wtorek, 29 kwietnia 2014

Biegnę, więc jestem


Toż to jest mój hymn życiowy...A przynajmniej w części.
Jestem zażenowana swoim zapóźnieniem filmowym, ale wiadomo, że jednak w większości przypadków lepiej późno niż wcale. W końcu, w końcu, po latach czajenia się, zapominania, przegapiania obejrzałam kultowy według niektórych film BIEGNIJ LOLA BIEGNIJ. Napiszę tylko tyle-warto było. Klasa reżysera broni się sama. Niniejszym wciągam ten film na listę moich ulubionych i kultowych, choć mojego the most favourite filmu ever, czyli TRAINSPOTTIN', nie pobije chyba nic:) No, ale do rzeczy. Nie będę się bawić w streszczenie fabuły, od tego jest już miliard stron w internecie albo sam film:) Przyznam szczerze, jakoś tak z czytanych streszczeń nie wywnioskowałabym, że film będzie tak świetny, a jednak!
Teledysk. Takie skojarzenie mi się nasuwa. Ta muzyka, fascynująca, jak puls, jak bicie serca, jak tętno miasta. Lola, która wygląda jak avatar, jak postać z gry, i tak też momentami jest filmowana. Lubię pokręcone, dziwne, niejednoznaczne filmy odbiegające od standardu, więc ten idealnie się wpisuje. I ten miks gatunków-film sensacyjny, kreskówka, psychodrama...Choć przyznam, że akurat ta psychodrama wypadła najsłabiej (te sceny z ojcem i jego kochanką to, moim zdaniem, lekki banał)...Niezły wydał mi się pomysł z trzema zakończeniami, szkoda tylko, że po dwóch bardzo dobrych wersjach trzecia jest-pozostanę jeszcze w klimatach wielkanocnych-do chrzanu...Myślałam, że reżyserowi uda się uniknąć banału, ale-jak widać-postanowił zadowolić wszystkich.
Moja ocena to solidne 5- (odejmuję za trzecie banalne zakończenie i za tandetne wtręty).
Widzieliście? Jakie wrażenia?
[wygrzebałam w necie współczesne zdjęcia odtwórczyni głównej roli, Franki Potente-całkiem ładna kobieta się z niej zrobiła po latach, tak przy okazji].
Zszedłszy na ziemię-dół nie mija, pracy nie widać, jak się wkurzę, a jestem tego bliska, to pójdę do call center...no bo kasy potrzebuję, a widoków na normalną pracę brak. Na dodatek musiałam dzisiaj iść do księgowej, która robiła ojcu PIT. W biurze pięć znudzonych pań, radio na cały regulator, żadna nie wie, gdzie co jest, a sto złotych zgarnęły. Ja też tak chcę...Dobra, zamykam się, bo nie mam nic więcej do napisania (mądrego). To pa.
PS. Jak tak oglądałam w filmie przebitki Berlina, pomyślałam o naszej drogiej Asi ...Żeby tak była możliwość powrotu Jej do nas choćby w małym wymiarze. Tęsknimy (a ja na pewno-tutaj powinna być ikonka [ryczy jak bóbr, strumienie łez mają kilometr])! Wy też?

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Rewizja...ponowna, czyli "Pomysłowy Dobromir" to ja

Byłam na targach. Beznadzieja, porażka. Albo miałam za duże oczekiwania, albo organizatorzy się nie postarali (a może jedno i drugie?). Większą część miejsca przeznaczoną dla "wystawców" zajmowały instytucje tak oczywiste jak urząd pracy, służby mundurowe czy OHP. Firm samych w sobie było bardzo mało, niestety. No i oczywiście nie mogło zabraknąć najpopularniejszych w obecnym czasie usług, czyli opieki nad osobami starszymi w Niemczech czy Holandii...Pokręciłam się trochę (zdołałam dwa razy okrążyć teren wystawczy, nie było tego dużo), z grzeczności wzięłam kilka ulotek i było po herbacie. W tym momencie byłam załamana, że moja wizyta spełzła na niczym. Ale...podczas dość długiej drogi powrotnej do domu "coś", czyli jakby słynna piłeczka skacząca po głowie "Pomysłowego Dobromira" z popularnej bajki, uderzyło mnie w głowę. Tym czymś była nazwa firmy pośrednictwa nieruchomościami, która nie spotkała się początkowo z moim zainteresowaniem, ale jakoś podprogowo wkręciła mi się do głowy. Po powrocie do domu stwierdziłam, że uderzę teraz w tym kierunku. Zaaplikowałam do tej firmy, a teraz mam przed oczami katalog wszystkich pośredników z mojego miasta...i rozsyłam wszędzie tam zapytania, czyby mnie chociaż na "staż" nie przyjęli. Po raz kolejny postanowiłam zrewidować swój plan i pomysł na pracę. Nie pisanie o żużlu-OK. Nie biuro-OK. No to może chociaż tutaj spróbujemy. A jak nie to, to nie wiem już co. Pożyjemy, zobaczymy. Piszcie lepiej, co u Was, na pewno lepiej i ciekawiej niż u mnie. Trzymajcie się, buziaki.

