czwartek, 28 listopada 2013

Versatile Blogger. Let's fly away with me, czyli nieśmiała próba powrotu.

Tak, wiem, za rzadko ostatnio piszę, co wytknęła mi escapologist...Tak się jednak składa. Niestety, brak nastroju, brak weny, brak pomysłu na posty...Niewiele się też w moim życiu dzieje. Szukam pracy, rozsyłam CV-jedno całkiem niedawno-i nic. Dopada mnie jesienna nuda, monotonia, wątpliwości, czy jeszcze będę pisać, jeśli tak, to o czym, i kiedy o czymś sensownym. Ale...To tylko moje życie, moja nuda, moja beznadzieja i tylko ja mogę się starać coś z tym zrobić. Wracając do tematu, esc nominowała mnie do Versatile Blog Award, za co bardzo, bardzo, bardzo Jej dziękuję. Teraz wypadałoby przytoczyć jakieś wyjątkowe fakty na swój temat...Nie wiem, jak mi to wyjdzie, ale postaram się.
1. Nie robię absolutnie żadnego makijażu. U kobiety to dość dziwne. Nie jest tak jednak dlatego, że taka jestem śliczna, tylko nie umiem się malować i szkoda mi kasy na kosmetyki.
2. Bez mrugnięcia okiem jestem w stanie wydać np. 400 zł na bilet na mecz, ale szkoda mi 40 zł na coś do ubrania.
3. Sama, bez pomocy lekarza, dietetyka etc., schudłam 20 kilo...
4. ...ale teraz, w przeciwieństwie do większości kobiet, nie jestem ciągle na diecie.
5. Gdybym mogła, żywiłabym się tylko jogurtami.
6. Marzy mi się posiadanie motocykla i przejechanie na nim całej Szwecji, Irlandii i Wielkiej Brytanii.
7. To chyba nie aż takie dziwne, ale...marzy mi się posiadanie własnego klubu żużlowego. Pewne doświadczenie w zarządzaniu firmą mam, więc może jakoś dałabym sobie radę?
Do nagrody nominuję:
Patrycję Michniewicz-Jarosz, bo jest kochana i jedyna w swoim rodzaju.
Kocię, bo ma swój fantastyczny styl.
Pannę Karinę, bo jest sobą
i...wybaczcie, ale na razie tylko tyle nominacji przychodzi mi do głowy. Jeśli wymyślę, dodam nowe później. Może być?
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
No dobrze, teraz coś bardziej osobistego. Piszę teraz tak rzadko, bo po prostu nie wiem, co mogłoby Was zainteresować. Siedzę w domu, jak opętana przeglądam ogłoszenia o pracy, póki co-bez rezultatu. Nie wiem, co będzie dalej. Każdy dzień to dla mnie walka o to, by nie siedzieć i nie gapić się na ścianę. Obsesyjnie zabijam nudę, oglądając stare mecze żużlowe i czytając książki, ale długo tak nie pociągnę, zresztą kasy z tego nie będzie...Nie wiem, naprawdę nie wiem, jak organizować sobie życie.
A skoro już tu jestem, "zarzucę" Wam temat książki, którą przeczytałam ostatnio. Jest to "Howard Hughes. Brawura szaleństwo tajemnica" Charlesa Highama. Kto oglądał film "Aviator" z Leonardo Di Caprio, łapka do góry. Książka jest biografią bohatera tego filmu. Robota rzetelna, autor zadał sobie dużo trudu dotarcia do osób i dokumentów związanych z bohaterem książki. Sam Hughes to bardzo ciekawa postać, wyznawca naczelnej zasady pt. jestem bogaty, to nie chcę, by życie było nudne. Jego życiowe hobby stanowiło lotnictwo, film i kobiety. O ile jako lotnik miał na koncie sukcesy, jak rekordowy przelot na swoje czasy dookoła świata (liczb nie podam, nie mam głowy do cyferek), za co był hołubiony, w dwu pozostałych dziedzinach szło mu gorzej. Filmy, które tworzył, raczej nie zostawały wielkimi kinowymi hitami, a jedyne motywy, które te filmy tworzyły, to seks i przemoc. Kobiety...Z nimi też nie szło mu najlepiej-miał na koncie dwa nieudane małżeństwo, z czego jedno jako 18-latek, z koleżanką z dzieciństwa. Oprócz tego przez jego łóżko przewinęło się mnóstwo mniej lub znanych osób płci obojga-w tym Cary Grant czy Katherine Hepburn. Książkę czyta się średnio-jest tam zdecydowanie zbyt wiele obrzydliwych szczegółów, takich jak kolekcjonowanie przez H.H. słoików z własnym moczem...Dziwny był z niego człowiek, z tymi fobijkami, romansami i fanaberyjkami a'la rozpieszczony chłopczyk, ale kto bogatemu zabroni? Jeśli kogoś interesuje taka tematyka, może przeczytać. Niejednokrotnie można się zaskoczyć, zniesmaczyć, ale...takie jest ryzyko czytania biografii:) Moja ocena to 3+. Nie za warsztat, a-może nieco niesprawiedliwie-za treść...
Dziękuję, że jesteście. Postaram się odzywać częściej i nie staczać się w otchłań doła. Pierwsze będzie łatwiejsze, drugie mniej, ale spróbuję. Całuję Was bardzo i pozdrawiam. Do "kiedyś". Buziaki.

