piątek, 28 lutego 2014

"Tylko Ty"-czy na pewno?

Jestem wielbicielką teleturniejów, ale takich, w których trzeba wykazać się wiedzą, mieć odrobinę szczęścia. Dlatego bardzo żałuję, że za młoda byłam, gdy w TV królowała "Wielka Gra". Do dziś mam szacunek do tych, którzy zgłębili dokładnie jakąś dziedzinę, by móc wystartować...Lubiłam "Milionerów", choć trochę za dużo było w nich pytań dotyczących kultury popularnej. Obecnie moim ideałem jest "Jeden z dziesięciu"-bardzo dobrze, że wreszcie jest nowa seria! Klasa, wiedza i głos pana Sznuka to nie jedyne magnesy, które przyciągają mnie przed odbiornik...Postanowiłam jednak spróbować czegoś nowego i wczoraj obejrzałam pierwszy odcinek nowego teleturnieju TVP2-"Tylko Ty". Wiedziałam, że będę się trochę męczyć, bo za panem Kammelem nie przepadam, ale...nie było źle. Przynajmniej jeśli chodzi o kwestię prowadzącego.
O co z grubsza chodzi w tym teleturnieju? Początkowo w zabawie udział biorą cztery dwuosobowe zespoły, po każdej rundzie jeden żegna się z grą. Należy wybrać spośród podanych odpowiedzi (w jednym etapie) wybrać tę, którą wybrało przedtem najmniej ze stu ankietowanych. Coś jak "Familiada" na opak. Czasem trzeba te odpowiedzi wymyślić samemu...Najlepiej, gdy podana odpowiedź jest na tyle oryginalna, że wskaźnik pokazuje zero (tj. nikt z ankietowanych nie wpadł na takie rozwiązanie). Największy ból? Przez niekiedy maleńką różnicę w odpowiedziach można stracić 11 tysięcy złotych, jak miało to miejsce wczoraj...
Plusy: jakiś tam walor edukacyjny-można przypomnieć sobie informacje z czasów szkolnych, np. na temat malarzy; walor trudności-trzeba wysilić mózgownicę, żeby nie wpaść na najbardziej banalne rozwiązanie; oczywiście walor partnerstwa, bo uczy pracy w grupie...No i nie jest to jakieś głupie "Idź na całość", gdzie największym intelektualnym wyzwaniem było odgadnięcie numeru bramki. Na minus zaliczyłabym wysokość nagród (choć ja nie pogardziłabym i tymi 11 tysiącami), prowadzącego i tę dość dziwną instytucję pana, który siedzi z boczku i udziela tych wszystkich wyjaśnień (jak dla mnie, mnożenie etatów ponad miarę, ale może ja się nie znam). No i może za mały stopień dramaturgii, bo niekiedy pytania bywają idiotycznie oczywiste (jak w przypadku tego pytania o terminy muzyczne, wszystkie w języku włoskim)-każdy, kto ma choć minimum wiedzy, domyślił się bez problemu, że pewne dwa terminy padały najrzadziej, bo pewnie mało kto je zna (chodzi mi o grave i jeszcze jeden, którego chwilowo nie pamiętam, też zaczynający się na g). Generalnie w plusach i minusach jest remis, co bardzo dobrze oddaje moje (mocno mieszane) odczucia co do tej produkcji i raczej nie powiem jej, że "tylko ty" (jesteś najlepszym teleturniejem). Trudno, nie wszystko musi się podobać. Obejrzę jeszcze może ze dwa, trzy odcinki, dam szansę, może zabawa się rozkręci.
Ktoś oglądał? Podobało się czy nie? Czy są tu podobni mi fani tego typu programów? Jakiego typu telturnieje wolicie?

środa, 26 lutego 2014

"B" jak "Boyle", "B" jak "banał"

