sobota, 31 sierpnia 2013

Cierpliwości.

Siemacie ludzie. Wybaczcie nieobecność i w ogóle, ale wszystko się nawarstwia-ciągle bujam się z pracą, wisi już nade mną widmo wiadomego egzaminu, no i nadal mam tylko jedno dostępne źródło internetu w domu, do którego notorycznie jestem ostatnia w kolejce. To wszystko plus jakaś ogólna niechęć sprawia, że przymierzam się do notki i stworzyć jej nie mogę...W poniedziałek ojciec wyjeżdża, a to oznacza, że komp będzie nieco bardziej dostępny, postaram się coś do Was skrobnąć. W ogóle wszystko jest jakoś nie tak i samopoczucie/humor mam do chrzanu. Niestety. Nic nie idzie ku lepszem...Nie będę Was jednak zadręczać moimi problemami. Poczekacie jeszcze trochę na tę notkę? Mam nadzieję, ale wybór należy tylko do Was. Ja Wam niczego narzucić nie mogę.
A co u Was w ogóle? Ktoś się zakochał, ktoś schudł, ktoś widział coś ciekawego? U mnie takie nudy, że jestem spragniona wszelkich nowości...
Mogę Was tylko uspokoić-nie kończę jeszcze z pisaniem. Nowa notka będzie niedługo, obiecuję. Tymczasem trzymajcie się, miłej soboty!:) I'll be back.

poniedziałek, 26 sierpnia 2013

Słyszeliście o Mangostanie? Plus playlista numero uno

Na początek-wkrętka. Jedna z lepszych, jakie mi się kiedykolwiek udały, choć jako żartowniś jestem kiepska. Poszliśmy z ojcem na zakupy i zobaczyłam tam (a potem kupiłam) herbatę z owocu o nazwie...mangostan (tu jest link, możecie zobaczyć sobie, jak to cudo wygląda, i muszę przyznać, że w herbacie smakuje całkiem nieźle). Jakimś dziwnym trafem nazwa mangostanu skojarzyła mi się z nazwą kraju, który mógłby leżeć niedaleko AFGANIstanu, PAKIstanu i wszystkich innych "stanów". Wracamy więc do domu, a ja do mamuśki z wkrętem, czy słyszała o takim kraju jak Mangostan.
-...Nie...-odpowiedziała zgodnie z moim oczekiwaniem kiepska z geografii mamuśka. Ja jej na to, że leży tam i tam, stolica nazywa się tak i tak, i gadam, gadam, gadam o wymyślonym kraju, wymyślając wszystko od A do Z. Mamuśka słucha z ostwartymi ustami. Niestety, spaliłam, bo w końcu wybuchnęłam śmiechem. Wyjaśniłam mamuśce, w czym rzecz, pokazałam herbatę. Ona mi na to:
-No wiesz?...A ja ci tak uwierzyłam...Już wcześniej wkręcałaś mi coś, ja byłam przekonana, że to prawda, a tu...
No trudno, ma nauczkę, żeby dowiedzieć się czegoś samemu, a nie polegać na innych. Mimo kiepskości żartu byłam bardzo zadowolona z siebie, że mi się udało, tj. mamuśka uwierzyła i byłaby pewnie gotowa wierzyć dalej, gdyby nie to, że spaliłam i zaczęłam się śmiać. Super mam pomysły, co? Uwierzcie, to wszystko z nudów i braku perspektyw na zmianę tej nudy.
Co u mnie poza tym? Nic, nuda, nic ciekawego, czym mogłabym się pochwalić. Dlatego chyba uraczę Was pierwszą porcją obiecanego projektu a'la playlisty pani Dudziak. Playlista pierwsza-o wdzięcznej nazwie "Imprezy"-z każdą wiąże się miłe wspomnienie...Piszę ten post przez mail, Blogger znów strajkuje (czy u Was równie często?), więc na razie tylko linki do piosenek, gdybyście nie znali. Pewnie znacie, jesteście w końcu inteligentni, super, i tak dalej, ale mimo wszystko...Gdy tylko będzie możliwość, będą po prostu odnośniki z YT.
Uwielbiam tę piosenkę, pojawia się zawsze na tych imprezach, które są organizowane przeze mnie lub na których gospodarze mnie lubią na tyle, że ulegają moim prośbom:) Ten song jest o tyle fajny, że przecież to stara folkowa melodia irlandzka, a ja uwielbiam wszystko lub prawie wszystko, co wiąże się z tym krajem...
Tę melodię i tę imprezę zapamiętam do końca życia. wtedy odbył się jedyny w ogóle i jedyny udany mój flirt imprezowy w życiu. Było to w nieistniejącym już klubie w moim mieście, więc wartość podwójnie sentymentalna. Powiem Wam szczerze, że gdyby nie kuzynka, która tam ze mną była, nie wiem, co by się stało dalej. Ze strony tego faceta padały już rozmaite propozycje...Nie ma już klubu, znajomość skończyła się bardzo szybko o niewinnie, ale zostały wspomnienia i ta piosenka.
Wspomnienie mojego kultowego wyjazdu do Łazów i pewnej imprezy, na której się tam znalazłam. Powiem Wam szczerze, że ta piosenka mogła się w pewien sposób okazać prorocza...
Jedno z najmilszych najbardziej przykrych wspomnień zarazem. Miłych, bo była to sympatyczna okazja, urodziny mojego kuzyna. Przykrych, bo kuzyna nielubianego. Miłych, bo miło spędziłam tam czas w towarzystwiie pewnego sympatycznego błękitnookiego przedstawiciela służb mundurowych, posiadacza zniewalającego uśmiechu. Przykrego, bo i tutaj nie było pozytywnego finału, którego po miłej konwersacji i udanym wieczorze po cichu się spodziewałam. Życie nauczyło mnie jednak, że nie można spodziewać się zbyt wiele. Cóż. Lubię jednak czasami wracać pamięcią do tamtej chwili.
Ta piosenka towarzyszyła kuzynce i mnie, gdyśmy wybrały się kilka razy z rzędu w pewne miejsce na imprezy. Nieźle nam się "wkręciła" i śpiewałyśmy ją na cały głos wracając do domów:)
Niezapomniany hit pewnych klubowych urodzin kuzynki, z którą nuciłyśmy "Blondyneczkę". Nigdy nie zapomnę tego wrażenia, gdy szliśmy ulicą, a M. i ja wywrzaskiwaliśmy tę piosenkę na cały głos...
Oto pierwsza porcja. Możecie być pewni, że rozwinę tę plylistę i pojawią się następne. Piszcie, jak Wam się w ogóle podoba ten pomysł. Miłego początku i całego tygodnia Wam życzę. Bye!:)

