środa, 25 czerwca 2014

Rodzina w żałobie

Jak zapewne wiecie, a natrafić na tę informację musieliście, skoro podały ją główne portale takie jak WP, Onet , nawet nasza kochana olewająca żużel Wyborcza oraz-to szok-nawet...ulubiony plotkarski portal Polaków , w żużlowym świecie po raz kolejny zdarzyło się nieszczęście. Znowu. Mamy XXI wiek, dmuchane bandy. Nie w Belgii...
Żużlowy światek jest jak rodzina. Żużlowcy, którzy startują przecież w kilku klubach naraz, niekiedy startują wspólnie i w Polsce, i w Szwecji, i np. w Danii, muszą się znać siłą rzeczy. Tę rodzinę tworzą wraz z kibicami, których wprawdzie nie znają z imienia i nazwiska, ale są połączeni więzami...nie, nie krwi. Metanolu. Wiecie zapewne, jak w dawnych czasach zachowywano się          w domu po śmierci kogoś bliskiego. Czuwania przy zwłokach, itp., itd. Szkoda, że ta nasza żużlowa rodzina, przy okazji tego nieszczęścia, nie umie się godnie zachować. Chodzi mi tu m.in. o moje miasto...
Informacja o śmierci pana Grzegorza dotarła do Polski w niedzielę około godziny 16.00. Władze naszego polskiego żużla wydały zalecenie, by wszystkie mecze żużlowe w Polsce rozpoczęły się minutą ciszy. I tak istotnie było. Tak było podczas pierwszego meczu telewizyjnego, Unibaksu          z Częstochową, podczas lubuskich derbów pokazywanych później, i w moim mieście też. A co potem? To, co zwykle.
Wiecie, nie chodzi mi o to, by siąść i płakać, bo to nic nie da, panu Grzegorzowi życia nie wróci, rodzinie bólu nie umniejszy, ale...jest jeszcze coś takiego jak przyzwoitość. Czy jeden raz mecze nie mogłyby się odbyć we względnej ciszy? Bez dopingu, wrzasków "Polonia pany", jak to miało miejsce u nas (tj. te okrzyki niestety), bez muzyki? Tak po prostu, żeby oddać hołd? A u nas jeszcze jako atrakcja meczu została zaproszona znana wokalistka. Wystąpiła, jeżdżąc odkrytym samochodem i wrzeszcząc do publiczności "Kocham was!". Przepraszam, ale mnie to zniesmaczyło. Na miejscu władz klubowych, jako że minęło trochę czasu od podania informacji do początku meczu, zadzwoniłabym i powiedziała, że sorry, ale w tej sytuacji to jest z lekka nie na miejscu. I że może by kobieta nie przyjeżdżała. Ale gdzie tam, money is money, w ciszy nie ma atmosfery, show must go on i takie tam.
Jest jeszcze inny aspekt tego wszystkiego. Kiedy umarł Lee Richardson, w słynnych skandalicznych okolicznościach zakończono mecz...tak, derbów lubuskich. Bo Anglik zginął w Polsce. A jak Polak zginął w Belgii, to już nie można było odwołać np. wszystkich meczów w Polsce, które miały się zacząć od 16.00 i później? Bo co, bo "kasa, Misiu, kasa"? Richardson miał to "szczęście", że jego wypadek widzieli wszyscy, którzy mieli tego dnia włączony mecz Wrocław-Rzeszów. A Knapp umarł z dala od Polski, od kamer telewizyjnych, przy pustym stadionie (jak relacjonował Polak, który był na meczu w Belgii, po wypadku "wyproszono wszystkich ze stadionu"). I to, rozumiem, nie było już tak poruszające, przerażające. Bo wydarzyło się gdzieś daleko, nie widzieliśmy tego. I to słynne gadanie, przetestowane przy Lee: "Kontynuujmy mecz, nikomu tym nie pomożemy. Jedźmy i w ten sposób oddajmy hołd". A nie lepiej byłoby oddać hołd w ciszy, w domu? Zawodnicy mają świadomość tego, że to mógł być każdy z nich...i mimo to...Jest w tym dla mnie coś bardzo, bardzo smutnego. Tak się nie zachowuje rodzina pogrążona w żałobie. To jest raczej zachowanie godne sępowatej rodziny, która poluje na spadek...albo coś w tym rodzaju.
Wstyd mi za tę naszą żużlową rodzinę. Tę kibicowską, co nie umie raz trzymać gąb na kłódkę, za "seniorów" tego rodu, czyli decydentów, władze mojego klubu też się nie popisały. Słusznie? Co w tej sytuacji powinno się zrobić, aby było stosownie? Tak Waszym zdaniem...
PS. Uprzedzam pytania wszystkich oburzonych: "dlaczego poszła na mecz, skoro tak myśli?". Otóż te refleksje naszły mnie w poniedziałek i wczoraj. W niedzielę byłam chyba w zbyt dużym szoku i na spotkanie poszłam z czystego rozpędu. Dziękuję za uwagę...