Tak, wiem, jestem sto lat za Murzynami, jeśli chodzi o produkcje filmowe. Tak już mam, po prostu w przeciwieństwie do innych filmy mogłyby dla mnie nie istnieć. I prawda jest taka, że nie obejrzałabym tego filmu, gdyby nie kłótnia z mamuśką...Bo gdyby nie ta kłótnia, obejrzałabym kolejne nudne "crime night"...Ale, jak zwykłam mawiać, do rzeczy.
Danny Boyle ma u mnie dożywotnie miejsce w panteonie moich ulubionych reżyserów (za "Trainspottin' ", you know, mój kultowy film). Zachęcona tym, całkiem udaną ceremonią otwarcia olimpiady w Londynie oraz sławą tego filmu, postanowiłam w końcu obejrzeć "Slumdog. Milioner z ulicy". I wiecie co? Uczucia mam mocno mieszane.
Kto oglądał (a przy okazji chciałabym wiedzieć, kto, podzielcie się wrażeniami), wie, o czym jest. Kto nie oglądał, opowiem w dużym skrócie: Jamal Malik, chłopak ze slumsów Mumbaju, żyjący w biedzie na ulicy, którego od dziecka nie rozpieszczało życie, trafia do programu "Milionerzy". Zdobywa tam dużą wygraną, wzbudzając sensację. Jak ktoś, kto mało lub wcale nie chodził do szkoły, to osiągnął? Odpowiedź na każde z pytań wiąże się z konkretnym epizodem w życiu Jamala. I tutaj jeszcze film jest znośny. Może zabrzmi to kontrowersyjnie, ale najbardziej prawdziwe były dla mnie sceny, w której "opiekun" dzieci ulicy oślepia swojego podopiecznego, by ten mógł więcej wyżebrać (wrażliwym polecam ominąć tę scenę). Wbrew pozorom, tej przemocy w filmie nie ma aż tak wiele, jak mogłabym się spodziewać (no dobrze, jeszcze to brutalne przesłuchanie na policji)...Bardzo ciekawie zostało przedstawione samo miasto, oglądając film, miałam wrażenie, że tam jestem, czuję niemal ten smród, jaki panuje na indyjskich ulicach...Spodobały mi się intrygi prowadzącego show (świetna rola, swoją drogą). I za te aspekty film ma u mnie wielki plus, do tego momentu oceniam go na 5.
Niestety, są w tym filmie nieznośne, banalne momenty (zamierzone lub nie), przez które nie miałam ochoty oglądać dalej. Spotkanie przez bohatera Latiki, (oczywiście) oszałamiająco pięknej dziewczyny (jak z Bollywood), przesłanie, że miłość przezwycięży wszystko...Ta irytująca bollywoodzka muzyka. Nie jestem fanką takich filmów, może dlatego mnie to nie zachwyciło. No i ten krzepiący mesydż...Plus: jakim cudem bohater odpowiedział poprawnie  na ostatnie pytanie, skoro telefon do przyjaciela nic nie dał, a inni próbowali wprowadzić go w błąd? Jak to się stało, że wybrał akurat tę dobrą odpowiedź?...
Mimo tych wszystkich niedociągnięć, da się obejrzeć. Jeżeli ktoś ma wolny czas, chce trochę się wzruszyć, trochę pokrzepić czy tchnąć w siebie nadzieję, polecam. Kto nie lubi łatwych wzruszeń, też może obejrzeć. Po zetknięciu z takim obrazem jakoś łatwiej docenić to, co się ma, nawet, jeśli nie jest tego wiele.
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
A co tam u Was? Jaki bilans pod koniec lutego? Piszcie o wszystkim, co się u Was dzieje, wszystkiego jestem ciekawa! Buziaki!

poniedziałek, 24 lutego 2014

Chcesz zgłupieć, pytaj forum

Wiecie, co jest najgorszą, a przynajmniej jedną z najgorszych rzeczy na świecie? Mieć problem i nie mieć z kim go omówić (btw, dziękuję za porady pod poprzednim postem; ostatnio nie siedziałam za dużo przy kompie, więc potrwa, zanim się przezeń przebiję) lub mieć problem i...zajrzeć na forum internetowe. Obie te sytuacje dotyczą mnie.
Tak, problem mam, wiecie, co nim jest, więc nie będę się powtarzać. Nie mam z kim go omówić w realu-katalog osób ma się tak:
-mamuśka: traktująca mnie, jakbym miała 15 lat i moje szukanie pracy było fanaberią, od której nic nie zależy; właśnie teraz, kiedy to piszę, przeglądam przy okazji oferty. Jej komentarz: "No nie, a ty znowu to samo?!". Samo mi się nie znajdzie przecież, a nie zamierzam do czterdziestki siedzieć w domu, czekając na "pieniążki" (słowa nie znoszę, ale ta forma jest w tym przypadku adekwatna) dostawane na urodziny/imieniny itp., itd. Najgorsze jest, że jestem na nią skazana, bo cały dzień  siedzimy razem w domu (najczęściej). Na dodatek jako osoba, która nigdy nigdzie formalnie nie pracowała, nie licząc hobbystycznego zajmowania się dziećmi, śmie mi udzielać rad: "tu nie aplikuj, bo nie warto", i tak dalej.
-ojciec: jego postawa życiowa zamyka się w tej piosence, a raczej jej refrenie:

 
Prawda jest taka, że i on, choć sam niedawno jeszcze szukał pracy (no, przyjmijmy, że niedawno, w sierpniu), też nie umie mi pomóc. Jeśli już marudzę mu, żeby mi pomógł, wynajduje mi stanowiska typu "tłumacz angielskiego" (to, że tłumaczę mu piosenki, nie znaczy, że ten język znam biegle, nie?) albo "z dobrą znajomością niemieckiego" (to, że przez wszystkie lata miałam czwórkę, nie znaczy, że umiem się wysłowić w tym języku). Pewnie, powiem, że ich heisse tak i tak, ich wohne tam i tam und ich bin tyle i tyle Jahre alt, ale na stanowisku, które mi pokazuje (najczęściej obsługa klienta) to raczej nie wystarczy.
-kuzynka D., wyznająca zasadę: "Nie ma pracy, to nie ma, nie urodzisz; czekaj, aż będzie w twoim mieście, nie próbuj nigdzie dalej, to, że wariujesz z nudów, to twój wymysł, wszystko przez to, że za rzadko przychodzisz do mnie i nie gadamy"
-kuzynka K., fantastka nieuleczalna, 15 razy w roku wyjeżdżająca w ciemno do Anglii...palcem po mapie.
Tak to się ma. Niestety, innych osób w tym gronie brak. A potem zdziwienie, że moja sytuacja ma się tak. Jutro po raz ostatni idę do urzędu, chyba tylko po to, żeby utwierdzić się w tym, że nie mam na co liczyć...A potem działam konkretnie, bo już naprawdę. Te oferty z mojego miasta to pożal się Boże.
A co do tego forum...Z moim wyjazdowym problemem postanowiłam zajrzeć na fora poświęcone tej tematyce. No i mogę powiedzieć, że w tym przypadku to zły pomysł. Mam taki mętlik w głowie...Jeden pisze: przyjeżdżać, zawsze będą szukać kogoś do pracy; inny, być może zawistny Polak, by ktoś nie zajął jego potencjalnergo miejsca pracy: nie, nie przyjeżdżajcie, bo to, to i tamto. Dlatego fora odpuszczam, będę pytać realniejszych osób. W ogóle fora to dla mnie dziwny twór; nie lubię w nich tej rociągniętej w czasie dyskusji, gdy szybko potrzebuję rady; tego, że prędzej czy później będzie jakiś kwas, kłótnia, wszyscy się poobrażają i zaczną sobie ubliżać; tego, że prędzej czy później zbacza się z tematu; tego, że gdy kompletnie nie znam tematu, można zgłupieć, czytając tyle sprzecznych głosów...A może jest tak po prostu dlatego, że nie trafiłam na miłe, fajne, dobre i co najważniejsze, ciekawe forum?...