piątek, 23 sierpnia 2013

LBD 3: Pani Urszula wszystko wyśpiewa, ja? No cóż.

Przeczytałam ostatnio ciekawą książkę, a mianowicie "Wyśpiewam Wam wszystko" Urszuli Dudziak. Ciekawa lektura, bo autorka miała bardzo ciekawe życie, w którym przewinęło się wiele krajów, ludzi i tak dalej. Podobała mi się też forma książki-składała się ze wspomnień artystki powiązanych z jakimś utworem. Powiązanie było różne-tytuł utworu łączył się z przeżyciem, temat piosenki łączył się z jakąś przygodą, i tak dalej. Interesujący pomysł, ale z drugiej strony-jak inaczej mogła to zrobić osoba związana z muzyką? Ten oczywisty motyw osładza mi jednak poczucie humoru i fenomenalny sposób opowiadania piosenkarki. Czyta się bardzo przyjemnie, z czystym sumieniem daję ocenę 5+ w skali 1-6:) I to nie tylko dlatego, że czuję do pani Dudziak sympatię z powodu jej mieszkania w mojej kultowej Szwecji oraz z powodu jej sympatii do żużla:), ale za całokształt.
Wstyd przyznać, ale jeśli chodzi o twórczość pani U.D., znałam tylko osławioną "Papaya Song", a i to od niedawna, tj. odkąd zrobił się na nią taki szał. Choć nie przepadam za jazzem, stwierdziłam, że przyda się-choćby z ciekawości-poznać inne utwory tej piosenkarki. Trzeba będzie nadrobić zaległości.
Ta lektura sprowokowała mnie do stworzenia własnej listy, własnego muzycznego archiwum emocji, wspomnień, przeżyć i powiązań. Potrzebuję na to jednak czasu, aby było to przemyślane i dokładnie takie, jak chcę. Będziecie musieli poczekać może kilka dni, ale mam nadzieję, że się opłaci.
Co w ogóle u Was słychać? Pewnie korzystacie ze słonecznych dni i cieszą Was one. Ja chcę, by dobiegły już końca. Słońce to mój wróg, denerwuje mnie i przyprawia o melancholię, dół. Zdecydowanie lepiej czuję się w jesiennym, deszczowym klimacie. Taką mam widać naturę. Ostatnio też nic nie jest w stanie poprawić mi humoru. To chyba zasługa nudy i tego, co mnie czeka. Kiedy ojciec dzwoni z delegacji i pyta, co u mnie, nawet nie chce mi się z nim gadać, tylko przekazuję mamuśce miną, że jest :-/ . Na nic innego mnie nie stać. Nie wiem, co musiałoby się wydarzyć, by to zmienić. Może odwiedziny Torunia? W ogóle jakieś ruszenie się z mojego miasta? Byłoby miło, ale chyba na razie to nierealne.
OK, nie chcę Was dręczyć moimi problemami. Korzystajcie ze słońca, cieszcie się życiem. Miłego popołudnia!

czwartek, 22 sierpnia 2013

Imię-podarunek czy przekleństwo?

