sobota, 17 stycznia 2015

K jak kolęda, K jak kontrowersja...

Wyobraźmy sobie, że jesteśmy w mieszkaniu. W jego salonie konkretnie. Jego centrum stanowi przykryty białym obrusem stół. Na nim leży spodeczek z wodą święconą, kropidło, opłatek, często koperta, by w zamieszaniu nie zapomnieć przekazać jej księdzu. Krajobraz przed kolędą, jakże popularny w wielu polskich domach. Gdzieś w tle zabiegana gospodyni, dzieci instruowane, jak odpowiadać na zadawane przez księdza pytania...Tak było, jest i pewnie będzie-jeszcze przez jakiś czas, przynajmniej dopóki nie odejdzie z tego świata pokolenie, które boi się wyłamać z tradycyjnego obowiązku przyjęcia księdza z wizytą duszpasterską w okresie grudniowo-styczniowym.
Ja nigdy za tym nie przepadałam, zamiast "rozmowy w radosnym nastroju o naszych bolączkach         i radościach" (tak "kolędę" zachwalała strona www mojej parafii, choć "mojej" to słowo na wyrost) widziałam w tym raczej spotkanie, które trzeba odbębnić. Albo natrętny wywiad na różne nie zawsze wygodne tematy. Może winna jest temu moja buntownicza natura, może moja niechęć do autorytetów, ale na czas kolędy najchętniej znikałabym z domu. Miarka przebrała się, gdy kilka lat temu podczas kolędy ksiądz zaczął mnie natrętnie naciskać w kwestii parafialnych kursów przedmałżeńskich (wiadomo, jakie jest moje stanowisko w tej sprawie), nieustająco pytał, kiedy wyjdę za mąż, a podczas wymuszonej spowiedzi dwa lata temu ksiądz zaczął wypytywać o rzeczy, które są moją prywatną sprawą. Teraz doszła newralgiczna kwestia księdza z mojej rodziny, dość znanego na naszym terenie, który zrzucił sutannę, co mogłoby również rodzić pytania. Jeszcze jedna cegiełka do muru odgradzającego mnie od kolędy. Nie boję się tego powiedzieć-kolędę uważam za przeżytek. W dzisiejszym zabieganym świecie, kiedy tak wielu ludzi nie przestrzega norm i chce żyć "po swojemu", czy jest jeszcze miejsce na prawiącego morały księdza? I to takiego, który nie rozumie/tępi twoje wybory życiowe?...
Na naście kolęd w życiu miło wspominam dwie. Jedną pod znakiem żużla, kiedy ksiądz opowiadał ciekawe historie zasłyszane od kolegi po fachu-kapelana naszej drużyny. Drugą-kiedy młody ksiądz był w stanie pogadać z nami na luzie, po mentorsku-ze mną o studiach, z mamą o filozofii. Nie pouczał, można było się z nim konstruktywnie pokłócić:) Gdyby jeszcze inni potrafili się tak wczuć...czy raczej wyczuć, odgadnąć potrzeby mieszkańców domu, który odwiedzają...No właśnie, zamiast moralizatorstwa chętnie posłuchałabym raczej o tym, co mnie dręczy (choć tyle razy wspominki o naszej złej sytuacji finansowej zostały bez odzewu...No ale co ksiądz może o tym wiedzieć, prawda?...)
Post piszę dzień po zdezerterowaniu z domu na czas kolędy. Cieszę się, że daliśmy sobie już spokój     z tym udawaniem, tym dawaniem 20 złotych, które nam bardziej by się przydały (bo mamuśka nie wyobrażała sobie, żeby nie dać)...A na koniec pewna piosenka nieco w temacie:

 
Jeśli kogoś mój post obraził, przepraszam, ale w końcu blog jest miejscem do wyrazania SWOJEGO zdania, prawda? A jakie jest Wasze zdanie?

2 komentarze:

  1. Szczerze mówiąc nigdy nie przyjmowałam księdza w domu. Nawet już do mnie nie puka i nie przychodzi. Moi znajomi jednak zazwyczaj na czas wizyty starają się wychodzić z domu. Moim zdaniem jest to przykre, bo pokazuje, że jest coraz mniej tych "prawdziwych" księży.
    Mnie osobiście przeraża jeszcze dawanie księdzu koperty- chory zwyczaj.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jakoś nie przepadam za kolędą. Oczywiście, kilka z nich było miłych, ale niektóre były nieznośne, serio.

    OdpowiedzUsuń