wtorek, 29 października 2013

Prawie oszukana i rozgoryczona

Teraz już mogę napisać. Tym, o co Was prosiłam, żeby trzymać kciuki, była rozmowa w sprawie pracy. Rozmowa-jak się okazało-kuriozalna, paranoidalna, która mało nie skończyła się dla mnie źle...
Właściwie mogłam coś przeczuć, po ogłoszeniu, którego tytuł brzmiał DOKUMENTY/REKRUTACJA W BIURZE. Samo ogłoszenie było jednym wielkim laniem wody, nie padła nawet nazwa firmy, ale skoro odpowiedzieli na moje zgłoszenie, poszłam tam. Przychodzę 15 minut przed czasem, na korytarzu czeka chłopak i trzy dziewczyny, na oko wszyscy w moim wieku. Przyszła kobieta, pozbierała od nas CV, a po 15 minutach zaprosiła te trzy koleżanki i mnie na "rozmowę". Wszystkie razem, czujecie to? Punkty rozmowy: 1. Przejrzenie jeszcze raz naszych CV, 2. Zagajenie: "No to niech teraz każda powie coś o sobie", 3. Poinformowanie o terminie szkolenia i poinformowanie, że...ze względu na skończoną szkołę musiałabym zapisać się do szkoły policealnej, żeby mieć status ucznia...4. Poinformowanie: "No to wszystkie jesteście przyjęte". W zakres "obowiązków" miało wchodzić werbowanie innych ludzi "do ubezpieczeń", co wiązałoby się z pojawianiem się w "biurze" raz w tygodniu, resztę stanowić miały prace w domu, przy kompie. Koleżanki zostały poproszone o podjęcie decyzji od razu, ja miałam czas do namysłu. Po przemyśleniu i pogadaniu z kuzynką D. podziękowałam. Nie spodobał mi się ten pomysł z zapisaniem się do policealnej...No i dobrze, że tego nie zrobiłam. Po powrocie do domu wpisałam nazwę firmy w Google. Nie bez kozery nie została umieszczona od razu, bo to wszystko to jedno wielkie oszustwo. Jedna osoba ma "mieć pod sobą" 10 do sprzedaży tych ubezpieczeń, pewnie te 10 kolejne 10 osób...I piramida się kręci. Korci mnie, żeby podać nazwę tej "firmy", aby nie naciął się na to ktoś jeszcze...Jestem zła, że zmarnowałam czas i pieniądze (całe 22 złote na dojazdy w obie strony, bo to daleko od mojego domu)...Żal mi też dziewczyn, które przyjechały z okolicznych miejscowości...i pewnie musiały wydać kasę na bilet. Mogę się jednak cieszyć, że nie dałam się nabrać i np. nie pojechałam na jakieś "szkolenie", na którym obrobionoby mnie pewnie z kasy. Że też dałam się tak podejść...
Powiedzcie mi, czy nie ma uczciwej pracy dla ludzi w moim wieku, w tym kraju, w moim mieście? Załamać się można. A potem się dziwię, że tyle jest wyjazdów do UK...
PS. Jedyna korzyść z tego wszystkiego? Spotkałam na tym feralnym spotkaniu koleżankę z LO, wypytałam, co u niej i u innej koleżanki. Tyle. Trzymajcie się i bądźcie ostrożni.

niedziela, 27 października 2013

Takie rzeczy to tylko w amerykańskich filmach...

Wiecie co, czasami można się naprawdę, naprawdę zaskoczyć. Ja takie zaskoczenie przeżyłam wczoraj. Miało być zwykłe wyjście, a skończyło się...dziwnie. Ale do rzeczy, bo z tym-zdaje się-mam problem.
Żona mojego drogiego kuzynka poprosiła nas, byśmy zaopiekowali się przez weekend ich mieszkaniem i kotami, bo ona jedzie odwiedzić męża. Nie mieliśmy co robić, więc wybraliśmy się wszyscy. Koty (biała olbrzymka Regina, miaukun...sorry, Maine Coon Ozi i najnowszy nabytek-bardzo mały i chudy czarnulek bez imienia) jeść i pić dostały, mieszkanie "ogarnęliśmy"...Nie chciało nam się jednak wychodzić. Postanowiliśmy więc udać się-ojciec i ja-po pizzę do pobliskiej pizzerii w ramach obiadu. Mamuśka została, żeby mieć na oku koty. OK. Wyszliśmy. Pizzę zamówiliśmy, mając czekać 15 minut. Nie chciało nam się siedzieć w środku, więc pochodziliśmy po okolicy. Nagle słyszymy tameczną muzykę i okrzyki jak ze szkoły tańca. Zaintrygowani postanowiliśmy udać się jak najbliżej źródła dźwięku. Dotarliśmy do zaniedbanej szopy, gdzie, jak się okazało, odbywało się tu coś w rodzaju dobroczynnego festynu osiedlowego-kursy salsy, kiełbaskowa wyżerka (co skusiło ojca, mnie z oczywistych względów nie) i chyba promocja felino- i hipoterapii, ponieważ powstała nawet mała zagroda, w której kręciły się konie i koty. Udając mieszkańców tego osiedla doskonale orientujących się, o co chodzi, zostaliśmy tam nawet dosyć długo. Nie było to może w moim guście, ale zostałam. Mówi się trudno. Kiełbasek nie jadłam, za to popodrygiwałam do muzyki i udawałam, że dobrze się bawię. Nie uległam namowom spotkanej tam znajomej ojca (oczywiście...Jak on to robi, że wszędzie spotyka jakichś znajomych, i przeważnie są to kobiety?) i nie wzięłam udziału w tej salsie. Takiego eventu nie było i nie będzie. Przyznam się Wam szczerze, że do tej pory o takim czymś słyszałam/czytałam tylko w amerykańskich filmach...Mimo wszystko, było to miłe zaskoczenie i odmiana. Ciekawe, czy często organizują takie coś?...
PS. Bardzo, bardzo Was proszę o trzymanie za mnie kciuków we wtorek o 12.45. Nie chcę i nie mogę na razie zdradzić, o co chodzi, ale te kciuki naprawdę mi się przydadzą...Z góry dziękuję i obiecuję, że odwdzięczę się w stosownych momentach.
Całuję, Wasza Darcy.

sobota, 26 października 2013

Pachnidło. Historia imprezy.