Jako posiadaczka dość rzadkiego, przynajmniej w okresie mojego dzieciństwa, imienia i osoba, która styka się z mnóstwem ludzi, zarówno o tych banalnych, jak i nieco rzadszych imionach, często zadaje sobie to pytanie. Od dziecka uważałam swoje imię za lekkie przekleństwo. Wystarczyło zawołanie przez przedszkolanke i wiadomo było, ze chodzi o mnie, nie szło się ukryć czy udawać:  "it wasn't me!". Do dziś nie rozumiem ataku inwencji mojej mamusi, której decyzja mam na imię tak, jak mam, a nie Kasia, Asia czy Ania. Ale inwencja rodziców w tym zakresie chyba nie zna granic, co widzę i słyszę ostatnio na swoim podwórku, gdzie przez ostatnie cztery miesiące rządzi Brajan do spółki z Gracjanem. Co odbiło państwu od Brajana-nie wiem. Jak dla mnie masakra. W życiu tak bym nie nazwała swojego dziecka. Jest tyle ładniejszych, prostszych imion, które lepiej pasują do naszych polskich nazwisk. Żal mi tez będących ostatnio nagminnie obdarzanych swoimi imionami Nadii. Jakoś nie podoba mi się to imię i tez mi nie pasuje. W ogóle lubię czytać np. dział ze zdjęciami nowonarodzonych dzieci w lokalnej gazecie. Tam to jest dopiero przegląd! Od nadawanych po dziadkach Stanisławow i Janów po właśnie Nadie, Vanessy i inne takie. Zawsze na widok takiego "oryginalnego" imienia zastanawiam się, dlaczego rozum tak szybko opuścił rodziców? Czy myślą, ze jak Vanessa będzie Vanessa, to zrobi z niej kogoś wyjątkowego? Na pewno, ale może nie w takim aspekcie, jak trzeba. Co najwyżej będzie gotowym pseudonimem, kiedy córka w przyszłości zdecyduje się zrobić karierę w sekstelefonie. Sorry za złośliwość i dosadnosc, ale na niektórych ludzi niekiedy już szkoda mi słów. Przykre, kiedy ludzie o niskim statusie próbują dowartosciowac siebie i dziecko przez wymyślne imię. Mi osobiście podobają się takie imiona, które są w miarę międzynarodowe, a jednocześnie proste, jak Adrian czy Wiktoria, które w wielu językach brzmią podobnie lub tak samo. Jakie jest Wasze zdanie na ten temat? Tez drażnią Was Vanessy w środku 50-tysięcznego polskiego miasteczka? Oczywiście, to, jak ktoś nazwie dziecko, to jego sprawa, ale niektórym naprawdę przydałoby się przedtem pomyśleć. Bo chyba niektórym tego pomyślenia zabrakło. 

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Było fajnie (śmiech)

Nie wiem, jak Wy, ale uwielbiam, kiedy w wywiadach natrętnie wstawiane są komentarze odautorskie w stylu "tekst wypowiedzi bohatera(śmiech)". Ten "(śmiech)" doprowadza mnie nie do śmiechu, a do szału, jednak dziś sama postanowiłam go użyć, by zasygnalizować zabawność tytułu.
Wczoraj byłam na urodzinach chrześniaczki. Właściwie to nie wiem, po co, bo byłam tam wyraźnie persona non grata. Kuzynka D. zaprosiła samych ludzi ze strony swojej matki, czyli kuzyna z żoną i dzieciarnią, swoją matkę i dwie ciotki, z których jedna przyszła ze swoją wnuczką. Od strony ojca D. byłam tylko ja i bardzo dziwnie się z tym czułam. Nie miałam tam specjalnie z kim pogadać-D. była zajęta konwersacją z kuzynem, ciotka swoimi siostrami...M., jej facet, i ja, czuliśmy się tam dosyć nieswojo i nie na miejscu. Ja jeszcze dodatkowo myślami byłam przy żużlu, który właśnie toczył się w telewizji i mnie interesował, a zamist go oglądać, musiałam być tam:( To uchroniło mnie od zwariowania z nudów, bo inaczej...
Przy okazji wyszło, że ja to jednak nie lubię dzieci...Harmider robiony przez 2-letnią już jubilatkę, nieokiełznany żywioł, który biega i wrzeszczy, 3,5-latkę, ok. 5-latka i 7-latkę, był NIESAMOWITY. Nie da się tego opisać. Ale widać tylko ja jestem taka nietolerancyjna/nie lubię dzieci/lubię spokój/nie mam rodzeństwa i nie umiem się wczuć, bo chyba tylko mi ten tajfun przeszkadzał...Nie czułam się tam dobrze, także ze względu na to, że nawet gospodyni nie siedziała z gośćmi przy stole, jak się należy, tylko "kursowała" wte i wewte po mieszkaniu. Czy tak to powinno wyglądać?
No i doświdczyłam oczywiście typowego polskiego piekiełka imprez. Nie doczekałam wprawdzie kolacji, ale nawet nad tortem urodzinowym M. zadawał mi wkur...pytania w stylu:
-I co, nadal nie jesz zwierzątek?
-A dlaczego?
-Nie zmanipulowała cię przypadkiem mama?
plus dziesiątki innych pytań. Cholera, rzeczywiście taka okazja jest idealna, by wypytywać o podstawy ideologiczne niejedzenia mięsa i inne takie. Jak ktoś nie je jogurtu, jeśli powie, że jest uczulony na mleko, to ludziom wystarcza. Zadziwiające, ale wśród pewnego typu ludzi deklaracja, że nie je się mięsa, budzi straszne kontrowersje. Gdybym była weganką, miałabym chyba trzydzieści razy gorzej, i wtedy już w ogóle nic bym nie zjadła. Kuzynka nie jest bowiem osobą, która myśli tak: "O, Ada nie je mięsa, to na kolację zrobię dla niej osobną sałatkę". A gdzie tam. Pamiętam, że podczas chrzcin/roczku (okazji dla odmiany nie pamiętam) na kolację była dla mnie jedna mała sałatka jarzynowa, reszta to mięso. Przykre, co? Ja, jeśli przyszłoby mi do głowy robienie jakiejś imprezy i organizowanie jej od strony kulinarnej, pytałabym jednak gości, czy mają jakieś preferencje specjalne itp.
Te wszystkie okoliczności, jak i to, że o 18.30 w TV miał być następny mecz żużlowy, dały mi pretekst, by wymknąć się stamtąd już po 2 godzinach, krótko po 18.00. Możecie mnie zwyzywać, ale po prostu nie czułam się tam dobrze. Podejrzewam, że Wy też byście się nie czuli, gdyby tak Was ignorowano. W końcu, czy zadaniem gospodarza nie jest pilnowanie, by wsyscy zaproszeni goście czuli się OK? Przynajmniej teraz wiem, jakich błędów nie popełniać, zapraszając gości...

piątek, 16 sierpnia 2013

Co ma Hitchcock do speedway'a?