czwartek, 24 kwietnia 2014

Grunt to mieć plan B

Wiecie co Wam napiszę? Nie wszystko jest ze mną w porządku. Jeszcze przeżywam to, co miało miejsce wczoraj. Analizuję i rozbieram na czynniki pierwsze...Toż to na łeb można dostać od tego. Bardzo bym chciała się wyleczyć z tej analizomanii, ale nie za bardzo wiem, jak. Any ideas?
Od totalnego popadnięcia w otchłań rozpaczy uratowała mnie wizyta K. Miała wpaść na chwilę, została dłużej. Potem miała iść do D., a ja, nie chcąc się nudzić, pomyślałam, że zabiorę się z nią. To nic, że ostatnio byłam tam w sobotę:) Poszłam, wygadałam się, powinno mi się zrobić lepiej, choć nie zrobiło się. Grunt, że nie siedziałam w domu, że znów miałam okazję zobaczyć się z chrześniaczką, itp., itd.
Cała ta sytuacja z rozmową, z bezowocnym przeglądaniem ogłoszeń i tak dalej, natchnęła mnie do lekkiej rewizji swojego planu na życie. Najnowszy plan to "iść do 2-letniej szkoły policealnej, gdzie uczyłabym się w kierunku technika administracji". Płacić nie płacę, a mieć tytuł technika by się przydało...Martwi mnie tylko jedno-czy to nie będzie bez sensu, utkwić znów na dwa lata w szkole, przecież co dopiero się cieszyłam, że mam to z głowy...Nauka jest w weekendy, więc w tygodniu mimo wszystko mogłabym pracować. Nie przeraża mnie duża liczba przedmiotów prawnych, które są w programie, miałam prawo na studiach. Ale decyzja jest trudna. Nie wiem, jak na mój pomysł zareagują rodzice. W ogóle już nic nie wiem-liczyć na targi pracy czy szukać "po internecie"? Zapisać się do tej policealnej, czy pieprznąć zupełnie wszystko i wyjeżdżać za granicę? Miło by było, gdyby zjawił się ktoś, kto udzieliłby mi jednoznacznej odpowiedzi, zdecydował za mnie. Gdyby to było proste...Ale w życiu, dorosłym szczególnie, nic nie jest łatwe. I to jest właśnie najgorsze. A Wy co byście zrobili?
 

niedziela, 20 kwietnia 2014

Smutno, kurczę

Takie dni niby nie zdarzają się w życiu często, ale jak już się zdarzają, to jest to bardzo przykre. Zwłaszcza, gdy człowiek dowiaduje sie o nich tak nagle.
Wszystko zaczęło się od wielkanocnej nudy. Czekając na jedyny dziś mecz żużlowy w TV, wzięłam sobie telefon, wdziałam słuchawki i postanowiłam posłuchać moich ulubionych piosenek. Wybór padł na CKOD. Trafiam na Youtube, a tam news o tym, że zespół zakończył działalność...Ja nie z tych fanów, co to ciągle siedzą na Majspejsach, Fejsbukach i innych tam Tłitterach zespołów, więc wiadomość mnie zaskoczyła. Poczułam się bardzo, bardzo smutno...To jeden z nielicznych działających (no, teraz już nie) współcześnie zespołów, których chciało mi się słuchać, które nie śpiewały o d...Maryni albo o "nas Słowiankach" (choć biorąc pod uwagę tekst, w "Słowiankach" coś o d..., dajmy na to Maryni, jest...). A tu takie coś. Do dziś pamiętam, jak się czułam, gdy przeczytałam pierwszą inspirującą mnie do słuchania wzmiankę na ich temat w gazecie, włączyłam jako pierwszą próbną tę oto piosenkę:
 
 
i odleciałam. A im bardziej się wsłuchiwałam i zagłębiałam, tym bardziej do mnie docierało, że to o mnie i/lub do mnie kierowane:) Zadziwiające, jak trafnie opisali pewnego znanego mi chłopaka w tej piosence (a przynajmniej w jej początkowym fragmencie, tym o garniturze, narkotykach i pedale):
 
                                    

To, jak bardzo lubię, cenię i będę lubić, i będę cenić ich piosenki, mogłabym wymieniać godzinami. Tak jak moje ulubione piosenki...Dobrze, że one pozostaną, choć zespołu już nie ma...Dziękuję, panowie, za te lata razem spędzone, za to, iż sprawialiście, że na myśl: "Posłuchałabym sobie muzyki" automatycznie myślałam o Waszych piosenkach...Za fajne teksty. Za słynny koncert w moim mieście, który był dla mnie czymś więcej niż wszystkie inne koncerty i wszystkie inne święta razem wzięte...I wiecie co? Będę już kończyć, bo znowu mi smutno. Dlaczego mam takiego pecha, że jak coś lubię, to to się tak szybko kończy? To jest niesprawiedliwe...I gdzie ja teraz znajdę fajny zespół do lubienia, no gdzie? Ja się tak nie bawię.