czwartek, 20 lutego 2014

Pod ścianę, wystąp!

Czuję się, jakbym była pod ścianą, jakby stał przede mną pluton egzekucyjny z wycelowaną bronią i tylko czekał na sygnał do strzału. Jeszcze tylko ostatnie słowo, ostatnia myśl i mnie nie bedzie...
Dobra, przyznam się Wam do czegoś. Kiedyś postanowiłam sobie, że jeśli do 25.roku życia nic się w moim życiu nie zmieni, popełnię samobójstwo. Teraz ten czas nadchodzi, faktycznie nic się nie dzieje, a ja mam coraz bardziej wszystkiego dosyć. Dosyć tego braku pracy, braku jakiegokolwiek zajęcia poza małymi obowiązkami w domu...Od nadmiaru wolnego czasu dostaję już na głowę. Dość mam też braku pieniędzy, tego, że nawet na kupno głupiej bluzki muszę czekać do urodzin, imienin, gwiazdki lub Bóg wie jakiej innej okazji, bo tylko wtedy mam trochę kasy na własny użytek. Tak, tak, wiem, są tacy, którzy by się ze mną zamienili, że pewnie jeszcze zatęsknię za tymi czasami, ale...Wiecie, jak to jest wstawać rano bez jakiejkolwiek nadziei? Bo tak to u mnie wygląda. Wstaję, z obowiązku coś jem, właściwie wszystko robię bez nadziei, bez zaangażowania, automatycznie. Prawie nic nie sprawia mi przyjemności. Już nawet wizja tego, że niedługo zaczyna się sezon żużlowy, mnie nie cieszy, a to niechybny znak, że nie jest ze mną dobrze.
Powoli dojrzewa we mnie decyzja do tego, by skontaktować się z kuzynem z UK i jednak błagać, żeby wziął mnie choć na trochę. Potrzebuję zmiany otoczenia, bo patrzenie na ciągle te same zapyziałe bloki mojego miasta i inne opuszczone przybytki oraz zmęczonych starych ludzi, bo młodzi powyjeżdżali, wpędza mnie w doła. Nie wiem tylko, jak to rozegrać z nim i z rodzicami, żeby było dobrze. Do niego i tak będę niebawem pisać, zbliżają się urodziny R. i samego kuzyna, trzeba wysłać życzenia. Pytanie tylko...Przecież nie powiem/nie napiszę: "Hej, wszystkiego najlepszego, mogę do Was przyjechać, bo w domu dostanę na łeb?"...Niestety, mam problemy w kontaktach międzyludzkich i często nie wiem, jak komunikować innym nawet proste sprawy. Jak to rozegrać, żeby uzyskać korzystny dla siebie rezultat? Bo wychodzi na to, że ja sama nie wiem.
Cały czas zastanawiam się też, jak rozegrać to z rodzicami, a raczej z matką. Ojcu już co nieco przebąkiwałam, jak zwykle zareagował oszczędnie, bo nie zwykł do takich rzeczy podchodzić emocjonalnie. Jego bardziej obchodzi 150 miliardów czy milionów zabranych z OFE, niż mój brak kasy, chęci do życia i nuda. Gorzej z matką. Ona uważa, że mam 15 lat i na wszystko czas...a tak nie jest. Mam 25 lat i na koncie prawie żadnego doświadczenia, a i to, które mam, na nic mi się nie przyda...Kiedy mam zacząć swoje samodzielne życie? Jak będę mieć 40 lat? Tak nie będzie, bo do tego czasu sto razy się już zabiję. Nie jestem też taka jak ona, że nie musi pracować, bo tyra na nią mąż. Ja męża sobie nie znajdę, więc sama muszę się o siebie zatroszczyć. Przyda się też przeciąć w końcu tę pępowinę z matką.
Proszę o rzeczowe, wnoszące coś do rzeczy porady. Miotania się i porad bez sensu mam już trochę dość. Z czymś sensownym odezwę się niebawem.