To tak a propos hasła "co ma piernik do wiatraka". Znowu będzie trochę żużlowo, w końcu wczoraj był ostatni mecz sezonu.
No właśnie, co ma? Hmmm, może tyle, że czasem mecze są takie, jak bywały filmy Hitchcocka: "Trzęsienie ziemi, a potem napięcie rośnie". Teraz też tak było, choć niekoniecznie pod względem sportowym. O względach sportowych nie będę się rozpisywać-do pewnego momentu drużyna z mojego miasta broniła się dzielnie, niestety później przewaga przeciwników z miasta na "b" (nie, nie wypowiem i nie napiszę tej nazwy!!!) rosła i skończyło się tak jak zwykle, czyli przegraną naszych. Szkoda, mogło być tak, że jak już spadać, to z honorem, ale skoro nie dało się inaczej...
Przyznam jednak szczerze, że w pewnym momencie sport zeszedł na dalszy plan. Ktoś bardzo niemądry wpadł na to, by teraz, gdy już dość wcześnie w porównaniu z czerwcem czy lipcem robi się ciemno, rozpoczynać mecz o 19.30. To oznaczało konieczność skorzystania z jupiterów, sztucznego oświetlenia. I wszystko byłoby OK, gdyby nie...
-Coś długo ta przerwa trwa, nie sądzi pan?-zagaiłam mojego zwyczajowego sąsiada po 10.biegu. Przerwa miała trwać 10 minut, a według mojego zegarka trwała już około 20. Przyznał mi rację. Zwrócił moją uwagę na to, że jupitery nie świecą tak, jak trzeba, że nie świecą się po cztery górne żarówki w każdej lampie. Widoczność była niezła, ale mimo tego sędzia nie pozwolił na kontynuowanie meczu. W sumie przerwa trwała około pół godziny, zanim wznowiono mecz. Skończył się około 22.00. Najlepsze jest to, że kiedy miałam spotkać się z rodzicami na sąsiedniej ulicy, by jechać do domu, było już tak ciemno, że nie zauważyłabym samochodu..."Nocą" nie tylko wszystkie koty są czarne, ale i samochody są szare, jednakowe i trudno rozróżnić kształt.
Podsumowując, nie było źle, zawsze to speedway, szkoda tylko, że pożegnanie z najwyższą ligą nastąpiło w takim przykrym stylu, zarówno sportowym, jak i z tą wtopą ze światłem...
Przy okazji wymieniliśmy z panem sąsiadem na pożegnanie oceany uprzejmości-sezon już właściwie skończony, na turnieju towarzyskim, który jeszcze został do rozegrania we wrześniu, pewnie się nie spotkamy, a od nowego sezonu on zmienia miejsce. Zresztą nie wiadomo, co będzie ze mną-może mnie tu nie być albo coś...Smutno mi się zrobiło pod wieloma względami. Ech...
Odbiło nam z mamuśką i w środę obejrzałyśmy większą część "Kac Wawa". Poniekąd w celach porównawczych z "Kac Vegas", a poniekąd dlatego, że chciałyśmy dowiedzieć się, skąd takie nieprzychylne opinie krytyków. Już wiadomo. Boniu, Boniu, Boniu, tak fatalnego filmu nie widziałam dawno! Nie dziwię się, że ten film dostał tyle "nagród" Węży...Kino polskie musi upaść, jeśli będzie szło w tę stronę. Te dialogi, te pseudozabawne sytuacje...I Bohosiewicz chwiejąca się na obcasach albo niby zalana w trupa ma być śmieszna? Jak to było śmieszne, to ja jestem Miss Szwecji.
Ogólnie, jak Wam minął wczorajszy wolny dzień? Mnie na poprawkach pracy (wwrrr, nie chcę już tego oglądać), a potem do samego późnego wieczora z różnymi meczami żużlowymi. Mam nadzieję, że Wy spędziliście ten dzień udanie, niemniej emocjonująco niż ja:)

poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Owoce

Od czasu wejścia Polski do Unii Europejskiej, a w ostatnich 2-3 latach na pewno, widzę pewne zjawisko. W moim mieście bardzo rzuca się to w oczy, w większych może mniej. Chodzi mi o Polki, mieszkanki tych miast, prowadzące za rękę lub wożące w wózku dzieci. Pewne szczególne dzieci. Wiecie, o co mi chodzi? O małych Mulatów czy dzieci pochodzące ze związków z Arabami. Jakoś tak samoistnie, bezwiednie zwracam na to uwagę. Dziś właśnie, kiedy byłam w centrum mojego miasta, widziałam trzy dziewczyny (młode, młodsze z pewnością ode mnie) z "takimi" dziećmi. Zawsze próbuję wczuć się w sytuację takiej dziewczyny (jak w naszym niezbyt tolerancyjnym kraju i małym mieście zareagują jej rodzice?), potem dziecka (jak przyjmą je rówieśnicy w przedszkolu, szkole?). I nasuwają mi się niewesołe wnioski. Polakom, bez względu na to, czy mieszkają w Warszawie, czy Pcimiu, jednak daleko do tolerancyjnych...Współczuję takim osobom. I nie mogę się nadziwić, że wyjeżdżając do naprawdę wielokulturowych krajów, na ojców swoich dzieci wybierają właśnie ciemnoskórych, Azjatów czy Arabów...Dlaczego nie miejscowych, a więc Anglików, Niemców itp.? Wiem, że wymienione przeze mnie wcześniej nacje tak robią, umieją oczarować kobietę komplementami, czarującym uśmiechem prezentującym śnieżnobiałe zęby, ale czy to wszystko? Czy to wystarczy? Czy może po prostu lepiej znają kobiecą psychikę niż pochodzący z innych krajów i stosują inne triki? Nie wiem, doprawdy nie wiem.
Nie, nie jestem rasistką, nie przeszkadza mi, czy ktoś jest biały, czarny, czerwony, zielony czy fioletowy, po prostu zastanawiają mnie pewne fenomeny. O czym myśli kobieta, decydująca się w takiej Wielkiej Brytanii czy Niemczech na dziecko z obcokrajowcem? Niestety, niewiele takich związków się udaje, a pozostaje niszczęście dziecka, które z mieszkania w np. WB musi znów przestawić na mieszkanie w Polsce, tylko z matką, bez ojca. Oczywiście, i w Polsce związki się nie udają, ale wydaje mi się, że ryzyko, że nie uda się właśnie taki związek, jest większe, bo nie dość, że obcy kraj, to jeszcze różnice kulturowe między kobietą i facetem. Czy się mylę?
Znam kilka dziewczyn, które mieszkają poza Polską, i żadnej z nich nie zdarzyło się związać się z ciemnoskórym mężczyzną. Ciekawe, czy to kwestia wielkości miasta, w którym mieszkają (a mieszkają w mniejszych), czy podejścia, czy po prostu "szczęścia". Wszystkie są związane z Polakami. Zastanawiające.
A Wy co o tym myślicie? Czy w Waszych miastach też widać owoce angielskich wojaży? Co o tym myślicie (proszę oczywiście o wyważone komentarze)? Przy okazji życzę Wam miłego popołudnia i wieczoru. Tschuess!

sobota, 10 sierpnia 2013

Coroczny dylemat startuje...czyli od dzieci i zwierząt z daleka.

Wiecie co, czasami sama siebie nie rozumiem, sama siebie zadziwiam i irytuję. Jak każdy. Wszystkie te uczucia budzą się we mnie na przykład pod koniec czasu potrzebnego na wykonanie jakiegoś zadania. Oczywiście, budzę się i okazuje się, że trzeba to zrobić np. na jutro...Drugim koronnym okresem jest okolica 19 sierpnia. Urodziny chrześniaczki (w tym roku drugie), a ja w panice zastanawiam się, co mam jej kupić. Wiecie, to jest dziecko, które niby wszystko ma, ale nie są to rzeczy markowe i tym podobne, więc teoretycznie przyda się wszystko. Tylko że, jak wiadomo, ten jakże ogólnikowy termin "wszystko" oznacza w praktyce: "hmmm, tak naprawdę to nadal nie wiem, co jej kupić". Problem drugi: "kasa, Misiu, kasa!". Jak to u niepracującej prawie absolwentki, portfel świeci pustkami. Wszelke gorączkowe myśli, jakie mam, tworzą zamęt i nie wiem, co wymyślić. Nawet znająca się na dzieciach mamuśka średnio umie mi pomóc. Myślałam o jakiejś lalce-wiecie, są teraz takie dla dzieci młodszych niż 3 lata...Z drugiej strony, nie chciałabym kupić czegoś banalnego. Generalnie jestem przeciwniczką tych wszystkich uogólnień w stylu: dla dziewczynek tylko lalki, i tak dalej. Niby tyle wszystkiego jest: w gazetach, internecie, a jak człowiek szuka konkretnej porady, to...Ludzie, w szczególności płci żeńskiej: pomocy! Są tu studentki pedagogiki albo lubiące dzieci dziewczyny, które wiedzą, co kupić takiej kruszynie? Jeśli otrzymam sensowną radę, ozłocę!
Co u mnie słychać poza tym? Hmmm, tak sobie. Niestety, nie dzieje się nic sensacyjnego. Kot mi choruje i tylko problemy z tego są, i nerwy w domu. Szczerze, zaczynam przychylać się do tezy, że chcąc mieć spokój, nie można mieć dzieci ani zwierząt. Bo i z jednymi, i z drugimi, bywa ciężko. Nie mam, z wielu powodów, najlepszego nastroju. Mam jednak nadzieję, że II tura Mistrzostw Europy na żużlu, która zacznie się o 19.00 w Eurosporcie, poprawi mi humor.
A co u Was słychać? Jak pogoda? Życzę Wam miłego popołudnia i wieczoru, Wasza...po prostu ja. Bye.

piątek, 9 sierpnia 2013

Plus!

Stwierdziłam, ze czas zrobić coś nowego i dolaczylam do Google Plus. Jeśli kogoś nie ma w moich kręgach, a chce być, o kimś, kto ma G+, nie wiem i tak dalej, proszę o wieści. Miłego dnia, a raczej popołudnia! Trzymajcie się.