niedziela, 15 czerwca 2014

Oi! love P.+

Hello. Przede wszystkim spieszę z aktualizacją, czy też jak woleliby zanglicyzowani, apdejtem tego, co opisałam w poprzednim poście. Po długim oczekiwaniu pani z organizacji przyjechała po tego zdziczałego nieszczęśnika. Wprawdzie przedtem miała miejsce mrożąca krew w żyłach akcja złapania go, tj. wyjmowania spod szafy, ale wymazuję to z pamięci...Bo lepiej to zrobić. Odpukać, teraz jest spokój (odpukać i splunąć trzy razy przez lewe ramię). I niech tak pozostanie.
Lubicie oglądać Planete+? Ja bardzo. Ich dokumenty są bardzo ciekawe, no i-co mi się bardzo podoba-idą pod prąd obowiązującym w świecie układom. A teraz, w czerwcu, mam jeszcze jeden powód. W każdy piątek stacja prezentuje coś ciekawego o mojej ukochanej muzyce, czyli cykl "Punk na świecie". Na razie były dwa odcinki i bardzo mnie zadowoliły. Więcej o cyklu tutaj .
Odcinek 1-"Punkówa", o Kathleen Hannie, amerykańskiej wokalistce punkowej, m.in. zespołu Bikini Kill (poniżej próbka twórczości). Pomysł świetny, w końcu kobiety i punk to rzadkie połączenie (fanek nie za dużo, co najwyżej jako drugie połowy wokalistów), zamysł jak najbardziej szczytny (często śpiewanie o przemocy wobec kobiet, zwrócenie na to uwagi, więc tu plus), ale wykonanie...Zresztą oceńcie sami.
 
 
 
Jak stwierdziła po obejrzeniu tego dokuementu mamuśka, "wszystko tu było takie banalne, nic nowego w sumie". Trochę się zgadzam. Podobieństwo do setek innych kapel, w tym tak klasycznych jak Sex Pistols czy The Clash...Jedyne novum to kobiecy wokal i wątki feministyczne...Ale może        i tego fani się znajdą. Ja jednak się do nich nie przyłączę.
Odcinek 2-"Punk w Afryce". Byłam bardzo zaintrygowana, nie wiedziałam, czego się spodziewać. Coś tam kiedyś wprawdzie człowiek o tym czytał, ale wiadomo, że czytanie to nie to samo...Oczywiście okazało się, że muzyka to ma moc. W RPA walczyła z apartheidem, w Mozambiku z komunizmem, a w Zimbabwe z innymi  nierównościami rasowymi. Przekaz może banalny, ale za to forma...Gdzieś w tle pobrzmiewa dalekie kuzynostwo z SP czy Clash. Przyprawienie Afryką i jej folklorem nadaje tej muzyce innego charakteru (mało tam "fuck", "shit" i "fuckin' shit", nad czym w głębi duszy ubolewam). Co ciekawe, w dokumencie tym można było odczuć to, co towarzyszyło polskim muzykom lat 80: cenzura, brak pozwoleń na występy, policyjni tajniacy na koncertach, wymuszanie zmian w tekście...A jak smakuje taka potrawa? E voila:
 
 
 