piątek, 22 listopada 2013

Po dwóch stronach wojennej barykady z Lesiem

Miało być o książkach, będzie o książkach. Niestety, póki co brak w moim życiu ciekawych wydarzeń, szalonych imprez itp., które mogłabym opisać, więc muszę posiłkować się tym:) Wybór lektur może dziwny, ale..."Siedmiu ze Spandau" przeczytałam, zaintrygowana książką leżącą na półce u mamuśki. "Las Wiedeński" to zasługa mojego bzika na tle Szwecji, a "Lesio"...No cóż, uległam obecnemu bardzo powszechnemu trendowi zainteresowania książkami danego autora po jego śmierci.
1. Laure Joanin Llobet, "Siedmiu ze Spandau"
Kto miał historię, ten powinien wiedzieć co nieco o zakończeniu drugiej wojny światowej i procesie norymberskim. W wyniku tego procesu oskarżono o zbrodnie wojenne wysoko postawionych oficerów III Rzeszy. Część z nich została szybko stracona, inni odsiedzieli krótkie wyroki. Tytułowych siedmiu, a więc Rudolf Hess, Albert Speer, Baldur von Schirach, Walther Funk, Konstantin von Neurath, Karl Doenitz i Erich Raeder, usłyszało wyroki dwudziestu lat więzienia lub dożywocia. Książka jest opisem tego, jak układało się ich życie za więziennymi murami, opisem tego, jak musieli z roli osób decydujących o losach swojego kraju przejść do roli więźniów, podporządkowanych więziennemu regulaminowi. Nie wszystkim się to udało. Niektórzy z nich próbowali jednak pogodzić się z losem i znaleźć inną niszę, jak ogrodnictwo czy uprawianie sztuki w więziennych murach.
Oprócz garści informacji historycznych, takich jak biografie skazanych, okoliczności procesu norymberskiego itp., w książce można znaleźć relacje kapelanów więzienia, których rola była niebagatelna: nie tylko podtrzymywali więźniów na duchu, ale też byli tajnymi łącznikami więźniów ze światem, przekazując meldunki od i dla rodzin osadzonych, co-poza kilkoma listami na kilka miesięcy-było surowo wzbronione...
Sama książka jest fascynującą lekturą, pozwala zrozumieć to, co działo się za murami tego więzienia, czasami skłania takze do refleksji na kilka tematów, na przykład: czy mimo pozornej surowości więźniowie nie mieli tam zbyt dobrych warunków, mogąc słuchać muzyki czy czytając dowolne książki? Oczywiście, już samo odosobnienie i długość wyroku były czymś nieuniknionym i tak dalej, swego rodzaju "uciążliwością", ale...Pozstają też pytania o to, czy rzeczywiście wszyscy sumiennie odbywali wyroki, czy może zostali sprytnie zastąpieni sobowtórami? I czy ostatni więzień rzeczywiście umarł śmiercią samobójczą, czy ktoś mu pomógł?...Nie jestem fanką teorii spiskowych, ale przyznam, że ta książka zasiała w moim sercu ferment, jeśli chodzi o pewne przedstawiane nam w opracowaniach historycznych prawdy...Czy na pewno było tak, a nie inaczej?
Najdziwniejszy aspekt tego wszystkiego? To, że przez długie lata więzienie było utrzymywane tylko dla jednego więźnia-Hessa. Inni umarli lub zostali zwolnieni ze względu na podeszły wiek lub zły stan zdrowia. Hess umarł w 1987, dopiero wtedy zburzono więzienie, w którym dla jednego człowieka pracował sztab kucharzy, personelu medycznego i tak dalej...
Jeśli ktoś lub historię współczesną-powinna się spodobać. Mnie bardzo zainteresowała, długo potem tropiłam w sieci informacji na ten temat...Moja ocena:5.
2. Elisabeth Aasbrink, "W Lesie Wiedeńskim wciąż szumią drzewa"
Autorka, szwedzka dziennikarka, opisuje niewiarygodną z pozoru historię, która wydarzyła się naprawdę. Otto jest austriackim Żydem, w momencie zajęcia Austrii przez Hitlera w 1938-trzynastolatkiem. Jego rodzice, wiedząc o tym, że przyszłość jest niepewna, korzystają z okazji i wysyłają chłopaka do Szwecji razem z grupą innych żydowskich dzieci i nastolatków. Tam dzieci mają przetrwać wojnę w ośrodku prowadzonym przez katolickich księży, niektóre mogą zostać adoptowane. Otto trafia do pracy w gospodarstwie rolnym, choć przedtem-pochodząc z inteligenckiego domu-nie miał o pracy pojęcia. Tam poznaje nastoletniego Ingvara Kamprada (tak, tak, właściciela IKEA), który z wypiekami na twarzy biega na spotkania szwedzkich nazistów. Są w podobnym wieku, więc-choć brzmi to-powtórzę-niewiarygodnie-zaprzyjaźniają się. Razem podrywają dziewczyny, przeprowadzają pierwsze eksperymenty z alkoholem-słowem, robią to wszystko, co wszyscy młodzi ludzie w ich wieku, tak wtedy, jak i dziś...
Dla mnie, jako osoby zainteresowanej Szwecją, a także tym specyficznym okresem w historii tego kraju, książka jest ciekawa, tym bardziej, że wzbogacają ją autentyczne wypowiedzi bohaterów, pochodzące z wywiadów przeprowadzonych przez autorkę. Jedynych minusów dopatruję się w dziwnym moim zdaniem sposobie konstrukcji tej książki-autorka bardzo dużo miejsca poświęca życiorysowi Ottona, a zadziwiająco mało faktycznemu opisowi ich przyjaźni-ten aspekt zostaje potraktowany skrótowo, zamyka się w kilku jakby rzuconych mimochodem zdaniach...A myślałam, że to będzie osią książki...Pomimo tych mankamentów przyznaję solidne 4.
3. Joanna Chmielewska, "Lesio"
Książki pani Chmielewskiej to nie jest towar znany bliżej pokoleniu 20-kilkulatków. Trzeba mieć jednak taką mamuśkę jak ja...Wyciągnęła tę mało atrakcyjnie wyglądającą książeczkę z domowej biblioteczki i powiedziała, że powinna mi się spodobać. Pomyślałam: "Jak to? Mnie? Wychowanej na bliższych sensacji niż kryminałowi książkach skandynawskich autorów takich jak Henning Mankell, Liza Marklund czy Camilla Laeckberg?". Okazało się jednak, że "Lesio" to nie taki do końca kryminał...Rzekłabym raczej: kryminał na sucho, krew się litrami nie leje...Wystarczyło już pierwsze zdanie książki: ""Lesio Kubajek postanowił, że zabije personalną", by zasugerować mi, że nie będzie to tradycyjny kryminał. I nie pomyliłam się. Jak zabić znienawidzoną osobę w PRL-u? Jak pokazuje książka, są na to na przykład metody spożywcze...W tle codzienność biura architektonicznego z bolączkami, radościami, sukcesami, miłością, zazdrością-słowem, życie. Pracownicy tegoż biura miewają bardzo oryginalne pomysły-gdyby ktoś czytał, polecam zwrócić uwagę na akcję z zatrzymywaniem pociągu:) No i jeszcze jeden niezaprzeczalny atut-przysłany do pomocy w biurze Duńczyk Bjoern i wynikające z jego obecności problemy komunikacyjno-kulturowe, rodzące zabawne sytuacje...Polecam na niedzielne, deszczowe popołudnie, jeśli chcecie poprawić sobe humor i macie trochę wolnego czasu. Ja płakałam ze śmiechu. Gdyby tak mieć choć ułamek pisarskiego talentu pani Chmielewskiej...Z czystym sumieniem daję 5.
A co u mnie słychać poza książkami? Nihil novi. Do znudzenia morduję stare płyty z meczami, zabijając w ten sposób nudę. Kompulsywnie przeglądam ogłoszenia działu "Praca". A wczoraj w końcu odebrałam dyplom i pożegnałam mój ukochany dziekanat i ukochaną szkołę raz na zawsze. Miłego weekendu, postaram się wkrótce odezwać. Piszcie, co u Was ciekawego! Bye bye!

