ja pieprzę, przecież odchodzi. Ech... Ale na Wrocław zawsze będzie miło popatrzeć. Szkoda, że tego samego dnia Toruń ma mecz u siebie-i jest dylemat. Ale pewnie skończy się tak, że Toruń obejrzę w telewizji, a w swoim mieście stawię się na stadionie.
Już nie mogę się doczekać kolejek, kiedy przyjadą do nas drużyny i kibice moich żużlowych "pupilków"-Leszno, Brzydzia i Gorzów. Na te mecze proponuję wzmocnienie ochrony stadionu:) Się będzie działo...

piątek, 7 grudnia 2012

Friiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiday!

Po złym humorze z wczoraj nie ma śladu. Mikołaj jednak o mnie pamiętał(po południu i słodyczowo, czyli ciut nudno, ale zawsze...To dosyć pokaźna ilość-jeszcze nic nie ruszyłam, jak będę miała wenę, to cyknę fotkę, żebyście zobaczyli:)), a dzisiaj... Dzisiejszy dzień mnie zaskakuje.
Słuchowisko prezentowałyśmy, i niby nawet się spodobało. Tak przynajmniej powiedział pan doktor. Mi też, choć go wcześniej nie słuchałam. Byłam mile zaskoczona.
Okazało się też, że zamiast o 16.30 kończę o 14.45-wiem, że nieładnie cieszyć się z cudzego nieszczęścia, ale stało się tak, bo pani doktor skręciła nogę...
W drodze powrotnej spontanicznie wpadłam do fryzjera, bo stwierdziłam, że coś trzeba zrobić z czupryną. Wpadłam i zrobiłam, akurat było miejsce. Jestem zadowolona, jak rzadko kiedy. No i jeszcze w czasie tego zabiegu usłyszałam w radiu fajną, starą, nieco zapomnianą piosenkę. Cały czas ją teraz nucę:)
Zanim dotarłam do domu, wpadłam jeszcze na obiad do mojej słynnej knajpy, w której byłam ostatnio i średnio mi się podobało. Wpadłam i "runęłam", jak powiedziałaby kuzynka D. Zamiast tej dziewczyny, która obsługiwała mnie ostatnio, był...mój dobry kolega ze szkoły. Ze studiów konkretnie. Starszy o rok, z tego samego kierunku. Okazało się, że knajpa jest jego i jego siostry. Pewnie to ta siostra mnie obsługiwała...Jestem w szoku, świat jest mały. A moje miasto na pewno.
Mój humor zniweczyła wprawdzie ogłoszona mi po powrocie migrena mamuśki, ale co tam. Nic na to nie poradzę. Postaram się nie załamywać. Nie dzisiaj, kiedy mam dobry humor. Nie dzisiaj, kiedy życie mnie zaskoczyło. Po naszych studiach można chyba robić wszystko, a na pewno prawie wszystko. Na pewno być restauratorem. Teraz mam jeszcze jeden powód, żeby tam bywać.
A jak Wam zleciał piątek? Lecę Was odwiedzać i odpowiedzieć na komentarze:)