Ja to jednak jestem prosta w obsłudze. Do tego wniosku doszłam wczoraj, kiedy przyszłam do kuzynki D., a ona wręczyła mi prezent urodzinowy. Oczywiście, było to coś, co jest dla innych najbardziej oczywiste: woda perfumowana. Ładna bo ładna, cytrynowo-pomarańczowa, czyli w takich nutach, jak lubię, no ale mimo wszystko...Z dobrze poinformowanych źródeł wiem, ze kuzynka D. kontaktowala się z moja mamuska w sprawie tego, co ma mi kupić. No i rodzicielka ma powiedziała: coś związanego z zuzlem albo coś do popsikania się w stylu perfumy. W pierwszej dziedzinie kuzynka się nie specjalizuje, toteż dostałam to drugie. Czy nie mógłby mnie ktoś zaskoczyć? Czymś oryginalniejszym? Czy wymagam zbyt wiele...?                                              Ogólnie impreza była OK, ze względu na obecność kuzynki K., która rzadko tu bywa. Były oczywiście stare przeboje i próba stworzenia nastroju z dawniejszych lat. Czy się udało? Nie do końca, w końcu tamto było, minęło i nie wróci. Ach, no i był motyw jak z książek/filmów, czyli utopiony w napitku telefon. Na szczęście nie mój i na szczęście udało się go poddać reanimacji. Najważniejsza nauka z tego wieczoru? Nieważne, jaki efekt imprezy (udana czy nie), ważne z kim i gdzie...I najważniejsze, ze wieczór, a przynajmniej jego częśc, nie spędzona w domu. A Wam jak minął piątkowy wieczór?

piątek, 25 października 2013

The day after. Dziękuję, dziękuję, dziękuję!

No to już po urodzinach. Wczoraj finalnie pamiętał o mnie jeszcze oczywiście ojciec, który wspomógł finansowo (to zawsze miły prezent) i nie tylko, oraz kuzynka D. Cieszę się, na resztę rodziny itp. i tak nie liczyłam. Humor skutecznie mi się poprawił, resztę dnia/wieczoru spędziłam już bezboleśnie...
Ach, no i chciałabym BARDZO, BARDZO, BARDZO...i tak mogłabym pisać "bardzo" przez cały post, bo tylko taka ilość tego słowa oddawałaby moją radość-podziękować za wczorajsze życzenia, a Madlen za ZAJE...(nie waham się użyć tego słowa, bo to, co zrobiła, i co możecie zobaczyć w komentarzach pod poprzednim postem, powaliło mnie na kolana, przyprawiło o uśmiech od ucha do ucha i z powrotem:))) przejaw Jej paintowej twórczości (tak, dla mnie jesteś mistrzynią tej aplikacji! :)). Ty, Madlen, i w ogóle Wy wszyscy, "made my day", doprawdy. Składaliście mi życzenia lepsze, bardziej trafne itp. niż własna rodzina...
Pisałam Wam już, że Was kocham?
Dzisiaj być może jeszcze mała dogrywka prezentów, bo D. ma imieniny, zaprosiła m.in. mnie i przebąkuje, że ma dla mnie jakiś mały prezent. Mały czy nie, ucieszę się ze wszystkiego. Ma być też K., zobaczymy, czy przyjdzie. Mam nadzieję na miłe popołudnie, przekonamy się, jak faktycznie się potoczy. Kiedyś nasz kolektyw nie mógł się rozstać, a imprezy w naszym wyjątkowym małym gronie zawsze były świetne:) Wiem, że tamtej atmosfery nie da się odtworzyć, od tamtych chwil za dużo się wydarzyło, ale można chociaż spróbować.
Jeszcze raz dziękuję, ściskam Was wszystkich. Miłego popołudnia i początku weekendu...

czwartek, 24 października 2013

Urodziny. Po prostu.

No i nadszedł ten dzień. Kolejne urodziny. Już (dopiero?) 24. I piszę to w okolicach 14.50, czyli godziny, o której się urodziłam...Ech. Oczywiście, na razie szału nie ma-ani z życzeniami (tylko dwie osoby-mamuśka i ciotka A. pamiętały o mnie, póki co, ale nie szkodzi), ani z prezentami (zero, póki co). Ale nie smęcę, nie przeżywam. Nie robię Wembley pt. "jak to bywało dawniej", bo i dawniej rzadko zdarzały mi się jakieś naprawdę fajne czy zaskakujące urodziny. Chociaż te jedne, kiedy M. zrobił mi taką niespodziankę i zjawił się bez uprzedzenia...tak, to było super. I na tym bym skończyła pozytywne wspomnienia związane z tym dniem. Widać i w tym aspekcie nie są mi dane jakieś czadowe wspomnienia czy coś.
Wiecie co? Odezwę się później. Może spojrzę na to z innej strony? Bo na razie, mimo że słońce za oknem akurat świeci jak szalone, trudno mi patrzeć na wszystko pozytywnie. Miłego popołudnia. Wasza Znowu-Trochę-Starsza Darcy.

środa, 23 października 2013

SZALOWE LOVE...żużlowe

Czas na ostatnie SZALOWE LOVE, to najbardziej mi bliskie, bo żużlowe. Jest bowiem tak, ze choć mam dwa swoje ulubione kluby-Unibax i mój lokalny, to zdarza mi się jeździć na mecze do innych miast. A jak już jestem, to staram się przywieźć sobie lokalny szalik na pamiątkę...
Pierwszy, historyczny zbiór w mojej kolekcji. Od niego wszystko się zaczęło. Start Gniezno, 2003 lub 2004 rok.
Tez Start, tylko nowszy: 2006 lub 2007 rok.
Jak widać, stary dobry Apator. Kupiony na początku moich jazd do Torunia, a więc 2005-6 rok.
Trochę nowszy Apator, wersja "pasiak", która bardzo lubię.
Grudziądz, kupiony podczas pamiętnej wyprawy jakieś 2 lata temu. Mierzyły się wtedy kluby z Grudziądza i mojego miasta. Oj, to był mecz!
Pamiątka z Zielonej Góry, 6 lipca 2008. Jak już kiedyś pisałam, to był bardzo wyjątkowy mecz...
PSZ Poznań, bliski mi nie tylko dlatego, ze mieli w herbie skorpiona, a Skorpion to mój znak zodiaku:) W Poznaniu, a miałam okazje być tam kilka razy, zawsze było fajnie. Szalik tym cenniejszy, ze klubu już nie ma (choć ponoć ma zostać reaktywowany), a on pozostał...Kupiony w 2005 lub 2006 roku.                             Nareszcie cykl zakończony. Teraz znacie już całość moich zbiorów. Jak Wam się podobał ten pomysł i to, co mam? Oczywiście kolekcja jest nadal otwarta, liczę na włączenie do niej jeszcze kilku okazow...Ale to dywagacje na kiedy indziej. Póki co się żegnam, miłego popołudnia!