środa, 20 listopada 2013

Wracam z niebytu.

Hejka, jakby napisała pewna kobieta, z którą współpracuje mój ojciec. Tak, dawno się nie odzywałam, ale nie miałam weny, humoru, nastroju. Mówiąc szczerze, kilkakrotnie zabierałam się do napisania notki, siadałam przed pulpitem...i nic. W ostatnich dniach bardziej absorbowały mnie następujące rzeczy:
  1. http://www.sportowefakty.pl/zuzel/398657/trybunal-pzm-w-sprawie-unibaksu-ok-miliona-zlotych-kary-i-8-punktow-ujemnych- tak, to mnie zajmowało, jako że jestem żywo zainteresowana tą sprawą. Ta dość dobra, choć jeszcze nie do końca zadowalająca informacja dotarła do mnie wczoraj. No trudno, lepsze 1 043 000 zł niż 2,5 miliona, lepsze -8 niż -12...A znając życie, ta sprawa będzie się jeszcze trochę ciągnęła, więc nie rozdzieram szat.
  2. http://www.sportowefakty.pl/zuzel/398801/emil-sajfutdinow-wybral-unibax-torun- hot news dosłownie sprzed chwili. Za samym zawodnikiem nie przepadam, ale cieszę się, że ktoś tak dobry dołączył do jednej z moich ulubionych drużyn.
  3. Kiedy przed sekundą zalogowałam się do swojego USOS-a, powitała mnie przemiła informacja w zielonej ramce: "Twój dyplom jest gotowy do odbioru od 19-11-2013". Tzn. od wczoraj. No, nareszcie, bo już się martwiłam! Dziś pewnie nie, ale jutro lub w piątek wybieram się po odbiór. Z tym papierem można wreszcie zacząć działać, jako że poszukiwania pracy, mimo już najróżniejszych zabiegów z mojej strony, póki co spełzają na niczym...
  4. Bardzo zaabsorbowały mnie pewne ciekawe książki, o których postaram się niebawem napisać.
  5. W końcu, bardziej absorbował mnie własny prywatny dołek wynikający z nudy, nicsięniedziania itp. Mam jednak nadzieje, że to juz przeszłość.
Bardzo bym chciała wiedzieć, co ma dla mnie w zanadrzu nadchodząca przyszłość-taka, powiedzmy, w perspektywie 2-3 miesiecy. Niepewność i powtarzalność moich dni w ostatnim czasie zaczyna działać mi na nerwy.
Jak myślicie?...To wszystko oczywiście pomysł mojego wszystkowiedzącego tatusia...Ostatnio wpadłam na pomysł, by udać się do dwóch epickich gazet z mojego miasta i wyżebrać choćby praktyki. Poprawa warsztatu się przyda, a zdaję sobie sprawę, że na etat tak od razu by się człowiek nie załapał...Tylko nie wiem, jak mam się zabrać za kontakt z nimi. Wychodzę z domu, docieram do siedzib i...tchórzę. Wejść tak z ulicy z CV i jakimś tekstem próbnym pod pachą, czy napisać mail z pytaniem o to, czy byłaby możliwość tych praktyk? Z jednej strony, mail może zostać zlekceważony, osobiste przyjście zignorować trudno...Sama już nie wiem, miotam się i gubię, potrzebowałabym rady kogoś, kto ma trochę oleju w głowie i umie mądrze doradzić, czyli Was:)
Myślę, że na razie tyle wystarczy. Cieszę się, że w ogóle coś napisałam, i uważam to za sukces, bo poważnie bałam się, że już nic nie napiszę. A jednak...Wewnętrzna potrzeba była silniejsza. Piszcie, co u Was, bo jestem ciekawa! W najbliższym czasie postaram się nadrobić braki lekturowe u Was. Buziaczki, Wasza Darcy.