czwartek, 6 grudnia 2012

Mikołajki

Na razie Mikołajki wypadają beznadziejnie. Prezentów zero, sensacyjnych wieści żużlowych(i jakichkolwiek wieści, np. transferowych) brak... I jeszcze nie chce mi się iść do szkoły. Uwielbiam te czwartki na 15.00. Porażka.
Wczoraj miałam wkur*** sesję SMS-ową z kuzynką D. Zaczęło się od mojego niewinnego "Co u ciebie?". Sama nie wiem, dlaczego do niej napisałam. Aha, już wiem. Z tragicznych nudów. No i jak zwykle skończyło się kłótnią. Tak to jest, jak już się zapomni o tym, w jakiej sytuacji było się kiedyś itd. Kuzynka D. nie pamięta już swoich braków pieniędzy i kiedy jej marudziłam, oczywiście dawała mi rady z księżyca. Generalnie nie mogła też zrozumieć mojego wkurzenia na szkołę(bo ona chodziła na zaoczne, więc miała łatwiej, zresztą ma inny charakter i wiedziała, że jak już zaczęła szkołę, to musi ją skończyć-nie to, co ja) i na inne rzeczy. Przepaść między nami została przypieczętowana. I ja się potem dziwię, że nie chce mi się do niej chodzić. Po co? Ani z nią o filmach nie pogadam, ani o książkach, ani o sporcie...O dzieciach też nie. Postanowiłam dać sobie spokój.
Tak, możecie mówić jak mamuśka, że jestem aspołeczna, ale trudno. Nie stanę się nagle osobą, która nie narzeka, uwielbia dzieci kontakty z innymi ludźmi. Nie, nie, nie! Po prostu nie.

środa, 5 grudnia 2012

Jeszcze się taki nie urodził...

...który by mi w jakiś sposób dogodził. Taka jest prawda. Jestem urodzoną marudą i pesymistką. Uświadomiłam to sobie dzisiaj, a raczej uświadomiła mi mamuśka:
-Mamuśka: Co byś chciała na Mikołajki?(pomijam, że zapytała dzisiaj o 13.00-bez komentarza!)
-Ja: A żebym to ja wiedziała...
No i się zaczęło. Usłyszałam, jaka to ja jestem niedobra, że mi nie można wybrać żadnego prezentu, bo nie wiadomo, co by mnie zadowoliło(to akurat prawda...),itp., itd. Dobrze, może faktycznie tak jest, ale co ja na to, do cholerki, poradzę? Przecież nie zmienię sobie charakteru ot tak, już teraz, na pstryk i już.
Mamuśka wymyśliła, że kupimy sobie, dzieląc się kosztami na pół, najnowszą książkę Camilli Laeckberg. Nie spotkało się to z moim entuzjazmem. Niby książka kosztuje 20 złotych, więc musiałabym dać tylko 10, ale szkoda mi...Ma 144 strony, więc czytania byłoby raptem na parę chwil. I po co się wysilać z jakimś tam kupnem?
Mam też tak, że jeśli jakiś prezent mi się nie podoba, nie umiem zrobić dobrej miny do złej gry, tylko od razu po mnie widać, że prezent jest nietrafiony. Cóż ja poradzę, samo to ze mnie wychodzi.
No dobrze, przyznaję, zadałam sama sobie pytanie, co by mnie zadowoliło. Lista nie jest imponująca:więcej szczęścia w miłości, karnet 2013 do mojego miasta/Torunia...no i ewentualnie parę wycieczek. Plus iPhone, najlepiej 5. Poza tym-bida. Nie, wbrew opinii mamuśki nie wynika to z tego, że mam wszystkiego za dużo. Nie może tak być, bo nie mam prawie nic. Po prostu taki mam charakter, że nigdy nie jestem zadowolona.
Potwierdziło się. Tomaszek w Toruniu. Nie podoba mi się to, ale co zrobić. Po prostu potwierdziła się pierwsza część negatywnych prognoz przynależności klubowych w sezonie 2013. Oczywiście, w necie już wszystko jest...Dobre, choć gdyby w braku netu ta informacja dotarła do mnie później, nie pogniewałabym się.
Z tym jutrem nie wyrokuję, może życie mile mnie czymś zaskoczy...ale w sumie czym by mogło? Nie wiem, chyba tylko ogłoszeniem podpisania kontraktu przez któregoś z ulubieńców. Szkoda, że już raczej nie w moim mieście...

wtorek, 4 grudnia 2012

Mamy Żagara. Jednym blichtr, a reszcie...

