piątek, 30 stycznia 2015

Muzyczna tłocznia, czyli French już nie strange?...

Tak już mamy, że w miarę poznawania choć próbki języków obcych wyrabiamy sobie zdanie na temat tego, czy dany język nam się podoba, czy nie. I tak włoski wyda nam się piękny (przynajmniej tej zdrowej większości ludzi), a np. niemiecki wywołuje w nas dreszcz obrzydzenia. Ja jestem na tym polu zupełnie nienormalna. Podobają mi się języki dziwne, "pokręcone", dla większości ludzi lekko "kosmiczne"-szwedzki ("Przecież to brzmi jak...no jak kluchy w gardle!"-wyznała moja mama), fiński (te piękne, długie pokręcone słowa...) czy...walijski (te genialne nazwy miejscowości zawierające same "ll" czy dla odmiany niezawierające samogłosek...). Precz                 z językami, które zasłużyły się na polu literatury, kultury, sztuki-niemiecki? Pfff...Szczególną odrazę wywołuje zaś u mnie tak masowo uwielbiany, stary dobry francuski. Wystarczy, że usłyszę lub zobaczę zdanie w tym języku i zaczynam się dziwnie denerwować, drażni mnie poziom skomplikowania, problemy z pisownią-te "aux", "eau", "ais" i reszta...Do czasu. Nie ma bowiem         u mnie rzeczy stałych, to, że dziś czegoś nie lubię, nie znaczy, że nie polubię tego jutro czy za rok. Wystarczyło kilka bezmózgich sesji oglądania telewizji muzycznych, by francuski mnie...zauroczył. Trochę. Zauracza mnie wtedy, kiedy wydobywa się z ust Kendji Giraca w tej piosence:
 
 
Tak, mnie, fance zdecydowanie ostrzejszych brzmień w szkockim angielskim Exploited czy międzynarodowym angielskim Metalliki, spodobał się francuski, taneczny, dyskotekowy kicz. To chyba znak, że naprawdę potrzebuję lekarza. A potrzebuję, potrzebuję, skoro dzień zaczynam od YT oraz "Ma belle Andalouse"...Wiem, że być może wcale nie zmienił mi się gust, tylko to zasługa odpowiednio częstego tłoczenia mi tej piosenki do głowy (z "Bałkanicą" było to samo), ale...Mimo to czuję się lekko nieswojo. A może z braku zajęcia cofam się w rozwoju i wracam do poziomu 15-, 16-latki? Nie wiem i może lepiej nie myśleć o tym zbyt wiele.
Czy jest tu jeszcze ktoś, w kim francuski też nie budzi miłych odczuć? Dobrze by było, gdyby się okazało, że nie jestem z tym sama...

sobota, 17 stycznia 2015

K jak kolęda, K jak kontrowersja...