wtorek, 12 listopada 2013

One way, not another. Na autopilocie.

W ostatnich "Wysokich Obcasach", w jednym z felietonów, został poruszony bardzo ciekawy temat. To, co autorka nazywa "działaniem na autopilocie", a ja wchodzeniem wciąż w te same koleiny (tak, motyw żużlowy musi być). Wyobraźcie sobie taki scenariusz: wstajecie zawsze o tej samej godzinie, codziennie bierzecie prysznic, na śniadanie z grubsza to samo...Jak koń z klapkami na oczach. Ja miałam tak samo. Jak na 8.00, to wstanie o 6.30 , wyjście z domu o 7.30 (w liceum), o 7.15 (na studiach)...I tak zawsze. W ogóle zauważyłam u siebie skłonności do robienia ciągle tak samo, nawet jeśli nie było to dla mnie dobre. U fryzjera ciągle te same komendy, jak przyczepiłam się do jednych perfum, to stosowałam je, dopóki nie zniknęły mi z oczu...Jak iść do szkoły, to zawsze tą samą drogą. Bo tak jest łatwiej, bo nie trzeba się zastanawiać...Ale w pewnym momencie człowiek zaczyna dostrzegać złe strony takiego zachowania. Ja na przykład żałuję autopilota szkolnego: zaraz po liceum ślepo na studia, bo rodzice chcieli, a ja wolałabym mieć rok przerwy...Może przez ten rok zdarzyłyby się okoliczności, które pozwoliłyby mi np. studiować w Poznaniu? Po licencjacie oczywiście autopilot magisterski, choć wszystko mi mówiło, żeby nie iść. Poszłam i byłam niezadowolona...A teraz autopilot "szukanie pracy w moim mieście". A dlaczego nie w Poznaniu? Dlaczego nie poza Polską? Bo nie-a te wszystkie ograniczenia i klapki włożyli mi do głowy rodzice, a właściwie mamuśka, bo ojciec nie wtrąca się za bardzo do tego, co mnie dotyczy. Mamuśka została tak wychowana, by nie chcieć więcej, starać się o coś lepszego, tylko zadowolić się tym, co jest bliżej, do czego nie potrzeba wysiłku. I chcąc nie chcąc, przekazuje to mnie. A ja, choć z natury jestem za tym, by działo się jak najwięcej, wchodzę w te cholerne koleiny, wciskam tego cholernego autopilota. Kiedy skończę pisać ten post, wyjdę z domu, żeby nie zwariować, a przy okazji wejdę do paru punktów w moim mieście i będę pytać o możliwość pracy albo chociaż stażu. Może to szalone, ale uznałam, że w pewnych sprawach trzeba działać samemu, nie zdawać się na ogłoszenia i inne takie. Być może niczego tym nie osiągnę, ale nie będę na siebie zła, że nie spróbowałam.
Według autorki felietonu, o którym wspomniałam, recepta na działanie w trybie autopilota jest prosta: zamiast kawy zrobić sobie herbatę; zamiast jechać samochodem, wybrać się do pracy pieszo; zamiast o 7.00 wyjść o 6.45 lub 7.15-i już jest lepiej. Tylko że to jest recepta na proste, codzienne sprawy, a nie fundamentalne wybory. Znacie jakąś osobę lub inny obiekt, która pomaga na tzw. autopiloty wielkogabarytowe? Jeśli tak, bardzo proszę o namiary. Pomoc bowiem pilnie poszukiwana, a widzę, że być może sama sobie nie poradzę.
Moje autopiloty są o tyle bezsensowne, że jeśli odważę się już zrobić coś na przekór, często okazuje się to wybawieniem. Okazuje się, że ten nowy wariant jest o niebo lepszy niż stary. Cieszyłabym się, gdybym wyzwoliła się z aktualnego automatycznego podejścia do życia. Potrzebowałabym odwagi do skontaktowania się z M. i spytania, czy nie mogłabym przyjechać choćby na próbę. Na miesiąc albo dwa. Muszę to zrobić. Chcę się przekonać, jakby to było, spróbować czegoś nowego. W przyszłym roku kończę 25 lat, a czuję się, jakby miało mi stuknąć 40 albo 50. Czy nie czas byłby w końcu zacząć żyć tak jak ja chcę?...Dodajcie mi tej odwagi, proszę. Pomożecie?

piątek, 8 listopada 2013

Świąteczne prześladowanie czas zacząć. Gonitwa myśli.