Miało zabrzmieć historycznie, jak "mamy papieża", ale tak nie jest. Właśnie przeczytałam wieść, z której wynika, że w przyszłym sezonie do drużyny z mojego miasta dołączy Żagar. Tak, specjalnie piszę przez "ż". To przytyk do notorycznego wymawiania tego nazwiska przez "z" na początku w wykonaniu mojego "ulubieńca", pana kierownika drużyny z Gorzowa. Ale, wracając do tematu-jak się odnoszę o tej wieści? Hmmm, ani mnie ten Drwal ziębi, ani parzy. Niech sobie przychodzi. Jedyne, co mi w nim trochę przeszkadza, to przeszłość w Gorzowie i to, że kiedy będę na niego patrzeć, będzie mi się przypominać moja nielubiana koleżanka. Trudno. Ale przypomni mi się też nasz słynny atak śmiechu z tąże koleżanką na lekcji polskiego w LO, gdy mowa była o grupie literackiej o nazwie "Żagary" właśnie. Skojarzyło nam się i...samo poszło. Nieważne.
Co tam jeszcze słychać w wielkim świecie? Tak, blichtr. Oglądałam fotki z gali FIM w Monako i...zatkało mnie. Fajnie było obejrzeć zawodników(a konkretnie KiloKarpia jako mistrza longtracku, Holdera jako mistrza świata i MJJ jako "miszcza" świata juniorów) w muszkowym anturażu. Sympatycznie:) Prawie sami ulubieńcy(mówię naprawdę, bez przekąsu)-poza MJJ. Ależ się ubrała jego narzeczona... Jak można założyć na siebie martwe zwierzę(sztuczne czy nie, nieważne)? No, ale taki styl-"elegancja" po duńsku, hehe. Szkoda słów.
Szkolnie... Myślałam dzisiaj, że szału dostanę. Mieliśmy zacząć zajęcia o 8.00, pierwsze seminarium, potem jeszcze jedne zajęcia z tym samym wykładowcą. Przyjeżdżam do szkoły o 7.30-nikogo. Już myślałam, że odwołali, a ja nic o tym nie wiem... O 7.57 nadal byłam sama, oczywiście nic nie mając. Pogadaliśmy z panem profesorem o pogodzie(no właśnie, dziś spadł w moim mieście pierwszy poważny śnieg!), po kilku minutach zjawiła się jeszcze jedna koleżanka. Też nic nie miała, więc o 8.15 byłyśmy po seminarium...Żeby się nie nudzić do 9.45, postanowiłam udać się do centrum po "Tygodnik Żużlowy". Idąc, uświadomiłam sobie, że beznadziejne jest to moje miasto. Nawet nie było gdzie tej gazety kupić, próżno bowiem szukać kiosku czy salonu prasowego. Dostałam dopiero, gdy byłam już bliżej niż dalej domu...
W gazecie szału nie było, ale co człowiek przeczytał, to jest, trudno.
Wracam do szkoły, a tu koleżanka z seminaryjnej grupy, Daria, wyjeżdża do mnie z tekstem, dlaczego nie było mnie na seminarium. Odpowiedziałam jej grzecznie, że owszem, nie było, ale JEJ. O dziwo, bo jest z naszego miasta, a nie z tych dojeżdżającyh, którym na skutek śniegowego szoku mógł się spóźnić/ spóźnił się autobus/pociąg/PKS. Można zwariować z tymi ludźmi.
Z innymi też można. Kiedy o tej 7.30 zadzwoniłam do jednej koleżanki, czy nic nie wie o odwołaniu, słabym głosem odpowiedziała mi, że jest chora i że nie będzie jej w piątek. Pech chce, że jest to koleżanka, z którą mam słuchowisko...Od biedy mogłabym przedstawić sama, ale ja nic o nim nie wiem! Przecież jeśli wykładowca mnie o cokolwiek zapyta, leżę... Zaczynam się denerwować. A to miał być taki spokojny tydzień...
PS. W przeciwieństwie do wielu dziewczyn/kobiet, nie jestem fanką urody Żagara. Taka już dziwna jestem...Lubię się wyróżniać...i nie tylko:)

poniedziałek, 3 grudnia 2012

If it was a problem, yo, I've solved it...