środa, 7 sierpnia 2013

Mały żużlowy niebieski jeleń

Przyznam Wam się szczerze, że od ostatniego wpisu jakieś sto tysięcy razy zadałam sobie pytanie: "Czy pisanie przeze mnie bloga ma jeszcze sens?". Naszło mnie kompletne zwątpienie. Stwierdziłam, że jakoś mniej entuzjastycznie do tego podchodzę. Mam wrażenie, że moja pisanina niewiele wnosi. Albo nikogo nie interesuje...Ale dobrze, nie o tym miało być. Jeszcze nie kończę pisać, jeszcze przez przynajmniej jeden post musicie się ze mną pomęczyć. A że nie mam nic ciekawszego nie mam do napisania, to uraczę Was dzisiaj zapewne mało interesującym postem, a co tam.
Wielu ludzi z tych, którzy czytają mój blog, zastanawiają się, co mnie fascynuje w żużlu, dlaczego właśnie ten sport, a nie inny, i tym podobne. Tym postem postaram się odpowiedzieć na te i inne pytania, poruszając przy okazji może inne małe zagadnienia...Jesteście gotowi?
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Dziś jest 7 sierpnia. Dla każdego choć trochę znającego się na rzeczy fana żużla jest to dzień wyjątkowy. Dokładnie 81 lat temu, 7 sierpnia 1932 roku, rozegrano w Mysłowicach pierwsze Indywidualne Mistrzostwa Polski na żużlu, wówczas jeszcze dzielono zawodników według pojemności silników motocykli, na których startowali. Przyznam Wam się szczerze, że z największą chęcią przeniosłabym się w czasie do tamtego dnia i podziwiała pierwszych polskich śmiałków na ich wspaniałych maszynach. Tym sposobem zaczęła się historia, która tworzy się do dziś. Ciekawe, czy ci, którzy startowali wówczas przy zaimprowizowanych bandach, w śmiesznych z dzisiejszego punktu strojach, mieli świadomość, że OTO RODZI SIĘ HISTORIA?...Pewnie nie, pewnie nikt nie dawał temu wariactwu, które-jak dowiedziałam się przy okazji pisania swojej pracy-narodziło się zaledwie 9 lat wcześniej na Antypodach, wielkich szans...A jednak. Ten sport dla wariatów (no dobrze, po prostu ludzi odważnych) przyjął się, przyjęły się Indywidualne Mistrzostwa Polski i możemy się tym wszystkim cieszyć do dziś. Może i wiele się w tym wszystkim zmieniło-od stadionów, strojów, ilości zawodników, liczby biegów, po bezpieczeństwo i fakt zarobkowania na tym-ale ludzie nadal na to chodzą i się tym fascynują. W tym ja. Dla mnie to niewiarygodne...
I jeśli o mnie chodzi-kto by pomyślał, że ze zwykłego chodzenia na lokalny stadion, niejako po sąsiedzku, już od wieku niemowlęcego, zrodzi się bzik na połowę życia? Bo z 24 lat, które chodzę po tej ziemi, już niemal połowę spędziłam TAM. Nie, w to nie wierzył nikt. Moja matka myślała, że skończy się na jednorazowym wypadzie. Że kurz i hałas mnie zniechęcą. Że mi się nie spodoba. W głębi duszy chciała mieć córeczkę, która do nie wiadomo jakiego wieku będzie się bawić lalkami, nosić sukieneczki i różowe ciuchy. No way! Stało się dokładnie odwrotnie. Kurz nie był tak straszny, a wręcz było to coś niezwykłego. Hałas? Hałas był w tym wszystkim dodatkowym ciekawym smaczkiem, podobnie jak uderzający niemal od początku po wejściu na stadion jakże charakterystyczny zapach spalanego metanolu. Oto znalazłam się w tym magicznym świecie! I zostałam w nim do dziś. Mimo małych kryzysów, które mam, gdy moim ulubionym drużynom nie wiedzie się najlepiej, oraz kryzysów większych, kiedy po śmierci zawodników na torze rzucałam dramatycznym tonem: "O nie, ja już więcej nie pójdę na żużel!", coś ciągle sprawia, że wracam. Bo to uzależnia. Naprawdę. Zresztą, jest to najpopularniejszy, najbardziej "trendy" sport w moim mieście. Na mecze trzecio- (lub drugo-, nie pytajcie, nie interesuje mnie piłka nożna) lokalnej drużyny piłkarskiej chodzi około 200 osób, w większości emerytów i znudzonych dzieciaków. Hokej na trawie (tu wznoszę oczy do nieba-dziadku, wybacz, że opowiadam takie herezje!) też nie przyciąga tłumów ze względu na mniejszą atrakcyjność, choć tu ze względu na niskie ceny biletów (czasem darmowy wstęp) i tak jest dość dużo kibiców. Zostaje żużel, najbardziej dynamiczny i na najwyższym obecnie poziomie ligowym (jak wiadomo, W KOŃCU nasza drużyna jest w najwyższej lidze,, choć nie zabawi tu długo).
Odpowiedź na najważniejsze pytanie-co ja w tym wszystkim widzę? W żużlu podoba mi się to, że gwarantują (jeśli mecz jest ciekawy) szybką i intensywną dawkę emocji. Nie jest to piłka nożna, w której niekiedy bardzo długo trzeba czekać na finezyjną akcję. Tu w ciągu około 60 sekund (w zależności od długości toru) może wydarzyć się dosłownie wszystko. I życie uczy, że wydarza się naprawdę wiele: niespodziewany wybuch silnika, odpadające części składowe motocykla, upadki, które sprawiają, że motocykl fruwa w powietrzu na wysokość najwyższych poziomów trybun, koniec kariery, sprawności, a nawet śmierć. Niestety. Jest walka, jest wróg, jest czym się ekscytować, w przypadku tak aspołecznej jednostki jak ja jest to też okazja do poznawania ludzi nawiązywania z nimi kontaktu-ot, choćby na temat tego, że trener podjął taką a nie inną  decyzję, nominując do startu w tym momencie akurat tego, a nie innego zawodnika...I wiecie co? W przeciwieństwie do niektórych chorych umysłów nie cierpię oglądać upadków. Ani w TV, ani na żywo. Nie kręcą mnie będące często "reklamą" żużla filmiki pokazujące najbardziej spektakularne upadki. Nie, bo wiem, z jakim nieszczęściem niejednokrotnie się wiążą.
Wbrew pozorom, inspiratorem pierwszej wyprawy na mecz (tej świadomej) nie był mój ojciec. To był w stu procentach mój pomysł, on mi tylko towarzyszył, dochodząc do wniosku, że stadion żużlowy to nie miejsce dla samotnej 14-latki. Teraz chodzę sama i jedyne, czego się boję, to tego, by zawodnikom nic się nie stało. Ja? Nieważne.
Czy mam marzenia związane z żużlem? Ależ oczywiście. Począwszy od tych dla innych: by już nikt więcej nie ginął, by nikt nie łamał kręgosłupa, oraz tych pomyślnych: by moi ulubieńcy byli mistrzami świata (jeden ma na to poważne szanse w krótkim czasie), by klubom, które lubię, wiodło się jak najlepiej. To chyba niewiele, prawda? Choć w obliczu tego, że jak wieszczy mój ojciec-żużel upadnie w ciągu kilku najbliższych lat, może to być bardzo dużo. Są tez marzenia podróżnicze: chciałabym raz być na turnieju GP w Cardiff oraz gdzieś w Szwecji, ciągnie mnie też do Pragi. Niestety, nie udało mi się tego zrealizować i może zdarzyć się tak, że nigdy się nie uda...
Rozpisałam się, to chyba najdłuższy mój post w karierze. Możecie mi wstawiać niebieskie jelenie, ale po prostu poczułam, że muszę się tym z kimś podzielić. Piszcie, co uważacie, możecie uznać mój "elaborat" za nudny-zrozumiem. Każdy ma prawo do własnej opnii. Na razie życzę Wam, byście nie roztopili się w tym upale. I miłego dnia. Pomyślcie o mnie czasem, jeśli traficie np. w telewizji na wzmianki dotyczące żużla!