"Świątecznie"

Nie, to nie będzie uroczy świąteczny post. Nie będzie życzeń, bo świątecznej atmosfery u mnie jest dokładnie zero, w ogóle tego nie czuję. Nie mam też specjalnie dobrego nastroju, dlatego wybaczcie...Ojciec siedzi przy kompie, matka śpi, bo oczywiście dzisiaj musi być chora. W lodówce niewiele, bo od dobrych dwóch tygodni jedziemy na pożyczkach. Jedyne, co mnie jeszcze ratuje, to perspektywa dzisiejszego popołudniowego i jutrzejszych trzech meczów żużlowych. Przyznam się Wam szczerze, czas największej żużlowej fazy minął mi już dawno, ale trzymam się go, bo to moja jedyna odskocznia od problemów...Gdyby nie to, nie wiem, skąd brałabym w ostatnim czasie preteksty do wyjścia z domu. Tak jak wczoraj. Kasy brak, ale speedway jutro jest, i-jak sama sobie powiedziałam-coś mi się w końcu od życia należy...więc poszłam do kuzynki, by...pożyczyć pieniądze na bilet. Uwierzycie? Sama nie wiem, czego to jest objaw-takiej miłości do żużla, czy takiej desperacji. Niby trochę humor mi się poprawił, bo przy okazji wizyty u kuzynki spotkałam się z chrześniaczką. Fajne dziecko się z niej robi. W sierpniu skończy trzy lata. To jest jeszcze ten sympatyczny okres, kiedy dziecko tylko dlatego, że cię widzi, zarzuca ci łapki na szyję i mówi ci, że cię kocha. Powiem Wam szczerze, nawet na mnie to podziałało:) Na mnie, do tej pory dość niechętną/obojętną względem dzieci. I to jej ciągłe mówienie "Ciocia to, ciocia tamto": ciocia, chodź wyjrzeć za okno, bo dzieciaki grają w piłkę; ciocia, chodź zobaczyć, jaką mam zabawkę; ciocia, chodź, bo mama jest chora i nie chce się ze mną bawić. Energia dzieciaków w tym wieku bywa...przerażająca:) Ale o dziwo nie przeszkadzało mi to "ciociowanie" i chcenie czegoś co chwilę. Chyba się starzeję, bo jeszcze niedawno przeszkadzało mi, że dzieci rodziny czy znajomych mówią do mnie "ciocia". Wolałam być nazywana po imieniu:) Jak widać ludzie i pewne ich "ustawienia" się zmieniają.
Smacznego jajka wszystkim, trzymajcie się, cieszcie się zastawionym stołem i świąteczną atmosferą. Nie przeziębcie się jutro przy dyngusowaniu...Pa!

czwartek, 17 kwietnia 2014

Zakazane piosenki i ogłoszenie parafialne

Zacznę może od ogłoszenia. Zdarza się, że czytelnicy trafiają tutaj do mnie po wpisaniu w Google żużlowych haseł. Biorąc to pod uwagę, ale i odczuwając pewną potrzebę rozbudowania swojej bazy żużlowych przemyśleń, jestem teraz także na speedwayadddict.blogspot.com (tak, speedway w 3d, tyle literek jest w adresie:)). "Feel free to visit", jak to się mówi. Nie oznacza to, że wątki żużlowe znikną ze swiatwgdarcy, ale na pewno będzie ich tu mniej.
(tak przy okazji-uśmiecham się ładnie-może jest tu ktoś, kto w wolnej chwili dopomógłby mi w stworzeniu dla nowej stronki bardziej żużlowego szablonu? Bo na razie jest zwykły, biały, nudny etc.? Normalnie poprosiłabym Bobika, ale Asia teraz zajęta...Dzięki z góry każdemu, kto zaoferuje pomoc)
A co do zakazanych piosenek...Stwierdzam, że jestem jak ćma, która wie, że może się oparzyć albo spalić sobie skrzydła, ale mimo to pcha się tam, gdzie jest świeczka. Jestem jak pewien żużlowiec (nie, nie ukrywam jego danych, po prostu ich nie pamiętam), który-jak powiedziano w telewizyjnej transmisji-z premedytacją szukał dziury, koleiny w torze, w którą przed chwilą wpadł jego kolega i miał wypadek. Chodzi mi o to, iż wiem, że słuchanie pewnych piosenek, kojarzących mi się z pewnymi momentami mojego życia, które to momenty już się skończyły, może mi zaszkodzić, a mimo to słucham właśnie ich. Z milionów piosenek na świecie. Tak stało się wczoraj. Są miliony piosenek, a ja musiałam wczoraj nagminnie słuchać właśnie tych:
 
 
Ta jest zakazana z oczywistych względów-tak ulubił ją sobie względem mnie pewien kolega (dlaczego akurat tę i względem mnie? Dam Nobla z logiki, choć wiem, że takiego nie ma, temu, kto mi odpowie na to pytanie)...No i rzecz jasna, gdy ją sobie przypomniałam, przypomniały mi się różne wydarzenia, które miały miejsce za naszych wspólnych szkolnych czasów. Czy ja się kiedyś od tego uwolnię?
 