No. Nareszcie problem techniczny rozwiązany, lista blogów edytowana. Można było dostać szału. Nie, ja nic z tym nie robiłam, samo się naprawiło(to możliwe?).
Tak. zaczął się kolejny koszmarny tydzień. Jutro znów pójdę na seminarium i powiem promotorowi, że nic nie mam. Rozszarpie mnie na strzępy, ale co tam. Mam to gdzieś. A w piątek... a w piątek skompromitujemy się z K. słuchowiskiem. Pozostałe były dobre, tak podbiły poziom, że nasze wypadnie jak maluch przy Lamborghini. Aż się będę wstydziła tam iść.
Mania "Krawcowa" nadal mnie trzyma. Dzisiaj słuchałam "Fly away" i innych piosenek...tylko tak po 5 razy:) A co tam, luzik.
Doszłam do wniosku, że mam cholernie nudne życie. Szkoła, dom, szkoła, dom, i nic poza tym. Imprezy? Z kim? Wyjazdy? Z kim? Po ostatniej IKEI  ojca wolę nie prosić, znajomych z samochodem nie mam... I postanów sobie, człowieku, że chcesz np. jechać do Poznania albo Torunia. Nie ma!
Usłyszałam dzisiaj nową, fajną nazwę mojego nielubianego miasta na "b" w województwie kujawsko-pomorskim. Przedtem znałam tylko "Bydłoszcz", teraz doszła "Brzydgoszcz". Sorry, Żaneto, ale jak dla mnie tak jest! W tym fragmencie, w którym byłam, i przy tej pogodzie, która akurat panowała...
No i muszę się jeszcze wściec na transfery. Nadal nic! Te kluby śpią, czy kasy nie mają, że nic nie ujawniają? Zaczyna mnie to wkurzać. Chcę choćby plotek na temat ulubieńców personalnie i Torunia oraz mojego miasta gremialnie! Zresztą, jak jest taka posucha, nawet newsy z nielubianego Leszna, Gorzowa czy Brzydgoszczy mnie ucieszą. To jak?

niedziela, 2 grudnia 2012

Fly away...