No nie. Zaczyna się. Już. Każdego roku coraz wcześniej i cholernie jestem ciekawa, kiedy dogonimy pod tym względem Stany. Chodzi mi oczywiście o schizofrenię świąteczną. 8 listopada, a jedna z gazet szczuje mnie już uroczym dodatkiem "Prezenty" (gwiazdkowe oczywiście)...Wiecie co? Powiem Wam coś. Im wcześniej i im więcej tego, tym bardziej mam dość tej tematyki i jej nachalności. Na dodatek "święta" w domu pewnie będą wyglądały tak jak zawsze, więc z czego tu się cieszyć?...
Po przypale w urzędzie pracy i porażce przeglądania ogłoszeń (Boże, trzeba było uczyć się szwedzkiego, to miałoby się szansę na pracę) zaczynam wpadać w otchłań doła. Nie wiem już, co ze sobą robić. Teraz mam najnowszy pomysł i jak zacięta płyta powtarzam EURES, EURES, EURES. Tak, postanowiłam wyekspediować się zagranicę, szukam, przeglądam, choć pewnie i tak nabrałoby to bardziej realnych kształtów w styczniu, bo pewnie i tu już nie ma funduszy. Niestety, i tu wydaje mi się, że moje nadzieje są płonne. Rozważałam kilka krajów, przede wszystkim UK i Irlandię ze względu na język. I wydaje mi się, że tutaj też nie mam szans. Wszystkie oferty, które widziałam, opiewały na konkretny zawód: kucharz, informatyk, programista Bóg wie czego, architekt, itp., itd. Ja oczywiście konkretnego zawodu nie mam, więc pewnie mogę sobie szukać. Powiem Wam szczerze, że już naprawdę nie wiem, co z tego wszystkiego będzie. Wiem za to jedno: jeśli szybko czegoś nie znajdę, nawet na staż, nawet na okres próbny, nawet dorywczo, to zwariuję. Od siedzenia i gapienia się w okno można dostać naprawdę porządnego kręćka.

środa, 6 listopada 2013

Liebster is still alive.