Wyobraźmy sobie, że jesteśmy w mieszkaniu. W jego salonie konkretnie. Jego centrum stanowi przykryty białym obrusem stół. Na nim leży spodeczek z wodą święconą, kropidło, opłatek, często koperta, by w zamieszaniu nie zapomnieć przekazać jej księdzu. Krajobraz przed kolędą, jakże popularny w wielu polskich domach. Gdzieś w tle zabiegana gospodyni, dzieci instruowane, jak odpowiadać na zadawane przez księdza pytania...Tak było, jest i pewnie będzie-jeszcze przez jakiś czas, przynajmniej dopóki nie odejdzie z tego świata pokolenie, które boi się wyłamać z tradycyjnego obowiązku przyjęcia księdza z wizytą duszpasterską w okresie grudniowo-styczniowym.
Ja nigdy za tym nie przepadałam, zamiast "rozmowy w radosnym nastroju o naszych bolączkach         i radościach" (tak "kolędę" zachwalała strona www mojej parafii, choć "mojej" to słowo na wyrost) widziałam w tym raczej spotkanie, które trzeba odbębnić. Albo natrętny wywiad na różne nie zawsze wygodne tematy. Może winna jest temu moja buntownicza natura, może moja niechęć do autorytetów, ale na czas kolędy najchętniej znikałabym z domu. Miarka przebrała się, gdy kilka lat temu podczas kolędy ksiądz zaczął mnie natrętnie naciskać w kwestii parafialnych kursów przedmałżeńskich (wiadomo, jakie jest moje stanowisko w tej sprawie), nieustająco pytał, kiedy wyjdę za mąż, a podczas wymuszonej spowiedzi dwa lata temu ksiądz zaczął wypytywać o rzeczy, które są moją prywatną sprawą. Teraz doszła newralgiczna kwestia księdza z mojej rodziny, dość znanego na naszym terenie, który zrzucił sutannę, co mogłoby również rodzić pytania. Jeszcze jedna cegiełka do muru odgradzającego mnie od kolędy. Nie boję się tego powiedzieć-kolędę uważam za przeżytek. W dzisiejszym zabieganym świecie, kiedy tak wielu ludzi nie przestrzega norm i chce żyć "po swojemu", czy jest jeszcze miejsce na prawiącego morały księdza? I to takiego, który nie rozumie/tępi twoje wybory życiowe?...
Na naście kolęd w życiu miło wspominam dwie. Jedną pod znakiem żużla, kiedy ksiądz opowiadał ciekawe historie zasłyszane od kolegi po fachu-kapelana naszej drużyny. Drugą-kiedy młody ksiądz był w stanie pogadać z nami na luzie, po mentorsku-ze mną o studiach, z mamą o filozofii. Nie pouczał, można było się z nim konstruktywnie pokłócić:) Gdyby jeszcze inni potrafili się tak wczuć...czy raczej wyczuć, odgadnąć potrzeby mieszkańców domu, który odwiedzają...No właśnie, zamiast moralizatorstwa chętnie posłuchałabym raczej o tym, co mnie dręczy (choć tyle razy wspominki o naszej złej sytuacji finansowej zostały bez odzewu...No ale co ksiądz może o tym wiedzieć, prawda?...)
Post piszę dzień po zdezerterowaniu z domu na czas kolędy. Cieszę się, że daliśmy sobie już spokój     z tym udawaniem, tym dawaniem 20 złotych, które nam bardziej by się przydały (bo mamuśka nie wyobrażała sobie, żeby nie dać)...A na koniec pewna piosenka nieco w temacie:

 
Jeśli kogoś mój post obraził, przepraszam, ale w końcu blog jest miejscem do wyrazania SWOJEGO zdania, prawda? A jakie jest Wasze zdanie?

piątek, 16 stycznia 2015

Jak traktujesz swoje DNP?

Obserwując to, co się dzieje wokół mnie-całkiem blisko (w moim domu) i trochę dalej (rodzina, znajomi)-zastanawiałam się ostatnio nad modelami postaw rodziców wobec młodych bezrobotnych. Takich, którzy mają dwadzieścia kilka lat, studia skończyli lub nie, mieszkają lub mieszkali w moim mieście i mają problemy ze znalezieniem pracy. Mają problemy, bo: nic szczególnego nie umieją, skończyli nie takie studia jak trzeba, nie skończyli ich w ogóle albo z powodów ekonomicznych nie mogą sobie pozwolić na dojazdy czy przeprowadzkę do większego miasta.
K.-w tym roku skończy 27 lat. Chodziła na studia magisterskie z pedagogiki na uniwersytecie, ale na skutek zawirowań życiowych ich nie skończyła; formalnie ma więc tytuł licencjata. Pracy szukała przez ponad dwa lata, by znaleźć...na miesiąc, jako pomoc w sklepie przed świętami.
Stosunki między K. i jej matką są, delikatnie mówiąc, "napięte"-matka uważa, że K. ma już swoje lata i powinna wyprowadzić się z domu. Chętnie wystawiłaby córce walizki, ale coś ją jeszcze powstrzymuje. Ma za to genialny pretekst, by ciągle prześladować K.: bo nie pracuje, bo się nie dokłada, niech wyjedzie, najlepiej za granicę, bylebym pozbyła się jej z domu, bo kiedy siedzi całymi dniami w domu, to obsesyjnie sprząta.
Moje amatorskie określenie typu rodzica: WYKOPYWACZ POZIOM HARD.
Inna K., nazwijmy ją K2-moja rówieśnica, lat w tym roku skończy 26 lat. Posiadaczka pedagogicznego licencjatu w szkole prywatnej. Na studia magisterskie nie poszła, bo w szkole, do której uczęszczała, nie było odpowiadającego jej kierunku, a do innej nie chciała iść. Przez kilka lat po skończeniu licencjatu próbowała różnych prac: biurowej za grosze, również w nocy, dorabiała nosząc mundur, ale to też nie przynosiło jej kokosów. W końcu, pod wpływem matki, EGOISTYCZNEGO SOFT WYKOPYWACZA, oraz miłości poznanej przez internet, wyniosła się do Anglii, gdzie nie może zagrzać miejsca, bo czasy złotych wyjazdów minęły.
Jej wyjazd powodowany był głównie chęcią nieprzeszkadzania matce, która jest z kimś związana, przez co będąca w ostrym konflikcie z przyjacielem matki K2 spakowała manatki i wyjechała. Jednak jak na ESW przystało, matka K. dała jej pieniądze na wyjazd, pomogła się spakować, a teraz zarywa noce, bo nocami córka wypłakuje jej się przez Skype, jak jest jej źle. ESW ma jednak ludzkie odruchy, czasami miewa wyrzuty sumienia, myślami błądzi między przyjacielem a córką.
No i wreszcie...dobra, nie będę udawać. Chodzi o mnie. Jaka jest moja sytuacja, wiecie. Najgorsze jest to, że mieszkam z TOTALNYMI MIĘCZAKAMI PEDAGOGICZNYMI. Wiedząc, jaka jest sytuacja-ogólna w kraju, moim mieście oraz szczególna (w rodzinie), przyjmują ze spokojem to, że nie pracuję, że nie dokładam się do domowego budżetu. Nie ma gróźb wyrzucenia, jest tylko natrętne powtarzanie, że "ja to do byle jakiej pracy nie mogę iść", rozwodzenie się nad moimi rzekomymi przymiotami, które miałyby mi zapewnić świetną pracę, co ich zdaniem jest tylko kwestią czasu. Ich zdaniem nie powinnam iść do pracy typu kasa w markecie, dlatego czasami, kiedy to rozważam, już się zastanawiam, jak skłamać, by się nie wydało...Ach, no i jeszcze jeden istotny szczegół: TMP nie rozważają akcji pt. "nie zarabiasz, nie dostaniesz na to czy na tamto". Ze spokojem mówią, że jak kasa będzie, to kupią mi to czy tamto, albo dadzą mi na jakąś okazję i kupię sobie sama.
Trzy rodziny, trzy typy traktowania Dorosłych Niepracujących Dzieci. Każdy ma swoje wady oraz zalety, choć każdy na swój sposób jest nienormalny...W którym Waszym zdaniem jest najwięcej do zmiany? Ja niby cieszę się, że mieszkam z TMP, a nie WPH czy ESW, ale nasz system też ma swoje wady. Usypia czujność, asertywność i zniechęca do wzięcia się za siebie. Czas leci, a wszystko zostaje po staremu...