sobota, 15 lutego 2014

O miłościach okołowalentynkowo

 
Jedna z moich ulubionych piosenek The Beatles i hymn na 14 lutego na start w zbiorczym poście okołowalentynkowym.
Tak, Walentynki. Były wczoraj. Ja nie obchodzę, nie mam z kim. Tj. może i miałabym z kim, ale ta osoba nie wie o tym, że tak myślę, i pewnie nigdy się nie dowie. Jeśli chodzi o ten dzień, tradycję uważam za może i sympatyczną, ale nie w otoczeniu tych kiczowatych gadżetów...Zresztą o uczuciu powinno się pamiętać każdego dnia...Jeszcze jeden argument "na nie" dla Walentynek: to dzień ZAKOCHANYCH, a nie KOCHAJĄCYCH. Drobna różnica...Bo wiecie, miło jest dać komuś kwiatek w ten dzień, ale...Z zakochaniem i z 14 lutego-może dziwnie rozumuję-kojarzy mi się mniej trwałe uczucie, takie np. nastolatkowe...A ta miłość to jednak inna sprawa. Taka "w zdrowiu i w chorobie", w szczęściu i w biedzie...na lata. Nie taka, by trzymać się za rączki i powtarzać zapewnienia o uczuciu jak mantrę, a potem uciekać, gdy zaczynają się problemy. Wiem, jestem niedzisiejsza. Może między innymi dlatego wciąż sama. Dla mnie sympatyczną definicją uczucia na "m" jest ta piosenka, którą bardzo lubię:
                                      
Tak, myślałam wczoraj o wiadomej osobie. Nie mogłam inaczej. Myślałam także dziś, gdy mamuśka przywołała przysłowie, którym raczyła mnie niejednokrotnie wiadoma osoba, czyli "Złość piękności szkodzi". Usłyszałam to właśnie uszami wyobraźni w jego wykonaniu. Zawsze rozbawiała go moja odpowiedź, zawsze ta sama: "bardziej już zaszkodzić nie może". To były czasy. Wczoraj wysyłałam jak szalona impulsy myślowe za Kanał La Manche, ciekawe, czy dotarły.
Dobra, kończę, wystarczy tego tematu. Teraz będzie o innych mych miłościach, tych olimpijskich. Wczoraj na olimpiadzie Szwecja wymęczyła hokejową wygraną ze Szwajcarią, a dziś PIERWSZY ZŁOTY MEDAL DLA TEGO KRAJU STAŁ SIĘ FAKTEM. NIECH ŻYJE PANI SZARLOTKA KALLA!:) Nawet nie wiecie, jak się ucieszyłam z tej wieści.
Dzisiejszy dzień nadal mija mi olimpijsko. Oglądałam ten jakże emocjonujący mecz hokeja Rosji z USA (dobrze, że wygrały Stany...), a za kilkadziesiąt minut nie odpuszczę sobie oczywiście konkursu skoków. Tak, bzik żyje i ma się dobrze. Pewnie nie zmieni się to w najbliższym czasie.
A Wy ładnie obchodziliście Walentynki z osobami bliskimi Waszemu sercu?
OK, zmykam Was poodwiedzać. Miłego popołudnia, wieczoru etc., i nie dmuchajcie za bardzo stochowi pod narty! Pa, Wasza Darcy.


środa, 12 lutego 2014

Pieniądze i wiatr, czyli słówko o uczuciach

 
Ostatnio nie mogę się odczepić od tej piosenki i muszę jej słuchać...Nie dość, że piękna, to jeszcze jak ulał pasuje mi do mojego stanu ducha. A ten stan jest taki, że...Cholerka, zdarzyło Wam się tak kiedyś, że mając kogoś blisko, owszem, cieszyliście się towarzystwem tej osoby, ale bez szału, ale gdy tej osoby zabrakło, to poczuliście się, jakby Wam zabrano część Was samych? Ja tak teraz mam. Chodzi mi oczywiście o B. Wszystko przez tamtą fuckin' wizytę na Facebooku...I nie dość, że ja sama o nim myślę, to jeszcze...Czy zdarzyło się Wam też tak, że jak już byliście w jakimś temacie, to bez względu na to, jakbyście od tego tematu uciekali, to on Was i tak doganiał w różnych formach? Ja, skoro już myślę o tej osobie, to zaraz...A to słyszę piosenkę, która kojarzy mi się z nim jak żadna inna, czyli:
 
                                      
Innym przejawem prześladowania przez tę osobę jest to, że: a) oglądam sobie wczoraj crime night, a tu chyba z 500 razy pada nazwa kraju, w którym mieszka teraz B...Musiałam wyłączyć, bo czułam się naprawdę dziwnie...b) jestem dziś w sklepie i mój wzrok pada akurat na alkohol z kraju, w którym jest On. Uwierzycie? A w to, że jestem bliska wariacji, też uwierzycie? Różne myśli kłębią mi się teraz w głowie, wszystkie na jeden temat. Jak się uwolnić???? Nawet nie mam tematu zastępczego...No dobrze, dziś wieczorem jest hokejowy olimpijski mecz Szwecji, ale pewnie będę tylko patrzeć, a myśleć i tak o...Łażąc po mieście, prześladowały mnie różne obrazy, m.in. z naszych słynnych wspólnych powrotów do szkoły...Ciągle "obracam" w pamięci nasze ostatnie spotkanie...Ja chcę, żeby to wróciło! Dajcie mi maszynę do przenoszenia się w czasie wstecz! Albo ukróćcie inaczej moje cierpienia. Czuję się tak, jakbym miała torbę ze znaczną sumą pieniędzy i pozwoliła, żeby wiatr rozwiał tę sumę...Prawda jest taka, że nigdy nie mówiłam moim obiektom zauroczenia, co do nich czuję. Do tej pory się cieszyłam, teraz żałuję, że milczałam...Wiem, że to niczego by nie zmieniło, ale czułabym się lepiej z tym, że próbowałam. A jeszcze teraz będą te pieprzone Walentynki...
Przepraszam, że Was tym zadręczam, ale prawda jest taka, że poza dwoma osobami nikt nie wie, ciężko mi z tym wszystkim żyć i nawet nie mam z kim pogadać:( Napiszcie mi coś fajnego, ciekawego, co tam u Was, żebym choć na chwilę zmieniła płytę...