SZALOWE LOVE...przypadkowe.

Postanawilam zakończyć już raz a dobrze ciągnący się w nieskończoność cykl SZALOWE LOVE. Teraz odcinek o tych zupełnie przypadkowych zbiorach.
Prezent od złośliwego ojca z jednego z licznych wyjazdów do Wawy. Wie, ze wole Legie:)
Kolejny gift od złośliwego tatusia. Nie cierpię Lecha Poznań! A on o tym wie...
Prezent z Londynu od znajomych ojca. Aby nie wyróżnić Chelsea, dostałam tez to:
 
Ta koza jest super! Prezent od niemieckiego stryja, Kolonia to najbliższy mu przyzwoity klub.                                  
Dynamo Kijów, prezent z Ukrainy.
Karpaty Lwów, tez prezent od znajomych ojca z Ukrainy.
Ten szalik dostałam od stryja, jeszcze zanim wszyscy usłyszeli o Błaszczykowskim i reszcie w tej drużynie, zeby nie było:)
Spartak Moskwa, prezent od ojca z jego słynnej wyprawy.
Celtic Glasgow, kupiony 4 lata temu w...Dublinie. Kiedy zobaczyłam firmowy sklep tego klubu w centrum irlandzkiej stolicy, nie mogłam się powstrzymać.          Jak Wam się podobają moje zbiory z tej polki? To, ze nie były zamówione, wymarzone itp., nie świadczy o tym, ze ich nie lubię. Wręcz przeciwnie, niektóre polubiłam z czasem. A co do serii, to już bardzo niedługo kolejny, ostatni odcinek-SZALOWE żużlowe. See you later!

wtorek, 22 października 2013

Which way to choose?

Zdziwiło Was, kiedy wczoraj pisałam, że już się nudzę. Tak, tak właśnie jest. Pewnie są osoby, które po tych nerwach i reszcie, którą miałam, chciałyby odpoczywać i odpoczywać. Niestety, ja do nich nie należę. Wynudziłam się już wystarczająco w maju, czerwcu, lipcu, przez resztę wakacji. Wystarczy. Tyle tytułem wstępu.
Zresztą, jest jeszcze jeden bardzo poważny powód, dla którego interesuje mnie to jak najszybciej. Pieniądze. Stypendium ze szkoły już nie mam, widoków na pracę jak widać też...A niestety moi rodzice nie są na tyle zamożnymi ludźmi, by dawać mi teraz kieszonkowe. Efektem jest to, że nawet gdybym chciała iść z kuzynką na piwo, to nie mam za co. Dramat po prostu.
Moja desperacja jest już tak duża, że rozszerzyłam swój obszar poszukiwań także na Poznań. I dostałam jeszcze większego doła, niż miałam. Tyle fajnych ofert, na pewno by się coś znalazło (właściwie już znalazłam dwa ogłoszenia, ale...ale o tym za chwilę)...Tylko jest kilka poważnych problemów: a) dojazdy (masakra wstawania na pociąg, choć jedna z ofert obejmuje pracę od 12.00, więc aż tak wcześnie nie trzebaby wstać); b) to, jakie to by było męczące dojeżdżać i przemieszczać się po POZ, c) koszty tej całej zabawy...Z drugiej strony, korcą mnie te ogłoszenia, bo: a) jedno to obsługa klienta w biurze-wymagana znajomość niemieckiego (który ponoć jest u mnie niezły), no i szukają ze znajomością szwedzkiego (a i w tym języku od biedy bym się dogadała)...b) drugie to korekta tekstów angielskich, czyli coś, co bardzo mi się podoba-wychwytywanie błędów, np. w gazetach itp...Przyznam, że już prawie (w ataku desperacji i tym podobnych) gotowa byłam nacisnąć klawisz APLIKUJ w obu tych przypadkach...Tylko czy to ma sens? A co w ogóle ma? Naprawdę, chciałabym coś zmienić w swoim życiu. Te dojazdy do Poznania może i męczące, ale przynajmniej byłyby odmianą od oglądania mojego wstrętnego miasta, a i zarobki dosyć przyzwoite... Jak myślicie, warto aplikować do tego Poznania, a o to, co będzie, martwić się potem? Pomóżcie, proszę, bo sama już sobie nie radzę. Ze wszystkim.

poniedziałek, 21 października 2013

Jeden dzień, a tu już NUDA.

Wiedziałam. Wiedziałam, ze taki będzie finał tego wszystkiego. Minął weekend, podczas którego dochodzilam do siebie, i...Ludzie, ja się nudze!!! Wyslalam jakieś tam CV, ale co to tam. Przejrzałam portale z ogłoszeniami-strata czasu, większość ma te same oferty...Ale za to znalazłam coś jeszcze-ogłoszenie na stronie Urzędu Pracy o możliwości odbycia stażu. Oferta jest dla ludzi do 25.roku życia, więc trzebaby się szybko decydować:-) Znacie kogoś, kto brał udział w takim czymś? Lub ogólnie posiadacie wiedzę na ten temat? Info na stronie urzędu brak, trzeba do nich iść lub zadzwonić...Czuje, ze jeśli jutro dopadnie mnie nuda (a tak będzie raczej na pewno), to pozwolę sobie złożyć wizytę urzędowi. Strasznie jestem ciekawa, co może z tego wyniknąć...

niedziela, 20 października 2013

Pierwsze koty za płoty

Stało się to szybciej niż myślałam. Kompletnie nie mając co robić, przeglądałam oferty pracy. Jedna, w moim mieście, NAWET mi się spodobała. Dlatego od razu zasiadłam do komputera, stworzyłam swoje pierwsze CV i...wysłałam. Nie spodziewam się wiele, bo napisali w ofercie, że "doświadczenie w tej branży mile widziane", aloe z drugiej strony, "mile widziane" to nie "konieczne" czy obowiązkowe...Tak czy tak, czekam na "feedback" lub jego brak. I oczywiście gramy dalej w szukanie.
A Wam jak mija niedziela?

piątek, 18 października 2013

Magister to brzmi dumnie. Podobno.