Piosenka na dzisiaj: Lenny Kravitz, "Fly away". Nie wiem, skąd mi przyszła do głowy, bo owszem, poważam twórczość "Lnianego Krawca", jak go kiedyś nazwaliśmy z M., ale nie mogę słuchać, bo przypomina mi o M. właśnie... Dziwne, dziwne. Może dlatego przyszła mi do głowy, że też chciałabym odlecieć, i żeby mnie to wszystko nie dotyczyło? Chyba.
Odkryłam jedną ze swoich rozlicznych wad. Może inaczej: przyjęłam ją do wiadomości. Jak to u mnie bywa, nie uważam tego za wadę, tylko za "wyjątkową cechę, która wyróżnia mnie z tłumu". Tak to sobie wymyśliłam. Lepiej brzmi i nie trzeba nad tym pracować... Ta "wada" czy też "wyróżnik" to to, że nie umiem się w nic zaangażować. Przynajmniej na dłużej. Najczęściej, gdy biorę się za coś, czym się jaram i na co się napalam, zapału wystarcza mi na bardzo krótko. Tak było w przypadku każdej ze szkół(obecnej też), tego jak miałam się zabrać za współtworzenie uczelnianej gazetki(poszłam na pierwsze spotkanie, ale gdy usłyszałam, że coś mamy napisać, nie napisałam i więcej się tam nie pojawiłam, teraz już sama nie wiem, dlaczego...). Entuzjazm z gazetą żużlową skończył się między innymi po pierwszej wpłacie. Ta moja cecha tyczy się także np. facetów. Jedno spotkanie, jest OK, a potem odpuszczam, "bo o czym będziemy gadać na spotkaniu drugim". Z jednej strony to bardzo wygodne, z drugiej trochę niszczy życie. Jeszcze jeden przykład: nauka szwedzkiego. Gdy nie miałam jej w szkole, schłam z chęci. Potem krótko miałam, wydawało mi się, że złapałam bakcyla, ale teraz, gdy ciągle mówię sobie, żeby zabrać się samej za naukę w domu, by nie zapomnieć, zawsze znajdę coś, by tego nie zrobić.
Przykład ostatni: praca magisterska. Temat teoretycznie wymarzony dla mnie, coś, co kocham. Entuzjazm skończył się po pierwszym podrozdziale, gdy powinnam się przekopać przez "TŻ". Oczywiście, wszystko tkwi w martwym punkcie.
Do czego pnę? Do tego, co nasunęło mi się dzisiaj. Kiedy kuzynka D. zaproponowała mi, żebym była chrzestną B., miałam wątpliwości, wahałam się, chciałam odmówić. Teraz już wiem, że jak człowiek nie jest czegoś w 100 procentach pewien, nie powinien się w to ładować, bo nic dobrego z tego nie będzie. Mój entuzjazm skończył się szybko. Chrześniaczka ma dopiero rok z małym okładem, a ja już migam się od wizyt, a kupowanie prezentów zwalam na mamuśkę, "bo ona się zna na dzieciach, a ja nie". Nie tak to powinno wyglądać, ale przecież nie rozbudzę w sobie nagle miłości do dzieci, nie? Nie da się tak na zawołanie...
Tak. Jak zauważyła koleżanka Pandzia, na wszystko, co mi się mówi, znajdę sto tysięcy kontragumentów, które potwierdzą MOJĄ tezę, a nie tego, kto mi coś wytyka. Zgadzam się z tym. Ogólnie stwierdzam, że mam straszny charakter, i oczywiście nic z tym nie robię, bo tak jest lepiej. Pytanie-jak zmienić chrakter? Pytanie do studentek psychologii, których tu nie brakuje. Chciałabym coś zmienić w swoim podejściu do życia, ale obawiam się, że zapału wystarczy mi na krótko. I co tu z tym zrobić?...

sobota, 1 grudnia 2012

No to mamy grudzień...

Już grudzień. Ale ten czas popier***, jak powiedziałby jeden z bohaterów książki Sławomira Shutego "Cukier w normie z ekstrabonusem"(polecam, jeśli gdzieś traficie, dobra jest). Nie wiem, kiedy zleciał ten rok, początek roku akademickiego i w ogóle.
Nie lubię grudnia, bo to dla mnie miesiąc plajty finansowej. Kuzynka D. ma urodziny(dzisiaj), chrześniaczka imieniny(jutro), potem Mikołajki(trzeba coś kupić chrześniaczce i nie tylko), potem jeszcze święta. Masakra. Mój portfel będzie jęczał.
Oczywiście, jest grudzień, a ja nie ruszyłam pracy. Przeraża mnie babranie się w tonach makulatury... Cały czas nie mogę się za to zabrać. Mam dosyć.
Chociaż o tyle dobrze, że nie ma śnieżnej pogody:(
Początek grudnia to także koniec ciszy transferowej w polskim żużlu. Od rana wiszę na Sportowych Faktach, głodna i żądna wieści, a tych na razie zero. Myślałam, że jak już można, to od razu odpalą z wieściami: "X w Zielonej!", "Y w Rzeszowie!", itp., itd. A tu cisza. Ja chcę już coś wiedzieć, a nie czytać wywiady z Lindgrenem, w których jeszcze nie może nic powiedzieć. Do roboty, redaktorstwo serwisów!
Na razie tyle. Lecę, bo zaraz skoki. Może jeszcze wpadnę...później. Bye.