 
O tym, dlaczego ta piosenka jest dla mnie wyjątkowa, pisałam już, zdaje się. Kto nie pamięta lub nie wie, telegraficzny skrót-wyjątkowa impreza w wyjątkowym miejscu w towarzystwie wyjątkowej osoby, wszystko "one in a kind", które niestety więcej się nie powtórzyło.
 
                                     
(oczywiście to, że wybrałam akurat tę piosenkę TB, to przypadek:)) Taaak, to były czasy, kiedy w moim życiu często gościli TB i pewna osoba. Była to cała płyta TB i było tam mnóstwo innych fajnych, znanych piosenek tej grupy, ale naprawdę przypadkowo wybrałam tę. Z jednej strony chciałabym, by te czasy wróciły, z drugiej-nie było to dla mnie dobre, z trzeciej wreszcie-skoro skończyło sie tak, jak się skończyło...Sama już nie wiem. Wiem jednak, że dopóki będą we mnie te wszystkie wspomnienia, nie przestanę lubić i uważać za wyjątkowe tych właśnie piosenek. Czy to jest dziwne?
A Wy macie takie piosenki?

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Będzie nam pani brakować...

Pod koniec ubiegłego tygodnia kultura poniosła niepowetowaną stratę. Umarła Sue Townsend, znana przede wszystkim jako autorka kultowej dla pokolenia naszych rodziców serii o Adrianie Mole'u. I mnie moi rodzice wprowadzili w temat tych książek, i ja je uwielbiałam. Oczywiście, bardziej pierwsze książki w serii, a więc "Sekretny dziennik 13 i 3/4" czy "Bolesne dojrzewanie", bo im dalej w las, tym gorzej, jak to często bywa. Nudne były rozliczne dzieci Adriana, byłe i obecne kobiety...Bawiły za to wstawki o prześladującym Adriana Barrym Kencie, z późniejszych części- opisy sinusoid finansowo-życiowych głównego bohatera, który na krótko stał się telewizyjną gwiazdą i kupował designerskie białe meble, których za moment nie miał czym spłacić...Lubiłam w tych książkach absurdalne zdania, jak to, w którym autorka sama siebie umieściła w jednej z powieści, pisząc słynne: "Siedziała ta raszpla i pociągała Stoliczną z butelki...", albo (tu matka Adriana wypowiadała się o bohaterach amerykańskiego serialu policyjnego) "(...) stale coś futrują", w końcu zdanie, które jest w moim topie zabawnych: "Straszna z niej megiera-nigdy się nie uśmiecha". Takie drobnostki, jak i to, że bohater jest człowiekiem takim jak my-z niepowodzeniami, pryszczami, brakami na koncie, czyni te książki fantastycznymi i ponadczasowymi. Szkoda, że więcej ich już nie powstanie. Pani Townsend, będzie nam pani brakować. Bardzo.
A co u mnie? Doszłam do wniosku, że pewnych osób nie ma co prosić o pewne przysługi. Znudzony moim jęczeniem o brak pracy ojciec postanowił mi "pomóc". W środę powiedział, że na szybie punktu sprzedaży usług bankowych i ubezpieczeniowych w naszym mieście znalazł ogłoszenie w stylu: "Przyjmiemy do prac biurowych". Dodał też, że zna właściciela, zadzwonił nawet do niego i rozmawiał z nim, wmawiając mi, że pracę mam już niemal pewną, mam tylko dla formalności przesłać CV. Wysłałam, czekam i nic. Jak na to, że miała to być tylko formalność, czas oczekiwania wydał mi się bardzo długi. Czwartek mija, a tu nic. W piątek, zdenerwowana brakiem odpowiedzi, udałam się tam i dotarło do mnie, jak się zbłaźniłam. Ojcec, który lubi przykrawać rzeczywistość do swoich potrzeb, nie zauważył słów: "Osób ze STATUSEM STUDENTA poszukujemy do prac biurowych". Zobaczywszy to, zrozumiałam, że nic z tego nie będzie. Załamałam się-z powodu swojego pecha i gapiostwa ojca.
A jeszcze większe załamanie przeżyłam w piątek. Przedpołudnie, dzwoni mój telefon. Strasznie zdenerwowany ojciec mówi: "Wyślij teraz, szybko, CV do (tu podał imię i nazwisko znajomego)". Był w pracy, spieszył się i rozłączył się, więc nie zdążyłam dopytać, o jaką pracę chodzi. Wiedziałam tylko, że chodzi o branżę ubezpieczeniową, bo w tej też gałęzi specjalizuje się ten-nie tylko ojca, ale i mój-znajomy. Chcąc dowiedzieć się więcej, przekopałam stronę firmy w poszukiwaniu ogłoszenia, które mogłoby pasować. Nic. W końcu zadzwoniłam do tego człowieka. Dopytałam o szczegóły. Nie było źle, chodziło o wprowadzanie danych do bazy, itp., itd. Praca może nie na stałe, bo tylko na kilkumiesięczną umowę-zlecenie, ale lepsze to niż nic. Nie w centrum Poznania, ale blisko stacji Poznań-Wschód, bez konieczności przebijania się przez miasto i korzystania z problematycznego Dworca Głównego. Poprosiłam o czas do namysłu, dostałam go. Wysłałam wszystko jak trzeba...Minął piątek, kiedy obsesyjnie sprawdzałam skrzynkę mailową i telefon. W sobotę też to robiłam, choć rzadziej. Wczoraj przestałam się łudzić. I pomyśleć, że już dziś mogłabym zaczynać, bo taki był plan. Próbuję się nie poddawać, nie smucić, ale coraz ciężej mi to idzie. Ale to chyba nic dziwnego? I napiszę Wam szczerze, nawet sobotnio-wczorajszy początek żużla nie poprawił mi humoru. OK, wygrana drużyny z mojego miasta to świetna wiadomość, ale Unibax doprowadził mnie do białej gorączki/szewskiej pasji. Chyba czas odpocząć-i od gorączkowych (acz z coraz żałośniejszym rezultatem) poszukiwań, i od żużla. Pozdrawiam.