No. Już po bólu. O 8.30 zaczął się mój egzamin. Oczywiście, odcierpiałam swoje, naczekałam się, nadenerwowałam...Ale w końcu ta chwila nadeszła. Muszę Was zaskoczyć, tak jak i mnie zaskoczono: nie miałam ani jednego pytania z pracy, ba, nawet nie były one powiązane z tym, co mieliśmy na zajęciach! Miałam na ten temat mgliste pojęcie, ale postąpiłam zgodnie ze swoją starą zasadą: nie dać po sobie poznać, że jestem zaskoczona. Zaczęłam coś paplać, byle szybko...Chyba pomogło, bo egzamin oceniony na 5. Praca także byłaby oceniona na 5, gdyby nie...brak dwóch książek, istotnych zdaniem pani recenzent, w bibliografii. Na dyplomie będzie 4, trudno. Najważniejsze, że mam to już z głowy, że to już za mną. O dziwo, ten temat poruszył mnóstwo ludzi: w naszej małej szkole kojarzą mnie kobiety z dziekanatu, więc gdy "wparowałam" do szkoły w eleganckim stroju i spotkałam jedną z nich, były pytania, czy to dzisiaj itp. Potem, już po, poszłam oddać legitymację. Było ogólne pytanie od wszystkich pracownic dziekanatu, jak mi poszło...Przyznam szczerze, dziwnie się czułam tak w centrum uwagi. Na codzień wolę być raczej z boku, nie pcham się na pierwze miejsca i krępuję się, kiedy coś pyta o coś bezpośrednio mnie. Przynajmniej w takich sytuacjach.
Nawet jedna z dziewczyn z roku niżej, z którym to kierunkiem chodziłam na moje powtarzane zajęcia, interesowała się rezultatem mojego egzaminu. Po czym, kiedy napisałam jej, co i jak, odpisała mi: "Magister Ada to brzmi dumnie". Hmmm, no, może trochę...Muszę się Wam przyznać, że naprawdę jestem zawiedziona przebiegiem egzaminu. To po to wkuwałam (no dobrze, przypominałam sobie, bo znałam ją już wcześniej) historię polskiego i częściowo światowego żużla, żeby nie było pytań z pracy? No wiecie co? Oburzona jestem.
Jakby mało mi było tych przyjemności, obejrzałam sobie dzisiaj powtórkę (w poniedziałek, kiedy było "live", oglądać nie mogłam) finału finałów brytyjskiej żużlowej Elite League. Wiedziałam już od wtorku, że moje Poole wygrało, a "patron" mojego blogu spisał się świetnie, ale zobaczyć to w TV to było coś:) Oczywiście, jeszcze lepiej byłoby obejrzeć na żywo, ale skoro się nie dało...
A teraz czas na powrót do szarej rzeczywistości, do (bezowocnego?) przeglądania ogłoszeń pracowych...Nie wiem, co z tego będzie, ale jeśli szybko nie uda mi się znaleźć, to się załamię. Już teraz odczuwam nudę, a co będzie później? Strach pomyśleć.
Tak w ogóle, chciałam Wam podziękować za to, że byliście ze mną w tym trudnym okresie od stycznia, że się nie zniechęciliście moimi nudnymi notkami, że zachęcaliście mnie do pisania mimo chęci rzucenia tego wszystkiego w cholerę...Szczególne podziękowania należą się chyba Patrycji Michniewicz-Jarosz, które szczególnie we mnie wierzyła. Patrycjo, dziękuję! I jeszcze raz dziękuję Wam wszystkim. Miłego popołudnia, weekendu...I piszcie, co u Was, bo jestem spragniona wszelkich wieści:)