Czego się słucha w pewnych kręgach vol.2

Zgodnie z obietnicą, druga część cyklu o hymnach i/lub piosenkach związanych z żużlem. Wiecie już, jak trudno stworzyć przyzwoite/dobre dzieło muzyczne o tej tematyce. Szczególnie w Lesznie, gdzie długo pokutowało to, zmieniały się tylko nazwiska zawodników w zależności od aktualnego składu, jedna z wersji tu . Jak się podoba? Dodam, że pierwsza wersja powstała bodajże w latach 80. i od tamtej pory niewiele się zmieniło, więc...you know. Wszystko jasne.

Tarnów, chyba dość wiekowe i totalnie koszmarne dziełko:

                       

Sąsiedzki Rzeszów i dość oryginalna linia melodyczna i tekst tu .
Częstochowa lubi hiphop tu . Trochę za dużo już tego gatunku, ale lepsze to i bardziej pasuje do przeciętnego kibica niż ten koszmarny Manchester na przykład.

To tyle, jeśli chodzi o urocze utwory, jakimi raczono nas na stadionach. Pewnie pominęłam jakieś przykłady, ale przyznam, że nie słyszałam o piosenkach związanych z np. Grudziądzem czy Lublinem. Chętnie jednak dodam, gdy mnie ktoś oświeci i podrzuci owe songi. Szkoda, że rzadko kiedy bierze się za to ktoś o ugruntowanej pozycji muzycznej, jak w przypadku Kobranocki, a częściej powierza się takie zadanie zaangażowanym emocjonalnie, ale mniej popularnym czy utalentowanym wokalistom.
Który najlepszy, który najgorszy? W mojej opinii, pierwsze miejsce kiczu dla Unii L., drugie miejsce Manchester, trzecie Unia T. Najlepsze: Kobranocka, Grupa Operacyjna, hymn Gniezna jest OK. A według Was? Słuchacie w ogóle piosenek związanych z ulubionymi klubami?

wtorek, 11 lutego 2014

Czego się słucha w pewnych kręgach:)

Wiele klubów sportowych-w Polsce, Europie czy na świecie-posiada swoje hymny czy piosenki, które się z nimi wiążą. Jak wiadomo, niektóre mają dłuuugą tradycję (kto nie słyszał o "You'll never walk alone" na przykład?), fajnym pomysłem było też dla mnie zaadaptowanie "Snu o Warszawie" przez kibiców Legii...Szkoda tylko, że podobną drogą nie idą ludzie żużla...i fundują ludziom już od wielu lat istne koszmary. Czyżby uważali kibiców za ludzi bez gustu? Albo takich, którzy natychmiast po przyjściu na stadion ululają się piwem i jest im wsio rawno, co "leci" w tle? Tak czy tak, udanych hymnów żużlowych było tyle, że szybciutko można policzyć na palcach jednej ręki. Oto mój subiektywny przegląd/ranking.
1. Bydgoszcz

 
Jak wiadomo, za miastem i drużyną nie przepadam, ale popieram pomysł i inicjatywę tych, którzy zabiegali o przywrócenie tego hymnu kilka lat temu. Może dziś dziwnie się tego słucha, ale mi pasuje bardzo.
2. Toruń
-najstarszy znany mi hymn, "Apator Adriana to nasza drużyna"-lata 90., do posłuchania tu . Moja opinia? Dramat i tragedia, ale pamiętajmy, że powstał w discopolowych latach 90...
-hymn, który obowiązywał w 2004, czyli kiedy zaczęłam jeździć do Torunia: http://www.youtube.com/watch?v=RjuAqr-cW8Y
Moim zdaniem najbardziej udany w historii Torunia. Dynamiczny, coś się w nim dzieje, jest o tym, co trzeba, czyli o walce, o drużynie itp., a nie o d...Maryni.
-następny w kolejności, hiphopowy tym razem hymn, moim zdaniem też spoko:
                                  
-ostatnie dziecko toruńskich artystów, przez wielu kibiców olewane i pogardzane. Według wielu nie zasługuje na to, by nazywać to hymnem, i zgodzę się z tym. Zemdlałam, słysząc go pierwszy raz. W złą stronę idzie Toruń, jeśli o to chodzi. Koszmar i kwintesencja złego gustu:
                                   
 
3. Gorzów Wielkopolski
Za klubem nie przepadam, hymn też im się nie udał. I polski Demis Roussos (tak mi się pan wykonawca skojarzył) nie pomógł. Ciekawe, czyja to sprawka...
                                