Kochana, wspaniała, nieoceniona i jedyna w swoim rodzaju Patrycja Michniewicz-Jarosz nominowała mnie do Liebstera. Jak zawsze z chęcią odpowiem na pytania, wiecie, że "Lubię to!".
Oto pytania Patrycji:
1. Kim jest "ideał mężczyzny"?
Ideały nie istnieją, zawsze znajdzie się jakaś rysa na idealnym z pozoru charakterze:) Ale umówmy się, że osoba najbliższa mojemu ideałowi, która jest płci przeciwnej to taka, która ma pasję, jest zdecydowana, umie bronić swojego zdania/poglądów, ma coś ciekawego do powiedzenia (można z nim porozmawiać o czymś więcej niż ostatnie wyniki Arki Gdynia, Dolcanu Ząbki i Termaliki Nieciecza:)).
2. Piosenka/zespół z okresu dzieciństwa, który przywodzi na myśl pozytywne wspomnienia?
Hmmm, na pewno do tej kategorii mogę zaliczyć A Teens, mój ulubiony zespół z dzieciństwa. Na pewno piosenka "Letni wiatr"-bez niej nie mogła się odbyć żadna impreza w gronie rodzinnym:) No i chyba moi pierwsi idole-wybaczcie, ale przyznam się do tego-Just 5. Przepraszam. Pamięta ktoś jeszcze, że istnieli?
3. Warto wybaczać ludziom krzywdę, czy palić mosty?
Chrześcijańskim ideałem byłoby wybaczać i na pewno są osoby, które potrafią wybaczać nawet straszne rzeczy. Niestety, ja jestem z frakcji "palenie mostów", i to nawet w sprawach banalnych. Pamiętliwa i wredna ze mnie osoba. Ot, jeden z felerów mojego charakteru.
4. Cecha osobowości, którą cenisz w sobie ponad wszystko?
Lubię swój charakter i poza zbytnią pamiętliwością cenię sobie wszystkie jego elementy.
5. Co powoduje, że zaczynasz ufać nowo poznanej osobie?
Jestem z natury nieufna, ale może zdarzyć się tak, że po chwili rozmowy obdarzę kogoś zaufaniem. Na pewno mają na to wpływ czynniki wizualne: styl ubierania danej osoby, to, czy o siebie dba, itp. Innym elementem jest to, co lubi, czym się interesuje, czego słucha. No i najważniejszy moim zdaniem element: poglądy, które głosi. Jeśli nie kryje się z rasizmem czy ksenofobią, nie ma mowy, bym go polubiła, nawet jeśli cały zestaw innych cech by mi odpowiadał.
6. Jeśli mogłabyś wskrzesić człowieka nauki/kultury/polityki z martwych, byłby to..., ponieważ...?
Jak już pisałam wielokrotnie, Malcolm McLaren, bo opowiedziałby mi wiele o punkowym Londynie lat 70. i 80. Sid Vicious, aby odpowiedział mi na pytanie, czy zabił Nancy, czy nie. Kopernik, bo chciałabym poznać odpowiedź na pytanie, jak doszedł do swojej teorii i jak czuł się z tym, że w swoich czasach był nierozumiany. Jerome D. Salinger, bo nie wierzę, jak mógł napisać tak fenomenalną książkę jak "Buszujący w zbożu". Chciałabym mu podziękować.
7. Co masz do zaoferowania światu?
Trudne pytanie. Obecnie trudno mi uwierzyć w to, że mam talent czy cechę charakteru, które mogłyby pomóc ludziom albo coś...
8. Przyjacielem nazwiesz osobę, która potrafi...?
Wysłuchać, gdy trzeba; Wesprzeć, gdy trzeba; Przyjechać z lodami o 3.00 rano, jeśli tylko tego potrzebujesz; Cieszyć się sukcesem przyjaciela bez zawiści; Krytykować konstruktywnie i dobrze doradzić. Która potrafi po prostu być. Wspierać w celach i marzeniach, ciągnąć do góry, a nie w dół...
9. Jeśli ktoś podjąłby się opisania Twojego życia w formie scenariusza, jaki byłby to gatunek filmowy?
Chyba dramat z elementami kina psychologicznego.
10. Przystań, do której zawsze uciekniesz, gdy w Twoim życiu za dużo zła, to...?
Świat, który stwarzam w swojej wyobraźni. Ewentualnie muzyka.
Moje pytania:
1. Kto, która osoba-publiczna lub Ci bliska-miała/ma na Ciebie największy wpływ?
2. Słowa której piosenki to Twój manifest życiowy, pod którym podpisał(a)byś się wszystkimi kończynami?
3. Idealny dzień spędził(a)byś z (imię i nazwisko osoby publicznej) w (miasto, miejsce)...
4. Które zwierzę jest Ci bliższe-kot czy pies? Dlaczego?
5. Do którego wydarzenia w roku zawsze odliczasz dni i którego nie możesz się doczekać?
6. Jesteś naukowcem, tworzysz indywidualną planetę, na której jesteś tylko Ty i Twoje ulubione rzeczy/osoby. Możesz zabrać do 15 rzeczy/osób. Kogo lub co zabierzesz?
7. Budzisz się rano i myślisz: "To będzie piękny dzień!" czy "O nie, znowu to samo..."?
8. Jeśli mianoby nazwać Cię patronem jakiejś dziedziny życia, jaką dziedzinę sam(a) byś sobie przydzielił(a)?
9. Najpiękniejszy dzień życia przydarzył Ci się...
10. "Szary/a" czy "różowy/a"? Pisząc powieść, napisał(a)byś coś z poważnego, "szarego" nurtu, czy z "różowego", bezstresowego, gdzie wszystko kończy się dobrze?
11. Jakie swoje cechy chciał(a)byś, by umieszczono w podsumowującym Twoje życie wspomnieniu?
Chyba nie wyznaczę nikogo do odpowiedzi, nie chcę do niczego zmuszać. Kto ma ochotę, niech odpowie:) Ja póki co znikam, odezwę się niedługo. Buziaki.

wtorek, 5 listopada 2013

W UP, czyli w piekle. Coraz bliżej upadku (na duchu)