poniedziałek, 14 października 2013

Dorosłość to nie jest prosta sprawa, czyli jak szukano mi pracy

Pogoda piękna, a moim jedynym zajęciem jest przygotowywanie się do piątkowego egzaminu (pamiętacie o kciukach o 8.30? Przepraszam, że tak nagabuję, ale im ich więcej, tym lepiej:))...Już mi się mózg lasuje od tych dat i nazwisk, ale co tam. Mam nadzieję, że będzie w miarę dobrze i nie narobię sobie wstydu.
Tak, egzamin niedługo, a co za tym idzie-można zacząć szukać pracy. W moim małym mieście nie będzie to łatwe, ale próbuję. Macie już jakieś doświadczenia na tym polu? Uważacie, że portale w stylu pracuj.pl i inne takie to skuteczne narzędzie? Tak w ogóle, muszę przyznać, że moje poszukiwania są jeszcze strasznie chaotyczne. To zajrzę tu, to tam, żadnego konkretnego portalu i rytuału szukania. Jak większość rzecy u mnie-od zrywu do zrywu...Przydałoby się to jakoś ustabilizować.
Przy okazji muszę się Wam do czegoś przyznać. Do pewnej masakry. Bodajże w piątek podpytałam ojca o sensowne portale z ogłoszeniami, bo jest na bieżąco. Pokazał mi kilka, po czym stwierdził:
-Ale i tak najbardziej sensowna oferta jest tu.
To "tu" to jeden z portali internetowych o tematyce żużlowej. Nieustająco poszukują tam "współpracowników". Niezbyt jestem do tego przekonana, bo pewnie kazaliby zacząć od wywiadów, a ja już to przerabiałam i dziękuję. Żużlowcy są w tym aspekcie bardzo oporni, przez to, że zapracowani, taki wywiad może się ciągnąć i ciągnąć...Zwłaszcza, jeśli robi się to mailowo, jak bywało to w moim przypadku. No i powiem Wam szczerze, ale tego już się pewnie domyślacie-wulkanami intelektu to oni nie są...Czytanie czy słuchanie po raz pięćsetny tych samych pytań i odpowiedzi (zmieniają się tylko osoby i okoliczności) nie bawi mnie w ogóle. No dobrze, za tym pierwszym razem trochę mi się to podobało-wiecie, że ktoś mnie słucha, że mam na coś wpływ...ale teraz już nie. Zresztą czasami, aby taka wypowiedź w ogóle nadawała się do druku, trzebaby wszystko zmienić, uładzić, a straciłby na tym autentyzm...Nie, ja się do takiej roboty nie nadaję. Brak mi cierpliwości, no i z każdego chciałabym zrobić Mistrza Mowy Polskiej...Jest jeszcze jeden aspekt. Jeśli nie wywiady, to felietony albo relacje z różnych wydarzeń. Niestety, w to wchodziłyby też zdjęcia, a tu i talentu brak, i mnie to nie bawi specjalnie, że o brakach w sprzęcie nie wspomnę.
Ale ojciec naciska, że mam się zgłosić, a ja się miotam. Skłamać, że się zgłosiłam, ale mnie nie wzięli? Olać temat? Ojciec jest z tych ludzi, co to powiedzą coś i za dziesięć minut o tym nie pamiętają. Może sprawa przycichnie. Niestety, ja w takiej pracy, w jaką chciałby mnie wmanewrować ojciec, widzę głównie minusy: pracy dużo, by jeden z drugim w ogóle się zgodzili, przeczytali, odpowiedzieli, a zarobek pewnie taki sobie...Za to rodziciel mój, jak to osoba mająca niewiele pojęcia o wielu rzeczach, widzi głównie plusy: kontakty z tym światkiem, akredytacje na mecze (jakbym nie mogła sobie kupić karnetu...), udział w innych eventach, które nie byłyby dostępne dla zwykłych kibiców-szkoda tylko, że to jego perspektywa, a nie moja.
No i nadal mam duży, duży dylemat, jeśli o takie poszukiwania chodzi: na jakie branże postawić? Jakie sobie odpuścić? Musiałabym to wreszcie "ogarnąć", jak to się teraz mawia...tylko nadal nie wiem jak. Świat poszukiwania pracy to nadal nie jest MÓJ świat i nie wiem, jak to usystematyzować, poprowadzić, by zakończyć sukcesem. Ta dorosłość to nie jest taka łatwa sprawa.

sobota, 12 października 2013

Liebster powrócił!

Daaawno nie było Liebstera, a szkoda! Bardzo lubię tę zabawę. Na szczęście, Masked z kalkulacjezycia.blogspot.com odgrzebała ten rodzaj rozrywki, więc inspiruję się i odpowiadam.
Tag 1:
1. Jaki jest Twój ulubiony kolor?
Mam ich bardzo dużo, jest to np. jasny szary, miętowozielony, błękitny, pomarańczowy, fiolet...Trudno wybrać jeden.
2. Masz lub chciałabyś mieć tatuaż, jeśli tak, to gdzie?
Nie mam i nie chcę. Kiedyś korciły mnie motywy żużlowe, ale og ólnie uważam, że tatuaże to wiocha, więc nie.
3. W jakim mieście chciałabyś mieszkać w przyszłości?
Mam mnóstwo tego typu myśli, rozważałam już mnóstwo kierunków: Szwecja, Wielka Brytania i wiele miast w tychże. Dublin. W Polsce Gdańsk, Wrocław lub mój ukochany TORUŃ!
4. Masz jakieś zwierzątko?
Jak niektórzy pewnie wiedzą, od kilku miesięcy kolejnego kota o imieniu Yogi i pseudonimie Gagatek oraz psa o wdzięcznym imieniu Boss.
5. Jak spędzasz swój wolny czas?
Dopiero od niedawna znów mam coś takiego, muszę sobie przypomnieć, jak to jest!:)
6. Jaki jest Twój ulubiony zespół/wokalista?
Jest tego bardzo dużo, trudno będzie wybrać jeden. Może kiedyś tam o tym osobny post:)
7. Byłaś kiedyś zagranicą? Jeśli tak, to gdzie?
Francja; Niemcy; dwukrotnie Wlk. Brytania.
8. Lubisz czytać książki?
Uwielbiam, choć oczywiście nie każdy rodzaj. Moje ulubione to biografie i kryminały skandynawskie.
9. Twój ulubiony przedmiot w szkole?
Na szczęście to już za mną, ale zawsze lubiłam polski, języki obce, historię, WOS.
10. Ulubiony smak lodów?
Miętowe, czekoladowe, pomarańczowe, chałwowe i kokosowe.
11. Jaki gatunek muzyki lubisz?
Im więcej "fuck", "shit" i "fuckin' shit", tym lepiej. Punk forever!
Tag 2:
1. Dlaczego blog?
Zaczęłam go pisać z nudów, potem już tak mi zostało:) To miłe narzędzie do prezentowania swojej osoby, swoich poglądów itp. Lubię to, bo można dzielić się z innymi swoim światem.
2. Zawsze mówisz, co myślisz, czy myślisz, co mówić?
Niejednokrotnie chciałabym coś powiedzieć, i to ostrego, ale gryzę się w język, więc każda odpowiedź jest przemyślana.
3. Czego nie lubisz u ludzi?
Chamstwa, tępoty i nieczułości na los zwierząt.
4. Bez jakiego dobrodziejstwa technologii mogłabyś się obejść?
Bez telewizora, zdecydowanie!
5. Z jakiej swojej decyzji życiowej jesteś dumna?
Chyba z tej o współpracy z gazetą, choć to, co z tego wyszło, to inna rzecz.
6. Jaka rzecz z dzieciństwa sprawia ci radość do dziś?
Mentalnie jestem chyba stara, bo dzieciństwo staram się wymazać z pamięci.
7. Gdybyś teraz mogła znaleźć się w dowolnym miejscu na świecie, gdzie by to było?
W Dublinie, Londynie albo Sztokholmie.
8. Czego zawsze chciałaś się nauczyć, a brakowało ci czasu?
Języka szwedzkiego i obsługi komputera. Ale to raczej kwestia mojego słomianego zapału i braku cierpliwości, a nie czasu.
9. Budzisz się rano i jesteś reżyserem filmowym, jaki film kręcisz?
Film dokumentalny "Jeden dzień z życia klubu"-żużlowego oczywiście.
10. Kto u licha zawsze gasi tą latarnię, pod którą akurat przechodzę?
Pewnie dla tych, którzy wierzą-Bóg. A według mnie? Żebym to ja wiedziała?...
Mam Wam jeszcze do opowiedzenia i pokazania parę rzeczy, ale chwilowo trochę brakuje mi czasu. Wierzę, że zgodzicie się, by było to innym razem, czyli już niedługo:) Tymczasem-miłej soboty! Jak ktoś ma ochotę odpowiedzieć na te lub wymyślone przez siebie pytania-voila! Nie wyznaczam, bo za tym nie przepadam. Do później!

czwartek, 10 października 2013

Sprzątanie to ma moc. Coś musi się skończyć, by zacząć coś nowego.