Dobra, będę szczera, ja bym tego punkiem nie nazwała, ale mam tendencje do bycia zbyt ortodoksyjną...
Jeszcze przez dwa tygodnie kolejne odcinki-"Punk po pekińsku" i "Punk za żelazną kurtyną" (szkoda, że w tym drugim przypadku będą to tylko Węgry lat 80...A Polska? To by mi się bardziej podobało...). Zobaczymy, co jeszcze przyniosą ciekawego te odcinki:) Trzymajcie się, miłej niedzieli i pamiętajcie, że bez względu na wszystko punk's not dead Oi!

piątek, 13 czerwca 2014

Miarą człowieczeństwa

...jest podobno stosunek ludzi do zwierząt, jak to kilka razy powtórzył wczoraj ojciec. Jeśli tak, to wychodzi na to, że w promieniu kilku kilometrów (no, może przesadzam) ode mnie takowego nie ma.
Mieszkam w bloku, w okolicy, w której jest wiele bezdomnych kotów oraz w której nagminnie otwiera się piwniczne okienka (u nas np. pod pretekstem "wietrzenia wilgoci w piwnicy", co jest wierutną bzdurą). Nie obchodziłoby mnie to, gdyby nie to, że co roku zbieramy żniwo ludzkiej nieodpowiedzialności i kocich marcowych godów. Co roku o tej porze...Bo koty wchodzą i tam zostawiają małe.
Pierwsza tegoroczna runda właśnie się rozpoczęła.
Środa. W piwnicy miauczy mały kot, w końcu wzbudza zainteresowanie dzieciaków. Moja mama, jak z przekąsem mówię-nieformalna pani prezes TOZ w moim mieście (nie chciałaby sprawować tej funkcji, ale...), zabiera im malucha. Po kilku telefonach do tej organizacji oraz do innej ("No ale wie pani, co ja z nim zrobię?"-spytała pani z tego drugiego przybytku. Bombowo...) kota nie ma, zostaje zabrany. Ufff, oddychamy z ulgą.
Środa, wieczór. Na parapecie piwnicznego okienka siedzi następny "futrzany smarkacz". O tyle gorzej, że strachliwy. Gdy tylko zbliża się człowiek, ucieka. Brawurowa akcja z tuńczykiem i jest nasz. Znowu telefon, znowu interwencja, kot odjeżdża. Koniec tematu? Bynajmniej. Na pewno koniec happy endu.
Czwartek, noc. "Miau, miau" pod oknem. Rodzice o północy ze środy na czwartek próbują odłowić następnego nieszczęśnika. Nie udaje się. Po całym dniu prób malec (już trzeci, po raz kolejny bardzo mały i kolejny szary w prążki) zostaje pochwycony w...sieć rybacką sąsiada. Znowu telefony. Niestety, dobroć się skończyła. Nikt nie przyjedzie, by go zabrać. "Nie mam czasu", mówi jedna pani. Kot trafia do nas do domu. Na noc, mówimy. Rano się pomyśli, bo teraz już nie ma czasu. Jest tak mały i tak dziki, że wchodzi pod szafę (a to naprawdę niewielka szpara od podłogi...) i syczy na każdego, kto tylko się zbliży. Ale jedzenie przyjmuje...Wściekle miauczy przez calutki czas, o spaniu prawie nie ma mowy. W końcu nadchodzi dziś, prawdziwy piątek trzynastego. Od rana próbujemy dotrzeć do wszystkich pań z wiadomych organizacji. Cisza, nieodbieranie telefonów (w tym interwencyjnego, który o 9.30 był wyłączony...A co, gdyby jakiś inny zwierz naprawdę potrzebował pomocy?), a jak już odebranie, to niechęć. Człowiek jest traktowany jak ktoś, kto chyba sam te koty zaraża świerzbem (bo "Jedynka" i "Dwójka" okazały się go mieć), rozmyślnie wypuszcza na dwór, itp., itd. To nic, że życie domowo-rodzinne jest w rozsypce, bo biegamy wokół kota, że nerwy na skraju, że ból żołądka, u mamuśki pewnie skończy się migreną. W tym kraju nie opłaca się pomagać zwierzętom. W moim mieście także...No chyba, że chce się być potraktowanym jak celowy namnażacz kocich nieszczęść. To już lepiej jest z tymi, którzy zabijają zwierzęta i gdzieś je porzucają-przecież jeśli taki ktoś nie zostanie namierzony, nie spotykają go żadne sankcje. Człowiek chce być dobry, ale w takich przypadkach zwyczajnie się odechciewa. Czy moje zarzuty są słuszne?
(Teraz, gdy to piszę, nasz rezydent w końcu śpi, zmęczony syczeniem i polowaniem na małego. Mamuśka też drzemie, ale jak długo potrwa ten spokój? I jak się skończy ta cała kołomyja? Bardzo chciałabym już tego końca, ale się nie zanosi. Poczekam jednak do końca dnia, może wydarzy się jakiś cud...)
*oczywiście, nikt poza nami nie interesuje się tymi bezdomniakami, nie dokarmia, nie chce ich złapać. Czy wszyscy są ślepi i głusi? I dlaczego padło akurat na nas?...