Powiedzcie mi, bo może ja zbyt tępa jestem, mało inteligentna czy jak?...Gdzie ludze w moim wieku, w takiej miejskiej dziurze jak moja mają szukać pracy i co ze sobą zrobić? Po niemiłym doświadczeniu z oszukującą firmą "rekrutacja/biuro" nieco ostrożniej przeglądam oferty. Tym razem postanowiłam zrobić research przez Urząd Pracy. W zwykłych ofertach bida, nic dla mnie...O stażach, na który kwalifikowałabym się z kilku przyczyn, informacji nie było, była za to informacja, że aby dowiedzieć się więcej, należy udać się do urzędu. No to się udałam. Dzisiaj. Zupełnie nie wiem, po co...
Sama wizyta w urzędzie to dla mnie nowe doświadczenie. Oczywiście, ludzi dużo, bo i bezrobocie w naszym mieście duże...Pomijam to, że były tam np. matki z malutkimi dziećmi, które płakały, co sprawiało, że przypominało mi to raczej punkt wypłacania zasiłków na dzieci/coś w ten deseń w jeszcze bardziej zacofanym od Polski kraju typu Bułgaria itp., niż polski urząd pracy. No, ale nieważne. Do wszystkich pokoi kolejki, tylko do tego, do którego ja miałam się udać, nie było. I to już powinno dać mi do myślenia. Pukam, kobieta mnie przyjmuje. Mówię jej: jest taka i taka sytuacja, mam tyle i tyle lat, skończyłam taką i taką szkołę, i co z tymi stażami? A ona sprowadza mnie na ziemię, że oczywiście pieniędzy na te staże już nie ma (listopad, wiadomo), że mam się zgłosić w...drugiej połowie stycznia, bo wtedy będą mieć środki na nowy rok i będą już rozdzielone...Ach, no i jeszcze jeden hit: najlepiej, żebym sama sobie znalazła firmę, w której chciałabym odbyć taki staż. To przepraszam, co mam ze sobą zrobić do stycznia? Obijać się, jak to robię mniej więcej od kwietnia? I po co w ogóle ta kobieta jeszcze siedziała w tym pokoju, skoro nie ma nic do roboty, jak tylko mówić ludziom, że nie ma im nic do zaoferowania? No tak, kasę za coś trzeba brać na urzędniczym stołeczku, nie? Powiem Wam, a raczej napiszę coś, co może Was zadziwi, ale...Kiedy byłam w sklepie, zazdrościłam pracy nawet tym kasjerkom. Ja wiem, jak to jest, szczególnie w marketach, szczególnie tych zagranicznych sieci, ale przynajmniej te kobiety mają po co wstać rano z łóżka. Mnie ten sens wstania powoli znika za horyzontem. Wiecie co? Zaczynam mieć dosyć mojego miasta, tej wstrętnej dziury, gdzie nie ma perspektyw, i tego beznadziejnego kraju, ktory jeszcze niczego mi nie dał poza pseudowykształceniem i złudzeniem, że to "wykształcenie" do czegoś mi się przyda. Jeszcze zanim wydarzył się ten przypał z "rekrutacją", miałam nadzieję na taki oto scenariusz: podłapię jakąś pracę, nie musi być super dobrze płatna, ale i z tych 700 czy 800 zł miałam ambicję coś odłożyć...W czerwcu lub lipcu żona kuzyn P. wyjeżdża na stałe do Wielkiej Brytanii. Miałam naiwną nadzieję, że podłapię jakąś pracę, odłożę na bilet i zabiorę się z nią. Tutaj przecież nic mnie nie czeka...Ale nawet tej szansy nie mam, bo póki co 3000 na bilet w jedną stronę to dla mnie kwota nie do osiągnięcia, nie do zdobycia. Czuję się z tym wszystkim coraz gorzej, coraz czarniej to wszystko widzę. Co zrobić, żeby patrzeć na świat choć ciut optymistyczniej?...

poniedziałek, 4 listopada 2013

"W internecie pozostanie zawsze ślad, kiedy Ciebie już nie będzie tu"...

W obecnych czasach, kiedy tyle godzin dziennie spędzamy w internecie lub z nosem w telefonie, publikując kolejne tweety, wrzucając kolejne zdjęcia do Instagrama itp., powstał nowy problem. Będzie to-nieco jeszcze pozostając w klimatach 1 listopada-problem pod tytułem: "Co powinno się dziać z takimi kontami, kiedy użytkownik umrze, zginie itp.?". Jest to poruszane co roku w okolicach Święta Zmarłych. Prawda jest jednak taka, że jest to kwestia do tej pory nierozwiązana, a przecież jakoś trzebaby to usystematyzować.
Słyszałam już o różnych rozwiązaniach lub propozycjach:
-usuwanie konta po okazaniu aktu zgonu użytkownika
-konta pt. "martwe dusze" oznaczone świeczką, czarną wstążeczką i tym podobne
-automatyczne usuwanie konta, jeśli przez rok nie zamieści się tam żadnego wpisu.
Niedawno ojciec opowiedział mi o jeszcze jednym sposobie, bardzo jak dla mnie upiornym, czyli aplikacji, którą instaluje się w telefonie czy komputerze, a która...udziela się w imieniu zmarłego. "Wie", co polubiłeś na Facebooku i trzyma rękę na pulsie, komplementuje zdjęcia znajomych, choć piszący już nie żyje...Ja przepraszam, ale dla mnie to lekko "chore".
Do zainteresowania się tym tematem, oprócz powracającego w mediach motywu, zainspirował mnie research internetowych śladów po tragicznie zmarłym żużlowcu Lee Richardsonie. Strona internetowa-OK, zniknęła, zlikwidowano ją, choć można by tam zamieścić jakąś księgę kondolencyjną, wspomnienie i też byłoby dobrze. Natrafiłam jednak na jego konto na Twitterze, które...hmmm, wygląda tak, jakby właściciel wyszedł gdzieś na chwilę i miał za moment wrócić...Zatrzymało się na przedostatnim dniu jego życia, 12 maja 2012. Jak upiornie to wygląda, możecie zobaczyć tu. Mnie osobiście najbardziej zasmuciło, przeraziło to pisane w sobotę do innego zawodnika "See you Tuesday"...Wiadomo, że się w ten wtorek nie zobaczyli. W ogóle przerażające jest to, że w życiu nic nie wiadomo. Dzisiaj, teraz chodzisz, jeździsz, a za chwilę cię nie ma. Kto zna drogi przeznaczenia?...
Czytałam też o tym, by pozostawiać innym członkom rodziny hasła do swoich kont, aby w razie śmierci użytkownika mogli oni konto usunąć lub napisać tam o tym, co się stało. Sama nie wiem, która z tych opcji jest najbardziej rozsądna. I nie wiem, czego bym chciała na przykład dla swojego blogu. Przepraszam, że uderzam w takie nuty, ale ponoć trzeba być przygotowanym na wszystko...Chyba jednak wybrałabym opcję: "Usuwanie po roku bez wpisu"...
A jakie jest Wasze zdanie na ten temat? Usuwać czy zostawiać, robiąc z profilu takiej osoby miejsce pamięci? W końcu człowiek żyje tak długo, jak trwa pamięć o nim, także ta internetowa...

sobota, 2 listopada 2013

Co zobaczysz w szklanej kuli?