Niejednokrotnie słyszałam, że "sprzątanie to ma moc" i że "ja się chce zamknąć jeden rozdział i przejść do następnego, to trzeba zacząć od sprzątania". Idąc tym tropem, postanowiłam zrobić sprzątanie rzeczy związanych ze szkołą, jako że większość z nich (99%) nie jest mi już potrzebna. Wyrzuciłam zawartość przeznaczonej na rzeczy szkolne szafki na podłogę i zdumiałam się, ile tego jest. Zeszyty z pięciu lat, tony niepotrzebnych kserówek typu pierdoły z angielskiego albo teksty, które mieliśmy do przeczytania w zeszłym roku...Jak się zabrałam za wyrzucanie, darcie na kawałki tego, co nie mogło być wyrzucone w całości, to aż furczało. I zajęło mi aż dwa dni. Muszę przyznać, że nad niektórymi rzeczami pochyliłam się nieco dłużej. Wiecie, jak to jest-zobaczysz jakieś słowo, wpis, datę i zaraz wyobraźnia podsuwa ci odpowiednie wspomnienia. Zawsze powtarzam, że w tej szkole niespecjalnie wiele się działo, w moim przypadku dzikie imprezy można policzyć na palcach jednej ręki, alkohol też nie był sednem mojej studenckiej egzystencji...Jeśli mam być szczera, najwięcej pamiętam z zajęć-w stylu "ta powiedziała coś śmiesznego", "a ten tego i tego dnia miał taki zabawny sweter". Może mało interesujące, ale cieszę się, że ten okres nie rozpłynął się gdzieś w szklance z imprezowym drinkiem-jednym, drugim, trzecim...
Nigdy nie zapomnę swojego pierwszego dnia w szkole. Oczywiście, śledziło się ludzi na n-k (jeszcze wtedy trendy i funkcjonującej), by wiedzieć, z kim będzie się miało do czynienia, ale ja nikogo z wypatrzonych tam ludzi nie spotkałam. W końcu podeszla do mnie Karolina, koleżanka, której nie poznałam z powodu mylącego zdjęcia, spytała, czy ja to ja, i tak się zaczęło. Byłyśmy dwie i w ten sposób łatwiej było nam, jak to się teraz mówi, "ogarniać" nową rzeczywistość. A ta, wielka szkoda, nie przypominała studiowania w dużym mieście, czego szczerze żałuję: grupa mała, dwadzieścia kilka osób, więc wszystkich poznałeś w ciągu jednego dnia i nie było dreszczu pt. "kogo jeszcze tam można spotkać" (choć i na tym polu przeżyłam jedno pozytywne zaskoczenie)...Niejedyne to było rozczarowanie w tej szkole. Kolejnym było na przykład to, że wielce zachwalano to, że "każdy student ma prawo uczyć się co najmniej trzech języków obcych". Taaa, w praktyce to było tak: angielski i niemiecki obowiązkowe, obowiązkowy trzeci język (w moim przypadku szwedzki), a jak jedna koleżanka chciała chodzić na czwarty język (też to rozważałam, mając na celowniku hiszpański), to trzeba było pisać jakieś prośby i podania, które i tak skutkowało tylko chodzeniem jako wolny słuchacz. Bez sensu. Inne mankamenty? Przeboje z naszą nauką szwedzkiego (z planowanych trzech lat uzbierałoby się może 1,5 roku), brak praktyk, szczególnie na magisterce, która była przecież ukierunkowana...Bo tych śmiesznych "praktyk w pszczołach" na III roku nie liczę. Toż to kpina była raczej i dziwne wakacje w środku semestru niż praktyki. Najbardziej jednak nie podobał mi się "profil" tych naszych studiów-uczenie wszystkiego i niczego, żadnych konkretów-tu jakaś historia (mnóstwo mieliśmy "historii tego i owego"), tu językoznawstwo, tu prawo...Wychodziło na to, że albo mieliśmy mieć bardzo ogólną wiedzę na wiele tematów (czytaj:żadną)-to moja opinia, albo być wszechstronnymi specjalistami, jak chcieli ci, którzy układali program naszych studiów. Specjalistami? Dobre sobie, zwłaszcza po 15 godzinach zajęć na temat jakiejś gałęzi prawa, które już potem nie zostało powtórzone...
Tak, czasami żałowałam, że wybrałam państwowy uniwerek i to na studiach dziennych, zamiast zaocznych w prywatnej szkole. Wiadomo, jak płacisz, traktują cię inaczej, nie ma chyba tych dziecinad w stylu listy obecności na każdych zajęciach (a u nas listy były baaaardzo często, nie wiem, po co) i w ogóle...Może się mylę i źle oceniam zaoczne, ale wiem co nieco od studiującej w ten sposób kumpeli oraz kuzynki. To jest jednak inna para kaloszy...
Rozpisałam się, sama nie wiem, co mnie wzięło. A i tak opisałam może 1 procent moich odczuć związanych z tymi pięcioma latami. Jeśli chcecie, mogę jeszcze co nieco dołożyć, zrobić jakiś sequel czy coś...
Jak się czujecie w tym pięknym październiku? Coś nowego, ciekawego się u Was dzieje? Jestem bardzo ciekawa... 

środa, 9 października 2013

Trudno nie wierzyć w nic?