środa, 11 czerwca 2014

Czarny łabędź i czarna rozpacz

Co u mnie? Ano to:
-słucham:

                                              Jakoś nie mogę się odczepić od tej piosenki...

-obejrzałam (wczoraj) i dosyć mi się podobało, z pewnymi mankamentami:

źródło zdjęcia

Tak, film mi się podobał, choć spodziewałam się większego skupienia na cokolwiek chorej relacji głównej bohaterki z matką...Jak dla mnie, za dużo baletu, no i te cokolwiek dziwne sceny pod koniec-te wyrastające pióra, skrzydła itp.? Pomijając to-super, szczególnie pod względem wizualnym.
-przeczytałam:
  • Grażyna Jagielska, "Miłość z kamienia. Życie z korespondentem wojenym"-poruszająca opowieść o tym, jak to jest żyć z człowiekiem, który jest uzależniony od adrenaliny wyjazdu w miejsca, gdzie akurat toczy się wojna. Jak wpływa to na jego bliskich? Ano źle. Kiedy się czyta, aż się czuje to ogarniające małżonków szaleństwo...
  • Francois Forestier, "Marlon Brando. Piękna bestia"-ciekawy, choć kontrowersyjny obraz jednego z najbardziej kultowych aktorów ever. Od pięknego młodziana w niezapomnianym "Dzikim" do otyłego pana grającego w filmach, wyrażę się delikatnie, nie najwyższych lotów. Dla kolorytu-trochę Hollywood lat 50., 60. i 70. wraz z losami wielu jego ważnych postaci. Można, choć fanom nie polecam-mogą zmienić zdanie o panu M.B....
-po miesiącu od umieszczenia w lokalnym portalu ogłoszeniowym anonsu, że szukam pracy, dostałam odpowiedź. Jedną. "Witam jeśli jest pani zainteresowana to proszę się zgłosić wysyłając CV na adres email: (tu imię, ciąg cyfr, @gmail.com)". Po przeszukaniu internetu okazało się, że to coś, od czego najbardziej w świecie chciałabym uciec-wciskanie fikcyjnych, beznadziejnych ubezpieczeń. Skasowałam bez czytania. Czarna rozpacz. Że też autorom tych ofert się jeszcze nie znudzi...
Piszcie, co u Was, piszcie, jeśli chcecie szerszych recenzji/info o książkach opisanych powyżej. Jestem nadal otwarta na wszelki kontakt:) Trzymajcie się!

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Czego w TV nie zobaczysz, kogo przy TV nie spotkasz...