4. Zielona Góra
Klub ten wsławił się występem w serialu "39 i pół", który zaowocował tym oto dziełem muzycznym, krytykowanym, objeżdżanym i gnojonym (słusznie):
                                 
Bardziej oficjalny hymn by popularna onegdaj Grupa Operacyjna, moim zdaniem OK:
                                  
5. Gniezno
Moje rodzinne miasto, w którym pewnego dnia hiphopowcy wysmażyli sympatyczny hymn na cześć naszej drużyny. Jest melodia, jest temat, super tekst, jest mesydż. Spoko. Szkoda tylko, że nikt już tego hymnu nie używa-tu .
Oto pierwsza część cyklu. Zostało mi jeszcze kilka utworów, ale o nich niebawem:) Ciekawa jestem, co sądzicie o tych hymnach/piosenkach. Czy dyscypliny, którym kibicujecie, też mają takie utwory? Podzielcie się ze mną swoją wiedzą!


niedziela, 9 lutego 2014

Lepiej nie spotykać się z rodziną, i nie oglądać TV.

Dziś będzie typowo blogowo-pamiętnikowy wpis o tym, jak dopiekło mi życie. Bo dopiekło mi i głównie musiałam się wkurzać...
Zostaliśmy z rodzicami zaproszeni do stryja, który chwilowo przyjechał z Niemiec do Polski z powodu choroby. Mieliśmy go odwiedzić, jak nakazuje chrześcijański obyczaj, i uczyniliśmy to. Myślę sobie jednak, że lepiej, abym nie wychodziła dziś z domu, nie włączała mediów, itp., itd., bo tam same denerwujące rzeczy...
-Wkurzacz 1. Wchodzimy, rozgościliśmy się. Po chwili przychodzi kuzynek, lat 19, i z triumfem macha mi czymś przed nosem:
-Zobacz, co mam.
Wiecie co to było? iPhone5s. Nowiutki. Myślałam, że zamorduję dzieciaka, a potem oskubię go z tego telefonu. Humor już zepsuty, bo ten wyrób w tej wersji "numerycznej" to mój obiekt pożądania. Też tak macie, że-jak mawia mój ojciec-"nie radzicie sobie z emocjami" w takich chwilach?
Wkurzacz 2. News pt. kuzynek wyjeżdża na studia, które ma zacząć w październiku, do Gdańska lub Krakowa...Znacie moje jazdy na tle wyjazdów na studia, jako że sama tego chciałam, a nie doświadczyłam...To już drugi argument, żeby się rozryczeć.
Wkurzacz 3. Skoro kuzyn wyjeżdża, iotka, która zostanie w domu sama, rzuca swoją kiepsko płatną pracę i dołącza do styja w Niemczech. Fantastycznie. Jak to powiedziała z wyrzutem mamuśka, "jak zwykle wszystkim się coś polepsza, tylko nie nam". Coś w tym, bez wątpienia, jest.
No i wkurzacz największy-olimpiada. Możecie wieszać na mnie psy, ale...U stryja oglądałam jednym okiem pierwszą serię skoków, więc byłam średnio na bieżąco. Do domu wróciliśmy w środku drugiej serii...Nie znoszę polskich skoczków, więc na widok wyniku Stocha z pierwszej serii i jego skoku w drugiej po prostu wyłączyłam telewizor. Nie mogłabym zdzierżyć tych euforii...
Powiedzcie mi, czy to tylko moje przesadne reakcje, czy rzeczywiście mogłam się wkurzyć? Co do pierwszych trzech sytuacji...Tak, wiem, napiszecie mi, że na telefon mogę uzbierać, a wyjechać gdzieś we własnym zakresie, skoro mi zależy...i że to mogę zmienić, mam na to wpływ. Prawda jest jednak taka, że na telefon nie uzbieram, dopóki nie wyjadę z Polski (śmiech), a co do wyjazdu...Chcieć to ja bym i chciała, tylko co do mojego wymarzonego kierunku-nie wiem, co na to kuzyn...i dopóki się z nim nie skontaktuję, to się nie przekonam. Proste...w teorii. Trudniej to zrobić.
Czasami to jednak lepiej nie spotykać się z rodziną...i przeżywać takich denerwujących sytuacji w nadmiarze, jak dziś mi się to zdarzyło.

sobota, 8 lutego 2014

This is Russia! I mój nowy bzik przy okazji.