czwartek, 1 stycznia 2015

I will survive...na tratwie.

Poprzedni, koszmarny 2014 rok na szczęście poszedł w odstawkę. Nie wiem, jak go przeżyłam. Nie, po 2015 nie spodziewam się wiele. Chcę "tylko" znaleźć pracę, która będzie płatna i która zapewni mi coś więcej niż waciki (na przykład bilety na żużel, jeśli już nie byłaby z nim związana oraz owocowała akredytacją). Czy to jest tak wiele? Niby nie, a jednak...Inne plany, marzenia i projekty odkładam na czas bliżej nieokreślony. Generalnie czas stracił dla mnie kontury, stał się jedną wielką szarą masą, która gdzieś tam sobie dryfuje, a człowiek siedzi gdzieś pośrodku niej. Nie chce mi się wierzyć, że wszyscy przeżyliśmy "wczoraj", że nikt nie ucierpiał i że znów jestem rozbitkiem na tratwie, tym razem z napisem "2015". Roku, w którym teoretycznie wszystko powinno iść lepiej. Ale czy to aby na pewno tak będzie?...
Zapomniałam, mam jeszcze dwa marzenia na ten rok. Chciałabym, aby (jeśli to już konieczne) wydano w końcu wyrok na Darcy'ego. W końcu życie w zawieszeniu to nic przyjemnego...Marzenie numer dwa-mieć choć kilka szczęśliwych dni, kiedy nie myślałabym obsesyjnie, co robić, aby nie zwariować, skąd wziąć na to czy owo...i kiedy w końcu mogłabym w końcu pocieszyć się odrobinę życiem. W końcu kiedy, jak nie teraz?
Schudnąć kilka kilo. Zapuścić włosy. Stać się kimś innym, jeśli już nie mentalnie, to wizualnie, jeśli nie wizualnie, to mentalnie. Plany zacne i ważne, ale czy się uda? Okaże się za nieco ponad 360 dni. Takie mam myśli w pierwszym dniu nowego roku, kiedy w tle, za oknem, słyszę jeszcze fajerwerkowe kanonady. Muzyczny motyw na dziś i na cały ten rok, nie tylko dla mnie, ale też dla Darcy'ego oraz dla tych z Was, którzy przeżywają niezbyt dobre chwile, to:
 
 
Amen.