niedziela, 4 sierpnia 2013

Let's (not) talk about sex

Seks. Jakże niewinne słowo, jeśli brać pod uwagę języki skandynawskie (bo sex to "sześć" po szwedzku i bodajże duńsku, nie zdziwie się, jeśli także po norwesku). Ale w Polsce to słowo budzi jednoznaczne skojarzenie. Seks, czyli coś wstydliwego, grzesznego, o czym się nie mówi, nie tylko wsród dorosłych, ale i-a może przede wszystkim-nie rozmawiają rodzice z dziećmi. Cholerka, powiem Wam szczerze, ze jest to przecież coś normalnego, ale w naszych rozerotyzowanych czasach chyba wszyscy maja już dość...i chyba stad ta niechęć, a może się mylę? Wiem jedno-wkurza mnie to, ze choć mam już swoje lata, moja mamuska na przykład nie wypowie przy mnie tego słowa, kiedy w telewizji pojawia się dłuższa niż 15 sekund scena erotyczna, bez pytania zmienia kanał. Powiedzcie mi, co jest złego w zwykłej scenie erotycznej w telewizji, jeśli nie jest to scena np. brutalnego gwałtu? Bo nie wiem. Natomiast rodzicielka ma natychmiast się  jeży i zachowuje tak, jakby pokazywali nie wiem co. Powiem Wam szczerze, ze jeśli w pokoleniu naszych rodziców inni tak się zachowują, to nie dziwi mnie fenomen  stron porno w internecie. Tak, może nie podobać się Wam to, co pisze, ale taka jest prawda. Wkurza mnie ten dziwna różnica miedzy tym, co jest w telewizji, internecie itp., a więc niemal wszystkimi rodzajami seksu dostępnymi w niemal każdej chwili, a tym, ze w domach wstydzimy się o "tym" rozmawiać. Należałoby znaleźć złoty środek i iść w końcu w jedna ze stron. Ale do tego, myśle, potrzebna byłaby zmiana w podejściu ludzi do tego, co mówi Kościół, albo zmiana podejścia samego Kościoła. A na jedno, jak i drugie, raczej się nie zanosi-tak mi się wydaje. Szkoda, bo jak tak dłużej będziemy się wstydzić, to ilością ciąż wsród młodych dziewczyn przebijemy UK. A wszystko przez to, ze młodzież nie uzyskawszy informacji w domu, szuka jej w internecie, u kolegów i tak dalej. Skutki są opłakane. Cholerka, niech coś zrobią z tymi lekcjami wychowania do życia w rodzinie...Pamiętam jeszcze, jak wyglądało to w mojej szkole. Żenada. Zamiast rzetelnej informacji, przestrzeganie przed szkodliwościa antykoncepcji i utopione w sosie katolickim zniechęcanie do seksu w ogóle. Czy tak to powinno wyglądać? Nie, nie, nie i jeszcze raz nie. Przynajmniej moim zdaniem, a Waszym? Otwartość czy milczenie? Lekcje wychowania do życia w rodzinie pt. jak mieć dużo dzieci, ale po czterdziestce, czy lepiej, żeby nie było ich w ogóle? Jestem bardzo ciekawa! I po raz kolejny przepraszam za dziwny układ, ale znowu korzystam z telefonu. Trzymajcie się, miłej niedzieli!

czwartek, 1 sierpnia 2013

Z letniej biblioteczki Darcy, vol. 2: skandynawskie "kryminalistki". To nie ogrodnik zabił:)