Jakoś doszłam do siebie po ostatniej, wiadomej porażce. Jak zwykle trzeba wstać, otrzepać kolana i żyć dalej. Nie pierwsze i nie ostatnie rozczarowanie w moim życiu, nie tylko ja zostałam tak oszukana...Ale nie ma co do tego wracać. Było, minęło i dobrze, że skończyło się tylko tak. Teraz będę ostrożniej z tym wszystkim postępować.
A dzisiaj chcę się z Wami podzielić innym tematem. Niedługo Andrzejki, czas wróżb i innych takich. Pewnie na codzień jesteście racjonalistami, ale w ten jeden wieczór?...Któż nie bawił się w wystawianie butów, lanie wosku itym podobne? Wydaje mi się, że każdy z nas, mimo bycia racjonalnym w naszej kulturze, ma w sobie pierwiastek "a może sobie powróżyć?", "przeczytam horoskop, jeden raz nie zaszkodzi" i tym podobne...
W moim domu mieszka wróżka. Wiem, gdzie, znam ją z widzenia, o tym, że zajmuje się tym, czym się zajmuje, wiem lepiej od ZUS-u (bo robi to bardzo nieoficjalnie). Wiecie, ile razy dziennie dzwoni domofon i ktoś pyta: "Wróżka to pod którym numerem?" albo gdy jestem poza domem i np. idę lub wracam ze sklepu-zaczepiają: "A wróżka to w którym bloku? W której klatce?". Odpowiadam, nie kłamię, nie zbywam. Jak ktoś chce iść, to niech idzie. Czasami słyszę też, jak klientki (100% jej klienteli to kobiety) wymieniają wrażenia: "Mi powiedziała, że poznam wysokiego bruneta"-chwali się jedna. "Mi, że niedługo coś zmieni się w moim życiu"-odpowiada koleżanka i w kilka minut mam pogląd, jakiego typu wróżby można usłyszeć i co rzekomo się tym paniom przytrafi. Pomijam, że czasami mam wrażenie, jakby pani wróżka działała według pewnmego schematu-jak młoda, to pozna chłopaka, jak starsza, to może zmieni pracę; wiecie, jak to jest. Ja, choć ze dwa razy mnie korciło, nie wybiorę się do niej. Nie jest mi to potrzebne do szczęścia, zresztą kto wie, co mogłabym tam usłyszeć. Nie, moja niechęć nie wynika z tego, że środowiska kościelne i religia katolicka potępiają wróżby. Po prostu uważam, że najlepiej samemu kierować swoim życiem, a nie liczyć na łaskawość (lub nie) gwiazd czy innych takich.
Mimo wszystko przeraża mnie ekspansywność i namnażanie się telewizyjnych, gazetowych i innych wróżów, jasnowidzek i reszty. Tak, przyznaję, kilka razy oglądałam Ezo TV, by wyrobić sobie zdanie na temat wróżbity Macieja czy mojego ulubieńca, wróżbity Zefira (to Zefirowe, często używane "jest na przetrzymaniu" to dla mnie hit do sześcianu), i "runęłam". Bardzo spodobało mi się to, jak wróżbita Maciej delikatnie obchodzi temat: "Coś się wydarzy, będzie tak, będzie owak". Żadnych konkretów, a kaska-3,66 za minutę, jak nie lepiej, leci. I to słynne: "Wszystko będzie miało miejsce w ciągu pół roku". No pewnie, pół roku...Wygodny termin-nie tak od razu, by dzwoniący nie robił wyrzutów, ale i nie jest to czekanie w nieskończoność. Zawsze w ciągu tego półrocza człowiek może po prostu o takiej wróżbie zapomnieć i nie mieć pretensji. A co stacja zarobiła, to ich.
Ciekawe, czemu przypisać ten, jak to może na wyrost określiła moja mamuśka-powrót do pogaństwa. Czy ludzie nie umieją teraz sami wpływać na swoją przyszłość, czy jeśli nie chodzą do kościoła, jednak potrzebują jakiegoś przewodnika? Pewnie rozkłada się to jakoś po połowie-tak myślę. Na pewno to się kiedyś skończy, tylko kiedy? Kiedy ludzie zrozumieją, że te 3,66 czy 20 złotych, które weźmie "stacjonarna" wróżka, to pieniądze wyrucone w błoto?...Choć kiedy teraz tak o tym myślę, wydaje mi się, że jest w tym jeszcze jeden, może pozytywny aspekt psychologiczny. Być może moja analiza jest na wyrost, ale taka wróżba może podziałać motywująco-usłyszysz, żee coś się zmieni, nastawisz się, a kiedy pozytywne nastawienie już przyjdzie, łatwiej zmienić coś samemu, nawet bez udziału wróżki. Jak myślicie, jest w tej mojej tezie cień sensu?
Żegnam się z Wami listopadowo, obiecując, że będę się zjawiać częściej i sensowniej. Co u Was? Wczorajsze święto nastroiło refleksyjnie czy nie? Uważajcie na "wróżki" i trzymajcie się. Do następnego razu.