No i "otwarła" nam się olimpiada, już po raz 22. zimą. Z jednej strony, nie lubię wszelkich szopek w stylu otwarcia/zamknięcia olimpiad czy mistrzostw, ale tym razem jakoś dziwnie nie mogłam sobie odmówić. Obejrzałam od pierwszej do ostatniej minuty...Wnioski? Kilka z pewnością.
Wniosek 1. To okropne, żeby we współczesnym świecie, gdzie miliony ludzi głodują, inne miliony nie mają dostępu do wody pitnej, a jeszcze inne umierają, bo najbliższy szpital jest w oddalonej o setki kilometrów osadzie, wydawać miliony czy też miliardy dolarów na głupie ceremonie otwarcia jakiejś tam olimpiady...Nie da się skromniej? Po co to? Żeby jeden artysta z drugim mieli swoje pięć minut po wyreżyserowaniu tych jasełek?...Dla mnie to bez sensu.
Wniosek 2. Te ceremonie w ogóle są bez sensu. Robienie tego tylko po to, by pokazał się jeden prezydent z przewodniczącym i drugi? Ja zrobiłabym to inaczej: zamknęłabym to w 30 minutach. Przemówienie prezydenta kraju, przemówienie przewodniczącego MKOl, przemarsz olimpijczyków, dziękuję, do widzenia. Prościej, taniej i krócej. Lepiej? Pewnie, choć zawsze znajdą się tacy, którzy z chęcią obejrzą te spektaliki...
Wniosek 3. Skoro otwarcie już się odbyło...Nie mogło tam być "amatorki"! This is Russia i musiało być pompatycznie, na bogato, z Puszkinem, Tołstojem i innymi takimi. Dobrze, przyznam, ten chór to było coś...trochę chwyciło za serce. Ale tylko trochę.
Wniosek 4. Nienawidzę poprawności politycznej, która i tu musiała się wkraść. Dlaczego w widowisku, a raczej jego części dotyczącej historii, zapobiegliwie pominięto wszystko to, co mogłoby być solą w oku innych narodów? Oczywiście, musi być poprawnie, żeby nikt nie poczuł się urażony. Jasne. Z ceremonii wynikało m.in., że II wojna światowa nie miała miejsca...
Wniosek 5, ostatni, może bardziej na luzie: z olimpiady na olimpiadę coraz bardziej unifikują się stroje, w których reprezentacje wychodzą na otwarcie. Dawniej od razu można było poznać, kto jest uboższym krewnym, a teraz? Gdyby nie twarze znanych sportowców i flagi, momentami trudno byłoby odróżnić, kto jest Amerykaninem, kto Brytyjczykiem czy Polakiem...Przy okazji: najbardziej powaliły mnie szorty reprezentantów Bermudów i piękne czapki Brytyjczyków...Czyżby ci ostatni chcieli zrobić ukłon w stronę gospodarzy? Bo wyglądali w nich, jakby właśnie wysiedli z kursu koleją transsyberyjską...
Dobra, teraz się przyznać, kto oglądał i jak się podobało.
Olimpiada trwa pierwszy dzień, a ja już mam nowy bzik. Dziś rano włączyłam relację live z przejazdu snowboardzistów w slopestyle'u (zainteresowanych/niezorientowanych odsyłam do internetu w celu dokładniejszych wyjaśnień) i...wsiąkłam na dobre! Do tej pory z wypiekami na twarzy oglądałam halfpipe (na który na olimpiadzie mimo wszystko będę czekać), ale dopiero to jest to! Tu się coś dzieje, tu trzeba być prawdziwym profesjonalistą, tu nie ma miejsca na błędy...Naprawdę nie mogłam się oderwać. Widowiskowe to i trzymające w napięciu:) Szkoda tylko, że reprezentant Szwecji, za którego trzymałam kciuki i który po pierwszym przejeździe zajmował 3.miejsce, potem spadł w klasyfikacji i Szwecja nie zdobyła medalu:( Mam jednak nadzieję, że zawodnicy innych dyscyplin poprawią ten stan.
Tak przy okazji, oczywiście ojciec już wypytywał, kiedy "będą czajniki" (nie znoszę tej nazwy-curling to curling!). Chyba bez ogladania nie da rady...

czwartek, 6 lutego 2014

Facebook ma dobre, ale też złe strony...

No to się zaczyna. Mam na myśli olimpiadę. Nie jestem od tego, by oceniać to politycznie czy ekologicznie, ja po prostu chcę obejrzeć moje ulubione dyscypliny. Pewnie dlatego będę się teraz rzadziej pojawiać, bo stronę Bloggera zamienię na http://www.sochi2014.com/en ...Pewnie się ta stronka przyda, by sprawdzać, kiedy są ciekawe eventy w moich top dyscyplinach, tj. hokeju na lodzie mężczyzn (kciuki za Szwecję, ale nie pogardzę też wspieraniem USA czy Kanady), skokach mężczyzn (wiadomo...) i snowboardzie płci obojga...Ja nie z tych, co egzaltują się występami pani Kowalczyk czy lubią popatrzeć na łyżwiarstwo figurowe...To, co wymieniłam, wystarczy mi w zupełności. No i pewnie ojciec namówi mnie do oglądania curlingu, który z niewiadomych przyczyn jest wielkim obiektem jego fascynacji. Spróbuję się jednak nie dać, bo mnie ten sport w ogóle nie interesuje <zieeew>...
O Facebooku powiedziano i napisano już chyba wszystko i przeżycia z nim związane już specjalnie nie zaskakują. Ja dorzucę jednak jeszcze swoje trzy grosze...
FB w wersji pozytywnej: kuzynka D. dużo się tam udziela, lubi komentować zdjęcia znajomych, dzielić się ulubionymi piosenkami, zdjęciami córki, itp., itd. Kiedyś, gdy u niej byłam, pokazała mi bardzo ciekawy filmik, który udostępniła jej koleżanka. Pokazuje on nasze miasto w 1964 roku, powstał, gdy do naszego miasta do pewnych państwa przyjechała w odwiedziny rodzina z USA. Pomijając niepotrzebną moim zdaniem muzykę, jest świetny-choćby ze względu na walor edukacyjny. Otwierałyśmy z kuzynką oczy ze zdumienia: "To była ta ulica? Przecież teraz jest tu to i to...a ulica nazywa się zupełnie inaczej...". Zwróćcie uwagę na oszałamiającą liczbę samochodów:) i zadziwiającą połać zielonych, niezagospodarowanych terenów, które teraz wyglądają zupełnie inaczej...