Tak, jak wiecie, jestem fanką czytania, kiedy jest lato i nie mam co robić, czytam szczególnie dużo. w tym moje ulubione skandynawskie kryminały. Moja mania na nie zaczęła się wprawdzie później niż zainteresowanie tym regionem, ale co tam. Nadrabiam zaległości. Teraz-dwa dni i dwie książki. Obie skandynawskie, obie kryminalne, obie napisane przez kobiety. Lubię takie klimaty.
Książka 1-Mari Jungstedt, "Czwarta ofiara"
Z twórczością pani Jungstedt zapoznałam się już kawałek czasu temu, czytając wszystkie kolejne części przygód komisarza Knutasa (fajne nazwisko, swoją drogą). Teraz, kiedy sprawdziłam w katalogu biblioteki, że pojawiła się następna książka, nie mogłam się powstrzymać. Lubię ten wakacyjny, wyspiarski klimat (akcja toczy się na Gotlandii)-zawsze są jacyś turyści, którzy są sprawcami lub ofiarami przestępstw...Trochę mnie jednak, dla równowagi, denerwuje pewna sztampowość wyjaśnień zagadek kryminalnych, ale o tym za chwilę.
Akcja jest prowadzona dosyć ciekawie, ociera się o środowisko wielbicieli Harleya Davidsona, a zarazem gangu motocyklowego. Oto nagle ginie jeden z członków tegoż gangu. Ot tak, po prostu, zostaje znaleziony w wychodku z podciętym gardłem. Od tego momentu zaczyna się śledztwo, które, jak to u tej autorki, prowadzi do tropów z przeszłości. I to jest niestety ta słabość-moim zdaniem Jungstedt pisze trochę sztampowo, tj. jak przez cztery części wyjaśnieniem było, że morderca morduje, bo doznał krzywd w dzieciństwie i mści się za nie i/lub morduje osoby podobne pod pewnymi względami do sprawcy tych prześladowań, to można było być pewnym, że i w piątej tak będzie. Teraz z kolei obowiązuje motyw "zbrodnia ma związek z tym, co wydarzyło się między ofiarą i zabójcą w przeszłości". Trochę to rozczarowuje, bo można szybko domyślić się, "who the fuck is killer". Trudno. Nie czytam tych książek, by stanowiły wielkie wyznanie intelektualne, ale M.J. mogłaby się bardziej postarać w zbudowaniu intrygi i wyjaśnieniu zagadki. Mimo wszystko chyba udało jej się stworzyć udaną książkę, skoro przeczytałam w jeden dzień, bo nie mogłam doczekać się rozwiązania.
Moja ocena: 4- w skali 1-5.
Książka 2-Sara Blaedel, "Handlarz śmiercią"
Ciągle się zarzekam, że w związku z moją antypatią do Danii bojkotuję duńskie towary, w tym duńskie książki, ale kiedy przeczytałam o tej autorce, stwierdziłam, że przeczytam z ciekawości. Obiecywałam sobie też, że nie będę mnożyć tych skandynawskich "kryminalistów" (autorów kryminałów), bo w końcu się pogubię w tytułach, akcji, bohaterach, no, ale co tam.
Pewnego dnia zostaje zamordowana studentka oraz dziennikarz. Początkowo tych spraw wydaje się nic nie łączyć, okazuje się jednak, że może chodzić o handel narkotykami i rozgrywki z tym związane...
Jeżeli chodzi o intrygę, nie jest źle, ale wkurzają mnie wszystkie opisy poboczne-kto kogo odwiedził, kto poszedł o 8.00 w sobotę do 7Eleven i takie tam. Tak, wiadomo, że w książkach kryminalnych jest to niezbędny element przesłuchań, ale tutaj wydaje mi się tego za dużo. No i te głupawe opisy poczynań głównej bohaterki, "asystent kryminalnej" Louise Rick: a to, że poszła się kąpać, a to, że pojechała po sushi, a to to, a to tamto. Zupełnie jakby coś to wnosiło do akcji...Za to pomysł na rozwiązanie jest ciekawszy, i za to chwała. Właściwie z początku mnie te opisy denerwowały, potem się przyzwyczaiłam. Pewnie kiedy dopadnę następne książki tej autorki, to przeczytam. Dam jej szansę, zobaczymy, jak rozwinie się pomysłowość i warsztat pani B.
Moja ocena: 3+ w skali 1-5 (i nie jest to złośliwie niższa ocena ze względu na pochodzenie autorki:)).
I wiecie co? W obu książkach nie zabił ogrodnik:) Wiecie, o co z ogrodnikiem chodzi? Zawsze gdy czytamy z mamuśką jakiś kryminał, ojciec złośliwie mówi nam: "Nie musicie czytać dalej, powiem wam, że zabił ogrodnik". Mówi tak, bo jeśli już czyta kryminały, to są to stare, angielskie, z lat 40. czy 50., kiedy według szablonu to ogrodnik zabijał najczęściej...Trochę nas to denerwuje, ale nauczyłyśmy się puszczać to mimo uszu.
Jak żyjecie z nowym miesiącem? Ja obiecałam sobie, że w sierpniu wezmę się za naukę na egzamin i przygotowywanie bibliografii/przypisów do pracy (tego w niej brakuje), ale jak na razie nie mogę się zmotywować. Męczy mnie też duchota i upał, marzy mi się permanentna burza i deszcz, by oczyścić atmosferę i wypłoszyć sprzed domu hordę hałasujących bachorów. Jeszcze raz przeklinam twórcę przyblokowych podwórek. Niech się smaży w piekle!
Gorąco, duszno i upalnie żegnam, pozdrawiam i całuję,
Wasza ulubiona Darcy:)