wtorek, 8 kwietnia 2014

Bye bye dreams. I co się kryje pod niemieckim łóżkami.

Ja wiedziałam. Ja to czułam. Czułam podświadomie, że-jak w pewnej piosence zespołu Szwagierkolaska-"Każda radość smutny koniec ma..." (nie pytajcie, która piosenka, tekst znam prawie na pamięć, ale tytułu nigdy zapamiętać nie mogę). Z mojego epickiego planu bycia dziś w stolicy mojego województwa nic nie wyszło. Nie chcę wdawać się w szczegóły, ale po awanturze, jaka wyszła z mojej nieśmiałej wzmianki, wolałam nie ryzykować. Nie jest mi żal, bo było to tylko call center, ale wiecie...a nuż by się udało. Teraz zostało mi tylko szukanie w moim mieście (sama nie wiem czego) i marzenie o tym, że kiedyś będę mieć w sobie tyle siły, by nauczyć się mówić NIE mojej drogiej matce i postępować tak, jak JA chcę (a propos-macie jakieś metody? Jak być asertywną i nauczyć się-w końcu-żyć i robić tak jak ja chcę, a nie tak, jak oczekują ode mnie inni? Jeśli tak, to się podzielcie, bo ja już naprawdę nie mam na to wszystko siły).
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Dobra. Nie jesteśmy tu, żeby smęcić. Jestem po szybkiej (wczoraj i trochę dzisiaj, czyta się szybko, a i sama książka za gruba nie jest) lekturze głośnej swego czasu książki (no, objętościowo to raczej książeczki) pt. "Pod niemieckimi łóżkami". Autorka, która posługuje się pseudonimem Justyna Polanska, od kilkunastu lat pracuje i mieszka w Niemczech. Przeszła przez najbardziej popularne "służalcze" zawody, jakie może wykonywać Polak poza swoim krajem-pracowała jako opiekunka do dzieci, roznosiła posiłki i napoje w tureckiej restauracji, a w końcu zaczęła karierę jako sprzątaczka. Sprzątała u ludzi znanych i tych trochę mniej, bogatych i nieco gorzej sytuowanych, ale na pewno zetknęła się z wieloma typami ludzi, niejeden typ osobowości jej się trafił. Jak wszędzie-byli ludzie  potrącający kilka marek z dziennej doli za dziesięć minut spóźnienia, czy pewna pani, która w upalny dzień delektowała się wraz z dziećmi chłodnymi napojami, podczas gdy polska sprzątaczka marzyła o szklance wody. Pojawiła się też wykształcona, pracująca w poważanym zawodzie pani, która na polskiej pomocy domowej odreagowywała złość związaną z rozstaniem z mężem. Ale zdarzali się również ludzie dobrzy, obdarowujący ją prezentami z okazji Bożego Narodzenia czy Wielkanocy...
Szkoda, że autorka nie studiuje, bo ta książka moim zdaniem mogłaby spokojnie posłużyć jako jej praca dyplomowa z zakresu socjologii. Czyta się nieźle, choć moim skromnym zdaniem, nie wiem, co było w niej (zdaniem niektórych) tak kontrowersyjnego. Jest to najzwyczajniejszy opis zachowań ludzkich, także tych, do których większość wstydziłaby się przyznać przed innymi. Mamy więc: propozycje w stylu: "Pokaż piersi, a zapłacę ci dodatkowo 20/30/40 euro" (im bardziej rósł opór pani Justyny, rosła też cena), seksistowskie odzywki sąsiadów z emigranckiej dzielnicy, którzy w niewybredny sposób proponują seks; jest także kilkuletnia podopieczna, która dziwaczną sytuację między rodzicami (rozstają się, ale jadą razem na wakacje, nie zabierając córki) odreagowuje, wyzywając Polkę od świń i ku...Możemy poznać typowe metody testowania uczciwości sprzątaczki-cudzoziemki i to, jak można takowej pokazać, że niezbyt efektywnie wykorzystała godzinę, dwie czy więcej, które spędziła w domu danych państwa. Może kontrowersje wzięły się z tego, że Niemcy przekonali się, jak widzi ich "jakaś tam kobieta z Polski"? A może obrazili się, gdy ujawniła, jak się sprzątało u jednego z najpopularniejszych sportowców tego kraju, kierowcy F1? Nie wiem.
Jeżeli miałabym podsumować, niektóre opisy były-tak-szokujące, ale bez przesady. Z socjologicznego punktu widzenia owszem, można dowiedzieć się czegoś o ludziach, ale u tych chyba niewiele jest już w stanie zaskoczyć. Na pewno jest to interesująca pozycja, choćby z tego względu, że jest to bodajże pierwsza książka ukazująca, jak pracuje się Polakom w obcym kraju. Jeśli macie wolne popołudnie, to polecam, może Was zaskoczy bardziej. Moja ocena to 4+. Pozdro.

poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Kategorycznie w poniedziałek

Oto, co u mnie słychać od ostatniego wpisu:
1. Wytłumaczy mi ktoś, jakim cudem mój do tej pory dosyć kameralny blog miał 152 wyświetlenia wczoraj i 100 z kawałkiem w piątek, czyli prawie 300 przez dwa dni? Czy ja napisałam coś arcypopularnego? Czy gdzieś, dziwnym trafem, trafił link do mojego blogu, a ja nic o tym nie wiem? Oświecicie mnie?-tyle w kategorii SZOK
2. To, co napisałam ostatnio o portalu SportoweFakty.pl, przesłałam w formie e-maila do autora artykułu. Odpowiedzi póki co brak, ale widzę, że nieodpisywanie na maile od czytelników jest teraz w modzie, zarówno jeśli chodzi o artykuły w portalach internetowych (jak tutaj), jak i o te w gazetach papierowych (we wrześniu zeszłego roku w "Polityce" ukazał się pewien kłamliwy i oszczerczy artykuł na temat właściciela Unibaksu Toruń; w delikatny sposób "wypolemizowałam" w mailu autora artykułu, i do dziś mi nie odpisał)...-tyle w kategorii WIEDZIAŁAM, ŻE TAK BĘDZIE, ALE NIE PODOBA MI SIĘ TO/ŁUDZIŁAM SIĘ, ŻE BĘDZIE JAKIŚ FEEDBACK
3. Tydzień i dzień niemal dopiero się zaczęły, a ja dzisiaj odebrałam TRZY TELEFONY W SPRAWIE PRACY-wszystko po tym, jak wczoraj popołudniową porą wysłałam kilka CV. To jest kategoria SZOK STULECIA i gdyby tylko była tutaj ikonka pt. "wytrzeszcza oczy jak stąd do kosmosu", to bym ją wstawiła. Dziś, w krótkim czasie, odebrałam więcej telefonów niż przez ostatnie 6 miesięcy od skończenia szkoły...
Oczywiście, te trzy telefony to nic. Z jednego już na pewno nic nie będzie, bo to nieporozumienie (złe sformułowanie ogłoszenia, niepotrzebnie odpowiadałam). Zapominam więc o nim. Drugi...to było ws. ogłoszenia OBSŁUGA KLIENTA W SIECI TELEFONICZNO-KABLOWO-INTERNETOWEJ. Odbyłam na szybko rozmowę "kwalifikacyjną" przez telefon-zostałam zapytana o sposoby sprzedaży i inne tego typu rzeczy. Odpowiedź mam dostać w ciągu tygodnia, ale telefon i ta forma tak mnie zaskoczyły, że moje odpowiedzi były dalekie od ideału. Nie spodziewam się wiele. Trzeci telefon, najbardziej obiecujący, odebrałam z wydawnictwa, dokąd zgłosiłam się do call center (pewnie wydzwanianie do klientów i wciskanie czegoś, ale póki co, dobre i to). Zostałam zaproszona na jutro do Poznania na rozmowę. Wszystko pięknie, cacy i OK, tylko że...a)trochę się boję jechać sama, nie znam Poznania aż tak dobrze, b)pisałam do kuzynki, czy pojechałaby ze mną-odpowiedzi póki co brak, c)boję się powiedzieć o tym mamuśce, która już ciosa mi kołki na głowie o te telefony, a co dopiero, jak się dowie, że miałabym jechać do Poznania...a ja już przecież obiecałam, że przyjadę. Ba, pan, który ze mną rozmawiał, chciał, żebym przyjechała dzisiaj, ale nie czułam się gotowa...pod każdym względem. Zobaczymy, co z tego wyniknie.
4. Darcy mi się rozbił w sobotnim GP Nowej Zelandii. Upadek wyglądał okropnie, dla zainteresowanych (choć nie dla osób o słabych nerwach) video w moim ulubionym portalu . No i przez ten upadek nie wystartuje w kilku meczach, a na pewno nie w tym najbliższym, który już w sobotę. Niech no ja bym tego Smolinskiego dostała w swoje ręce! Wrrr...-tyle w kategorii ZŁOŚĆ
5. Pod wpływem ostatnich postów o smakach dzieciństwa (tu odc. 1), a tu drugi ...kupiłam sobie kilka razy Mambę-raz klasyczną pomarańczową, potem nowe wynalazki o mieszanych smakach: wiśniowo-bananową (pyszna), porzeczkowo-limonkową (bardzo pyszna) i arbuzowo-jabłkową (moim zdaniem najlepsza)...Pomarańczowa też niczego sobie. No i zaskoczyła mnie bardzo niska cena...Z pewnością spróbuję jeszcze pozostałych, bo jestem ciekawa...(tyle w kategorii NA FALI POSTU).
Dobra, kończę. Wystarczy tych "rewelacji". A co ciekawego wydarzyło się przez weekend U WAS? Piszcie, bo jestem bardzo, bardzo ciekawa! Buziaki!