I jak Wam się podoba?
Facebook mniej pozytywnie: moja masochistyczna natura co jakiś czas każe mi wchodzić na ten portal (onegdaj robiłam to samo na nk), szukać ludzi z dawnych szkół i zadręczać się, jak oni teraz mają ciekawie, a ja beznadziejnie. Długo się od tego powstrzymywałam, ale wczoraj po prostu MUSIAŁAM sprawdzić, co u B. Mogłam zatrzymać się na ciekawości, nie rozwijać jej, nie sprawdzać. Oczywiście B., jako osoba posiadająca rodzinę w Wielkiej Brytanii, już tam jest. Od razu wiedziałam, że Polska dla niego za mała. Zresztą człowiek ten posiada takie cechy, że poradzi sobie wszędzie. Smutno mi się zrobiło, po raz kolejny pomyślałam, czy jednak nie skontaktować się z M...Odczułam jakąś motywację. Wiadomo, z jednej strony chcę, z drugiej trochę się boję...ale raczej tego, że usłyszę odmowę, niż że sobie nie poradzę. Z trzeciej, jeśli jeszcze trochę posiedzę bez pracy w moim mieście, to zwariuję. I bądź tu człowieku mądry...Ja tego swojego konfliktu wewnętrznego nie rozwiążę chyba nigdy.

środa, 5 lutego 2014

Ulubieńcy, wiosna i nieustające poszukiwania

Miałam ostatnio przeprawę z kuzynką D., która otrzymawszy ode mnie dramatyczny sms o treści: juz nie dam rady zabije sie co robic na pomoc (tak, mam skłonności do dramatyzowania; tym bardziej, gdy odmówili mi stażu w kolejnym miejscu, to była przyczyna wysłania tej wiadomości), zadzwoniła do mnie. Było to o tyle niezwykłe, że kuzynka raczej nieskora jest do kontaktów voice to voice...No nieważne. W każdym razie, oddzwoniła i na moje dramatyczne płacze stwierdziła, że przecież nie mam noża na gardle...ano mam. Dramatycznie potrzebuje gotówki i w związku z tym, załamana poszukiwaniem w realu, wzięłam się za szukanie w necie. Postanowiłam uderzyć w coś, co ponoć idzie mi dobrze, czytaj pisanie, i w coś, co lubię, czytaj-żużel. Znalazłam ogólnopolskie portale zajmujące się tym zagadnieniem. Wysłałam potrzebne informacje, tekst próbny...Niedługo minie tydzień, telefon milczy, mail też...a ja głupia uczepiłam się tego i uspokajam się, że tak, że coś robię, że szukam pracy...Podczas kiedy tylko żyję mrzonkami, i przeciągam, zamiast brać się na serio za szukanie. Nie wiem, co mi odbiło, żeby sądzić, że coś z tego wyniknie.
Wobec tej porażki obecnie nie mam pomysłu na to, jaką pracę mogłabym wykonywać bez wyjazdu z mojego województwa lub kraju...Chyba, że Wy macie lepsze pomysły, to czekam...
Ja tak chciałam jeszcze a propos tych oksymoronów żużlowych: dobrze, dobrze. Podzielę się z Wami moimi żużlowymi obiektami zauroczenia, a raczej pierwszą częścią. Niech będzie.
1. Hans Andersen, moja miłość od wielu lat, dla zainteresowanych fotka: http://www.sportowefakty.pl/zuzel/hans-andersen/zdjecia/18-154004#photo-start
Hans wprawdzie nie od Brzydkiego Kaczątka, nie od innych bajek, za to od bike'ów. Przyznam szczerze, że nie pamiętam, kiedy nastało moje zauroczenie. Prawda jest jednak taka, że zaczęło się daawno temu, i nie zmąciło go nawet pojawienie się mojego ulubieńca
w klubie, za którym nie przepadam. Sama nie wiem, jak to się udało:)

2. Scott Nicholls, obiekt od jeszcze większej liczby lat:
http://www.sportowefakty.pl/zuzel/scott-nicholls/zdjecia/19-133926#photo-start
Zauroczenie sięgające lat dawnych, nie wprawdzie tak zamierzchłych jak rok 1999, kidy rzeczony pan razem z panem Andersenem startowali w drużynie z mojego miasta, ale równie ooddalonych w czasie. Zauroczenie me osiągnęło zenit, gdy rzeczona osoba startowała w klubie z mojego miasta w 2012 roku...Cieszę się tym bardziej, że tego pana udało mi się poznać osobiście.

Na razie tyle, niech będzie trochę tajemnicy, choć tajemnicą nie jest fakt, że żużlowe obiekty zauroczenia mieć lubię...chyba z braku takich bardziej realnych. Tak, piszcie mi, że nie mam 15 lat i nie uchodzi. Może to przywoła mnie do porządku.

Oto piosenka prześladująca mnie od kilku dni, w której odkrywam elementy prawdy o swoim życiu:
Szczególnie chodzi o to "break down and cry"...No i o to, że "I feel so lonely", szczególnie w obliczu zbliżającego się pewnego koszmarnego dnia. Ale o nim nie myślę, jeszcze nie teraz...
Przyznam się, że wyszedłszy dziś z domu, małam wrażenie, że jest marzec (taaa, chciałabym...) i za parę dni będą jakieś treningi żużlowe, sparingi etc. Nawet spontanicznie chciałam iść na stadion:) Jakoś tak wiosennie się poczułam, przydałoby się, by ta wiosna zawitała także w innych aspektach mojego życia...
Dobra, koniec. Piszcie, co u Was, jestem wszystkiego ciekawa! Buziaki z pogranicza zimy i wiosny, Wasza Darcy.