Do...no właśnie, jak go określić? "D-day"? D jak disaster? Czy "V-day" (v jak victory)?...Zboczyłam z tematu...W każdym razie do newralgicznego dnia już tylko 9 dni. Oczywiście, o ile w dziekanacie wszystko gra, o czym zamierzam się przekonać, wybierając się tam jutro...Jak się czuję? Normalnie. Przyznam się Wam szczerze, że nie czuję się jakoś szczególnie podniośle, nie odbieram tego jako coś szczególnie ważnego...Kolejna rzecz do odbębnienia w życiu.
Przyznam się szczerze (po raz kolejny), że ostatnio nie mam weny do pisania. Chyba to przez to, że moje życie zrobiło się teraz baaaardzo nudne i pewnie nieprędko się to zmieni. Pomysł na post zyskałam dzisiaj podczas prozaicznej wyprawy na zakupy.
Idę ulicą i słyszę rozmowę swóch panów w wieku ok. 50 lat. Nie byli specjalnie wystawnie ubrani, ale też daleko im było do np. bezdomnych. Nieważne. Idą, a ja słyszę urywek ich rozmowy:
-Co to jest wiara? Dlaczego to jest takie ważne w życiu człowieka?-spytał pan nr 1.
-Nie wiesz? Ludzie po prostu muszą w coś wierzyć-odparł jego towarzysz.
Wiele razy zastanawiałam się nad tym, czy człowiekowi naprawdę potrzebna jest do szczęścia religia. I, oczywiście, do żadnych bardzo istotnych wniosków nie doszłam. Z jednej strony, w naszym dzisiejszym konsumpcyjnym świecie religia mogłaby być jednym z takich fundamentów, wiecie-jedną z nielicznych pewnych rzeczy. Z drugiej, biegając z pracy do domu, z domu do szkoły, a ze szkoły do galerii handlowej, nie każdy znajduje na to czas...
Ciekawi mnie, jak to jest, że jedni ludzie wierzą autentycznie, długo itp., drudzy tracą wiarę i zaufanie wobec Kościoła jako instytucji np. pod wpływem kolejnych afer pedofilskich, a jeszcze inni po prostu stwierdzają-jak w niedobranym małżeństwie-że nie czują "tego czegoś" i czas się rozstać. Ja jestem z jeszcze innej grupy-z tych, którzy chodzili, bo rodzice tego chcieli, a potem, gdy już nastąpiła erupcja, nie można było tego zatrzymać. U mnie erupcja nastąpiła po okołobierzmowaniowym wzlocie, kiedy chodziłam do kościoła, bo wydawało mi się, że jeszcze tli się we mnie coś takiego jak wiara. Nie na długo jednak.Matka próbowała mnie wyciągać do kościoła, ale zauważyła chyba, że nic z tego nie będzie, i dała sobie spokój. Ja sama NIE odczuwam potrzeby chodzenia do kościoła i nie zamierzam tego zmieniać. Jakoś trudno mi wierzyć w przemiany wody w wino i inne takie. Nie dlatego, że tego nie widziałam. Po prostu jestem realistką i słowo "cuda", w każdym jego aspekcie, nie istnieje w moim prywatnym słowniku.
Często ludziom się wydaje, że jeśli nie chodzi się do kościoła, to trzeba mieć jakiś kult zastępczy-wiarę w umysł ludzki, czczenie bogów starosłowiańskich albo coś w tym rodzaju. Może są i tacy, którzy robią takie rzeczy, ale ja do nich nie należę. Wierzę w siebie, swoje umiejętności i to mi wystarczy. Nigdy nie rozumiałam celebrowanego przez moją mamuśkę rytuału pt. "masz egzamin? Zmów modlitwę, to ci pomoże". Zawsze uważałam, że pomóc mi może tylko wiedza, czasem trochę szczęścia, a nie jakieś modlitwy. Może niesłusznie, ale i bez modlitw jakoś radzę sobie w życiu...
Pewnie zlinczujecie mnie za to wyznanie, ale nie podoba mi się, że jestem jednym z pustych, nic nieznaczących wpisów w parafialnych rubrykach. Gdyby to nie było takie trudne, wystąpiłabym z Kościoła. Po co nabijać statystyki? Jeśli miałabym brać ślub, to tylko cywilny. Nie lubię kościelnych szopek dla rodziny. Zresztą w dzisiejszych czasach słów "i nie opuszczę Cię aż do śmierci" ludzie tak bardzo nie umieją dotrzymać, że wydaje się to wydmuszką, atrapą...Nie lubię rzeczy robionych na pół gwizdka. Wobec tego nie ochrzciłabym też dzieci. To też nie mieści się w moim poglądzie, by robić to tylko, "bo wypada", "dla rodziny", itp. Nie lubię sprzeczności pomiędzy myślami a działaniem.
Może niektórzy uznają moją szczerość za zbyt szczerą czy niepotrzebną, ale wierzę też, że skłoni to kogoś do zrewidowania swoich poglądów na ten temat. Taki jest moj pogląd i można się z nim nie zgadzać. Ważne, by nie robić niczego wbrew sobie. 

piątek, 4 października 2013

Coś na poprawę humoru i wieści

Wybaczcie, nie robię najlepszych zdjęć, zwłaszcza telefonem, to wyszło jak wyszło, przepraszam. Do czego zamierzam? Innym humor poprawia zakup sukienki, mi kalendarza żużlowego na przyszły rok. Oczywiście przejrzany i przebadany pod względem tego, czy są zdjęcia moich ulubieńców. Są, więc kupiłam:) Na codzień nie robię jakichś szalonych zakupów, najczęściej są to takie właśnie drobnostki...A co u mnie poza tym? Byłam w szkole, poznałam termin obrony-piątek za dwa tygodnie, 18 października, o 8.30. Trzymajcie kciuki. Przy okazji wizyty w szkole i centrum byłam u kuzynki K. Niby nic nadzwyczajnego, zwykła pogadanka o drobnostkach, ale zawsze. I już kilka godzin z głowy, najważniejsze, ze jakoś minęło, nie nudzilam się. A co u Was? Jak początek weekendu? Do "kiedy indziej", trzymajcie się! Pa!

czwartek, 3 października 2013

Każdy chce być młody i każdy chce być ekspertem. Szkoda, że tak się nie da.