Hej, hej! Co u Was słychać? U mnie zasadniczo nic sensacyjnego, nic nowego-pracy nie znalazłam, miłości życia nie poznałam, ale od wczoraj dobry humor mnie nie opuszcza. Powód? Banalny. Żużel. Czy muszę mówić coś więcej? Pewnie nie muszę, ale i tak Wam opowiem.
Przede wszystkim muszę przyznać, że nareszcie zrobiłam się trochę asertywna. Mamusia moja droga, jak zawsze próbowała mnie zniechęcić do wizyty na stadionie (bo temperatura, bo mecz w TV, bo kasy trochę mało, bo to, bo tamto), ale się nie dałam. Oglądać na żywo to zawsze coś innego niż  w TV (moim zdaniem połączenie idealne to live i potem ewentualnie powtórka w TV, bo przecież wielu rzeczy, które dzieją się "za kulisami", kibice na stadionie nie zobaczą). Na szczęście, kasa się znalazła, temperatura mnie nie przeraziła, bo siedziałam na zadaszonej części stadionu, a i z-tu będzie mały product placement-wodą mineralną o wdzięcznej nazwie Gnieźnianka śmierć z pragnienia mi nie groziła. Tak czy inaczej, dobrze, że poszłam. Emocje inne niż przed TV, pretekst do wychynięcia z domu też, można spotkać ciekawych ludzi, pogadać, itp., itd. Plusów mnóstwo, a przy okazji...
Pamiętacie, jak tu opisałam spotkanie na stadionie z panem mechanikiem z Anglii? Kto nie pamięta, odsyłam go do linku. Wczoraj miałam podobną przygodę, zmienił się tylko kraj...
Przyszłam na stadion, było jeszcze około dwudziestu minut do początku meczu. Zajęłam wybrane przez siebie miejsce-jak to często bywa, wokół mnie było pustawo, ale wkrótce to się zmieniło. W tym samym sektorze pojawiły się dwie panie, ładne blondynki, jedna starsza, druga młodsza, z dwójką dość małych dzieci, około 5-letnim chłopcem i może półtoraroczną dziewczynką. Usiadły kawałek ode mnie. Nie mogłam oderwać wzroku od tej grupki. I słusznie. Kiedy kobiety, które początkowo wzięłam za matkę i córkę, zaczęły ze sobą rozmawiać, usłyszałam, że robią to w jakimś skandynawskim języku. Początkowo nie mogłam rozpoznać, którym. Zaintrygował mnie także plecak dzierżony przez młodszą "przybyszkę". Widniało na nim logo klubu sportowego. W dłoniach trzymały zaproszenie od władz klubu. Wszystko to zadziwiało mnie coraz bardziej. Jak myślicie, jakie było wyjaśnienie? Posłuchałam chwilę ich rozmów i między innymi po wdzięcznym słówku "vinka", czyli "machać", rozpoznałam, że mówią po szwedzku. Możecie sobie wyobrazić, jak to na mnie podziałało:) Pod pretekstem ustrzeżenia dziewczynki od oblania się piciem zagadałam do nich po szwedzku. Możecie sobie wyobrazić ich szok, kiedy w prowincjonalnym polskim miasteczku, gdzie niejeden kibic nie zamieniłby z nimi dwóch zdań po angielsku, ktoś zwraca się do nich w ojczystym języku...Okazało się, że to żona, matka oraz dzieci szwedzkiego zawodnika naszej drużyny, jednego z dwóch Szwedów zresztą. Nie musiałabym zresztą pytać, bo dzieci podobne do taty, i to bardzo:) Używając mojego skromnego szwedzkiego zasobu słów, zdołałam zapytać je i dowiedzieć się, że pierwszy raz są w naszym mieście, że nawet im się podoba, itp., itd. Chyba po raz pierwszy w życiu widziałam na żywo rodzinę kibicującą sportowcowi w czasie meczu (przynajmniej z bliska). Musielibyście widzieć ten team. Mama za każdym razem, kiedy syn wyjeżdżał na tor (a trzeba Wam wiedzieć, że to już trzydziestokilkuletni pan, nie jakiś nastolatek) wykrzykiwała rozmaite hasła oraz wykonywała ręką gest mówiący: "No jeźdźcie już, no jeźdźcie, niech już kończy się ten bieg, niech już ten mój syn wygra!!!" (a szło mu bardzo dobrze, bo z pięciu swoich biegów cztery wygrał, a raz był drugi). Ciekawe, czy to obecność rodziny to sprawiła?...Żona co chwila chwytała za białego iPhone'a i cykała fotki. Wiadomo, pamiątka z Pierwszej Stolicy musi być:) No i zachęcała dzieci, że mają machać tacie za każdym razem, kiedy jedzie (ofkors podpowiadała, kiedy). Żeby on jeszcze to widział...Tak czy inaczej, był to bardzo sympatyczny event, bo i moje towarzystwo sympatyczne, sam syn i mąż zresztą też. Przypadło mi do gustu to, że żona nie wyglądała jak typowa WAG (no ale też żużel w tym zakresie rządzi się swoimi prawami, zwłaszcza w wydaniu zagranicznym). Skromna, fajna kobieta.
PS. Tak przy okazji-czy Wy też uważacie, że w czasie meczu miejsce rodzin jest na trybunach, a nie np. w parkingu, jak to u niektórych bywało? Praca to praca, nieprawdaż?...Czy się mylę?
Wyjście posumowuję zatem jako bardzo udane, nie tylko ze względu na to spotkanie, ale także wygraną naszej drużyny. Po powrocie do domu Unibax w TV, kolejna wygrana, jesteśmy już dwa na plusie:) To się nazywa niedzielne szczęście w mikroskali...Dobrze, że chociaż coś jest w stanie mnie ucieszyć.
A jak Wasza niedziela?