piątek, 4 kwietnia 2014

Z największym portalem mała polemika

http://www.sportowefakty.pl/zuzel/429219/koniec-zuzlowej-niszowosci-historyczny-moment-dla-speedwaya
Oto co można dziś znaleźć na moim ulubionym portalu ze sportowymi newsami. Kurczę, a myślałam, że Prima Aprilis już minęło...OK, OK, z niektórymi tezami się zgadzam-tak, żużla jest w telewizji dużo, szkoda tylko, że np. taka Grand Prix (dla niezorientowanych: mistrzostwa świata) jest do oglądania tylko w Canal+, a Canal+ tani nie jest...Pewnie wielu by go miało, gdyby nie te zabójcze ceny (i ja też byłabym w tej grupie, uwierzcie). Z nsport też nie jest tak różowo-przynajmniej nie było w ubiegłym roku, kiedy stacja ta była dostępna w niewielu sieciach kablowych (w mojej szczęśliwie tak). Przynajmniej puby i inne przybytki sobie zarobią...Co do pozostałych, jestem w stanie się zgodzić-Eurosport ludzie mają, z TVP Sport nie jest źle. Troszeczkę polemizowałabym z ostatnim akapitem: "(...)Trudno znaleźć inną dyscyplinę, w której tak szeroko transmitowane byłyby rozgrywki różnego rodzaju".(a piłka nożna? Wystarczy otworzyć dowolny program telewizyjny-jest liga angielska, niemiecka, inne liczące się europejskie, do tego trafić można na dziwa i cuda jak ukraińska czy turecka-ale to już chyba dla wybitnych koneserów. Przypominam też, że jeśli chodzi o piłkę nożną, to pokazywane są przecież takie eventy jak mistrzostwa młodzieżowe, jakieś Copa America, Puchary Konfederacji, itepe, itede, więc chyba żużel wcale taki "do przodu" nie jest, nie? Gdyby chcieć, żeby żużel był górą, trzebaby pokazywać jeszcze ligę: rosyjską, ukraińską, czeską, fińską, niemiecką, duńską...ufff, więcej nie przychodzi mi do głowy-czyli dużo jest do nadrobienia) W tymże samym ostatnim akapicie czytamy: "(...)Zainteresowanie stacji telewizyjnych jest również pewnym wyznacznikiem popularności sportu. To wszystko powoduje, że żużel nie może być dzisiaj traktowany w tym zakresie jako sport niszowy". (no dobra, W TYM ZAKRESIE, a w ogóle? Kogo poza mieszkańcami miast żużlowych to obchodzi? No i kogo poza ludźmi, którzy ze swoich miast wyemigrowali np. do Warszawy? No i ten potworek, czyli ludzie z dowolnego końca Polski, którzy kilka razy w roku wdziewają czapki-Stańczykówki, profanują flagi, wypisując na nich nazwy miast i jadą np. do Torunia drzeć się "Jarek Hampel jest the best!"...Teraz to już nawet Golloba nie powspierają...Chodzi mi o to, że na codzień żużel mają gdzieś, ale na Grand Prix-tyłek w troki, rodzina do samochodu i jedziemy pokrzyczeć: "Pooolska, biało-czerwoni!". Wow. Ich średnio obchodzi, gdzie będzie jaka liga, bo ligi to oni mają w nosie).
Jest jeszcze segment kibiców, o których wypadałoby zawalczyć-"konserwatyści", jak mój ojciec, dla których nie liczą się żadne mistrzostwa Europy, świata, żadne ligi angielskie czy szwedzkie, a jedynie liga polska. Ciekawe, jak autor tego artykułu przekonałby do oglądania takiego właśnie kibica. Albo jeszcze większych konserwatystów, którzy szaleją na forach internetowych, a którzy jawnie przyznają, że transmisje telewizyjne mają gdzieś, bo na żużel to się chodzi na stadion. Czy mają ich przyciągnąć coraz bardziej rozebrane podprowadzające, czy szumnie zapowiadana nowa oprawa graficzna w n (ponoć transformers teraz mają rządzić)? No nie wiem. Ja się tych transformers boję, choć z ocenami poczekam do...pierwszej kolejki, czyli już przyszłej soboty, 12 kwietnia.
Obawiam się, że ze względu na nieudane próby zaszczepienia między innymi w Warszawie czy innych dużych miastach, problemy w Poznaniu, nadal będzie niszowy. Nic tego nie zmieni...w tym pokoleniu. Oczywiście, chciałabym się mylić, ale słupki oglądalności mówią same za siebie.
[Ja przepraszam, że wypociłam to tutaj, gdzie mało kto z zainteresowanych to przeczyta, ale inne miejsce póki co nie przyszło mi do głowy. Tak jakoś spontanicznie postanowiłam podzielić się swoimi wrażeniami po przeczytaniu. Możecie mnie zwymyślać, nie ma problemu. Piszcie jakiekolwiek opinie. Wszystkie przyjmę z największą pokorą-A.P.]