Przepraszam, że robię to tak zbiorczo, ale DZIĘKUJĘ WSZYSTKIM ZA GRATULACJE, MIŁE SŁOWA I PODTRZYMANIE NA DUCHU POD OSTATNIMI POSTAMI. Jesteście wspaniali, nie wiem, co bym bez Was zrobiła. Jutro czeka mnie kolejna wyprawa do szkoły celem ustalenia terminu obrony. Już się boję, choć ataków paniki jeszcze nie mam. Z naciskiem na "jeszcze", bo pewnie im bliżej będzie, tym gorzej...
Wiecie co? Doszłam do wniosku, że albo ja jestem zbyt rozmiłowana w słowach i lubię ich długość, albo to świat ich tak nie lubi...A przy okazji społeczeństwo nam się chyba infantylizuje. Ale może mi się wydaje...
Wiecie, o co mi chodzi? Jeśli chodzi o długość słów-strasznie wkurzają mnie te wszystkie językowe potworki, wynalazki młodzieży typu "dozo", "nara", "pzdr" itp. Albo ja jestem już za stara, albo to oni tak nie lubią tego języka, że robią mu krzywdę. Czy nie milej, ładniej i w ogóle jest napisać komuś: "Do zobaczenia" lub "Pozdrawiam"? Chyba o jakaś oznaka podejścia do tej osoby, do której się pisze (że o tak zapomnianym słowie jak "szacunek" nie wspomnę). To "pzdr", pewnie dyktowane długością (a raczej krótkością) SMS-a to jest jakaś bezosobowa masakra z księżyca! Jak ja mam się miło poczuć, gdy ktoś mi takie coś napisze? Czuję się olana, opędzona byle zlepkiem liter...Tak, jakby ktoś chciał powiedzieć: "No dobra, napiszę ci coś, co niby ma świadczyć, że mam do ciebie emocjonalny stosunek, ale spadaj już". Czy ja przesadzam? Czy tylko ja tak mam? Owszem, czasem pisząc do kuzynki SMS, któraś z nas wstawi "do zo", ale to taki żarcik, a nie poważne podejście do mowy. Jaki jest Wasz stosunek do tych strasznych rzeczy?
Jest jeszcze moja druga bolączka-idiotyczne zinfantylizowanie społeczeństwa. Dostaję białej gorączki, gdy widzę np. w telewizji 30-letnią panią podpisywaną jako "Kasia". Do cholery, Kasią to niech ona sobie będzie w domu, dla męża, matki, ojca itp., w wieku 4,7, 10 lat, ale żeby tak w telewizji? Czy innym poważnym medium? W dorosłości? Tak, ja wiem, że np. w kręgach "artystycznych" jest taki trend, ale...Kiedy czytam taki podpis, mam wrażenie, że ktoś chciałby, aby ta pani była moją znajomą. A ja się z nią nie chcę bratać! Nie czuję takiej potrzeby! Najczęściej taka osoba i tak mnie denerwuje, więc nie zbratałabym się, choćby nie wiem co. Może to wina mojego konserwatywnego w pewnych aspektach charakteru, ale po prostu tego nie rozumiem. Czyżby wszyscy, bez względu na wiek, nie chcieli dorosnąć? I czyżby wszyscy myśleli, że jak się podpiszą tą "Kasią", to nie będą mieli swoich lat na karku? Ja w każdym razie do frakcji "Forever young" się nie przyłączam i tępię ją. Nie wiem, jak Wy...
A tak przy okazji, muszę stwierdzić, że zbyt poważnie podchodzę do pewnych rzeczy. Kupiłam "Newsweeka" ze względu na interesujący mnie artykuł. Przeczytałam i załamałam ręce. Autor kompletnie nie znał się na temacie i "był ogrodnikiem", tj. nasadził kwiatków. Czy wszędzie musi nastąpić ten brak dbałości o szczegóły? Czy niedbali dziennikarze piszą dla niedbałych czytelników? Czy tak trudno sprawdzić pewne rzeczy? No, ale tak to jest, gdy ludzie z Warszawy biorą się za pisanie o żużlu. No to napisałam uprzejmy mail ze sprostowaniem pewnych szczegółów. Odpowiedzi nie dostałam, na korektę w gazecie też już pewnie za późno...Jestem ciekawa, czy ktoś w ogóle zwrócił uwagę na te błędy i czy moja wiadomość została przeczytana. Pewnie zniknęła w morzu innych...Myślicie, że moje napisanie do tego pana miało sens? A może powinnam przestać się przejmować jak większość?
Powiem Wam, że życie na tej planecie, kiedy tyle rzeczy człowieka wkurza, bywa ciężkie. Ale nie umiem przestać zwracać uwagi na różne absurdy czy błędy. Taka już moja choroba. Szkoda, że chyba nie ma na nią lekarstwa.

środa, 2 października 2013

Oddałam.

Nie wierzę, ale w poniedziałek po południu dostałam news, że...zdałam wiadomy egzamin. Na 3, bo na 3, ale zawsze. W poniedziałek było już za późno, by oddać pracę, więc miałam zrobić to wczoraj. Jednak pani w dziekanacie przyczepiła się o dwie przesunięte linijki na stronie tytułowej, których nie zauważyłam, i nie mogłam oddać. Musiałam drukować te strony jeszcze raz i jeszcze raz oprawiać. Masakra, i ten koszt...Mówi się jednak trudno. Dzisiaj byłam i-po lekkich perturbacjach-oddałam. Musiałam czekać 1,5 godziny, bo jak już poszłam oprawić, to nie było sensu wracać do domu, zwłaszcza, że to daleko. Teraz pozostaje mi tylko czekać na odpowiedź promotora w sprawie terminu obrony...Ech.
Powiem Wam, że dziwnie się dzisiaj czułam w swojej szkole. Nastały nowe roczniki, mnóstwo nieznanych twarzy...Ci pierwszoroczni zachowywali się jak totalna gimbaza. Masakra i wstyd. Te ich teksty, miny, gesty, zachowania, śmiechy...Gdybym ja była taka w ich wieku, załamałabym się chyba nad żenującym stanem swojego intelektu. No comments.
Znowu krótko, ale na razie za dużo emocji we mnie tkwi. Napiszę Wam jeszcze tylko, tak dla formalności, że chociaż zdrowie już mnie nie wkurza-przeziębienie jakoś minęło, noga też odpuszcza, opuchlizna zniknęła, został tylko siniak. Mam nadzieję, że i on zniknie. Wszystko jakoś się klaruje. Oby tak dalej!
Miłego popołudnia! Niedługo odezwę się z dłuższą notką.