czwartek, 5 czerwca 2014

Co by było, gdyby..., czyli do zastanowienia

"Co by było, gdyby...". Jedno z ulubionych zdań Polaków i ludzkości w ogóle. Tak już mamy, lubimy gdybać, zaglądać za drzwi z napisem: historia alternatywna. Jedno z ulubionych dokończeń tego zdania w Polsce: "Co by było, gdyby PRL nie upadł?". O tym opowiada bardzo ciekawie się zapowiadający dokument "Pocztówki z Krainy Absurdu" Jana Holoubka, który pokazała wczoraj TVP2. Lubię takie klimaty, więc z chęcią zasiadłam przed TV.
Film jest swego rodzaju inscenizacją, przedstawieniem. Możemy zobaczyć losy młodych ludzi z Polski oraz Szwecji, "wpuszczonych" w te fikcyjne realia PRL-u 2014. Nie korzystają z Facebooka, a z jego chińskiego odpowiednika. Szczytem marzeń jest dla nich beżowo-szaro-brązowo-niewyględny erzac telefonu komórkowego o nazwie "Karaś 2", na który trzeba czekać kilka lat, mieć zezwolenie oraz uzbierać odpowiednią ilość makulatury:) Czas wypełniają wizyty w centrach handlowych, w których i tak niczego nie można kupić, bo jest drogie i/lub niedostępne-jak lizanie cukierka przez szybkę. W knajpie "dziś tylko pierogi i gulasz"-smutna rzeczywistość gastronomiczna tamtych lat. W hotelu wścibska obsługa pyta o plany na spędzenie dnia, powód wczesnej pobudki oraz dopytuje, czy przybyła para jest małżeństwem. Smutna rzeczywistość po raz kolejny.
O ile początek filmu wypada ciekawie, to końcówka-trącące naiwnością (to tylko moje osobiste zdanie) pytania: "O czym marzysz? Czym jest dla ciebie wolność?"-wypadają już słabiutko, banalnie. Wiadomo, że w obliczu zamknięcia, braku swobody przemieszczania się i tak dalej marzeniem są na przykład podróże. Rozumiem jednak, że element ten jest nieodzowny przy realizacji filmów dokumentalnych. Tak jak i toporne jest przejście do tego, jak to teraz jest pięknie, cudownie i fantastycznie, bo jest wolność. Tak, oczywiście, z wolności cieszyć się trzeba, tak jak trzeba ją doceniać każdego dnia. Zawsze mogło być inaczej. Gorzej. Ale czy to nasze współczesne wolne życie jest taką sielanką? Nie do końca. No i jeszcze jeden mnie osobiście irytujący aspekt-kiedy dochodzi do rozmów polsko-szwedzkich, a wiadomo, że młodzież socjalistyczna nie włada imperialistycznym angielskim. Wysłuchujemy więc tłumaczenia na bieżąco z polskiego na angielski i w drugą stronę, co tylko wszystko wydłuża. Ale może ja się czepiam.
Ogólna ocena? 4-. Ładna laurka na ważną rocznicę pierwszych wolnych wyborów w Polsce, ciekawy eksperyment, iskra do zastanowienia, ale...czy poza tym coś z tego wynika? Raczej niewiele. Tak, zdaję sobie sprawę, że ten film nie ma zbawić świata, ale powinien także coś wnosić. A czy wnosi? Hmmm. To niech rozważy każdy w domowym zaciszu i zaciszu swojego sumienia.