wtorek, 1 kwietnia 2014

Co w sercu, to na bolidzie?

[przyp. aut. : naprawdę nikt nie ogląda "Świata według Kiepskich"? I nikt nie złapał analogii tytułu poprzedniego tytułu do słynnego "Z chlebem, baby, z chlebem!" z "ludowego odcinka pt. "Złote kierpce"? No to szkoda, bo moja intencja to było właśnie nawiązanie do tegoż powiedzenia...]
Tyle w temacie tego wyjaśnienia. A zasadniczo chciałabym poruszyć zgoła inny temat. Jak wiadomo, w ostatnim czasie wszyscy szukają malezyjskiego samolotu, który prawdopodobnie spadł do oceanu. Jak niektórym wiadomo, w ostatnią niedzielę w Kuala Lumpur było Grand Prix Malezji w Formule 1. Podczas tego sportowego eventu doszło do czegoś, czego bardzo, bardzo nie lubię: mieszania sportu i polityki. Co mają do tej katastrofy zawodnicy z Brazylii, Finlandii, Hiszpanii i innych tego typu krajów, które nie były związane z tą katastrofą? Tymczasem podczas tej GP mieliśmy prześciganie się w upamiętnianiu ofiar (skąd wiadomo, że wszyscy zginęli?): napisy na bolidach (przykładowa fotka tu), na kaskach, oburzenie, że ci, którzy byli na podium, jak niemal zawsze polewali się szampanem. No ludzie drodzy. Być może wielu z zawodników, nie będąc w domu, a na treningach i zawodach, nawet nie słyszała o tym wydarzeniu lub jednym uchem taką informację wpuściła, a drugim wypuściła. Czy zawsze i wszędzie musi być obowiązek martyrologii? OK, Malezja była krajem organizatorem, więc choćby z szacunku mogła być minuta ciszy i brak szampana, ale inne? Jestem ciekawa, ilu zawodników podporządkowało się z faktycznej potrzeby, a ilu, "bo trzeba"? Oczywiście, patrzę na wszystkich swoją miarą, czyli osoby, która nie lubi różnych rzeczy okazywać publicznie i która jest przeciwna wszelkiej ostentacji. Uważam, że nieważne jest, co kto sobie na kasku napisze, ale ważniejsze, co ma w sercu...Mylę się?
Jasne, są sytuacje trochę innego kalibru, takie jak Indywidualne Mistrzostwa Wielkiej Brytanii na żużlu, które rozegrano kilka tygodni po śmierci Lee Richardsona. Wiecie, żużel to mało popularny sport, zawodników nie jest aż tak wielu, a z powodu tego, że jest ich tak mało, wielu zna się osobiście. No i jest tutaj też czynnik jeżdżenia w wielu ligach-jak nie znasz kogoś z ligi angielskiej, to pewnie znacie się ze szwedzkiej albo polskiej. Na dodatek był to finał brytyjski, a więc ci, którzy startowali, znali pewnie Richardsona osobiście. Były czarne opaski, była minuta ciszy...no i te a'la memy z Twittera "#wewillneverforgetyourico" (czy jakoś tak) na kombinezonach. Oczywiście, te memy były moim zdanim niepotrzebne, ale dążę do tego, że wyglądało mi to wszystko sto razy bardziej szczerze niż te akcje z Malezją i samolotem. W końcu inaczej przeżywa się dwieście obcych osób, a inaczej jedną, którą się znało, prawda? Czy może się mylę?
A jak jest Waszym zdaniem? Czy w sporcie jest miejsce na czczenie anonimowych ofiar wielkich katastrof? Czy nie lepiej przeżyć to po cichu, we własnym sumieniu i duszy? Jak Wy byście się zachowali, będąc na miejscu kierowców F1? Oczywiście, wiem, że trudno się tak z marszu wczuć, ale po przemyśleniu?...Ja swojego zdania nie zmienię-te wszystkie memy, napisy itp. są jak najbardziej niepotrzebne. Ale może ja staromodna jestem i nie idę z duchem czasu, czytaj Twittera.
Przyjmuję wszelkie komentarze w tym temacie, także te, że nie mam serca i empatii.