piątek, 26 grudnia 2014

Trochę więcej niż czubek nosa.

Dobrze, że Xmas 2014 ma się ku końcowi. Nie przeżyłabym, gdyby nie nowe odcinki żużlowego talk show (do tego gatunku trzeba to chyba zaliczyć) "Czarny charakter"...Ale do teraz nie wiem, kto wpoadł na taki, a nie inny pomysł na odcinek z Sajfutdinowem. Poszedłeś, człowieku, po bandzie...(tym, którzy nie widzieli, polecam rozliczne powtórki w TV, a i w internecie pewnie będzie)
Niektórym do życzeń świątecznych powinno się dodawać: "...i żebyś zobaczył(a) trochę więcej niż czubek własnego nosa". Są ludzie, którym jest to naprawdę potrzebne. Przykładów takich dostarcza mi na pęczki samo życie. Podczas wczorajszej świątecznej wizyty u ciotki przykładem jakrawym niczym świąteczne światełka na choince była D. D., która...której-obawiam się-"bogate" życie jednak co nieco zaszkodziło. OK, ma pracę (żadną tam szałową, zarabia tyle, ile przeciętnie zarabia się          w naszym mieście...Należałoby też dodać, że nie dostałaby jej, gdyby nie znajomości), nie mieszka     z rodzicami (mieszkanie tylko wynajęte, nie myślcie, że własne!), ale...ale nosa zadziera, jakby była co najmniej prezesem. D., której kiedyś było zupełnie obojętne, co ma na sobie i co jest w sklepach, gdy u niej jesteś, za każdym razem czaruje cię spacerem do szafy (nie, nie swojej; była już w tym mieszkaniu, gdy się wprowadzała) i koniecznie pokazuje swoje najnowsze nabytki (z sieciówek, żeby nie było). D., która kiedyś w ogóle nie była towarzyska, teraz z nieokreślonymi znajomymi z pracy prowadzi przebogate życie towarzyskie, rzecz jasna dokumentując je za każdym razie na łamach imperium Zuckerberga...Nie przejdzie jej jednak przez głowę, by bezrobotną kuzynkę w depresji (czytaj mnie) zaprosić na kawę czy postawić raz na kilka miesięcy ciastko. Kiedyś wspaniałomyślnie (po moich narzekaniach!) wpadła na pomysł, byśmy, uwaga, udały się kiedyś do centrum handlowego w celu pooglądania, co tam jest w sklepach. Odmówiłam, masochistką nie jestem. Jeszcze coś by mi się spodobało, a ona przecież by się nie lajsnęła.
Zastanawiam się, odkąd D. się tak zmieniła, i nadziwić się nie mogę, jak parę groszy i jakieś tam towarzystwo (no dobrze, pochodzące z większych miast, to też jej pewnie imponuje) może zmienić człowieka o 180 stopni. I jak, nagle mając coś z niczego, można stać się takim bezrefleksyjnym (ups, przepraszam, refleksji Ci u niej dostatek, choć są to refleksje zrodzone w głowach innych-vide jej konto na FB). Kurczę, skoro ona ma takie mniemanie o sobie, to jakie powinnam mieć ja-autorka poczytnego blogu, która potrafi porwać tłumy (śmiech)?:) Albo kiedy opublikowali mi to i owo na łamach gazety lub w internecie, powinnam chyba chodzić z ogonem jak paw, wyciągiem z lajków artykułów zastępując numer telefonu...czego oczywiście nie zrobiłam. Banalna prawda jest taka, że nie przywykłam do pochwał oraz innych tego typu słów na swój temat; znam miarę i wiem, że to, co jest dzisiaj, jutro może zniknąć (co u mnie ma miejsce nader często). Choć żyć, widząc tylko czubek swojego nosa jest bardzo przyjemnie, czasami przydałoby się spojrzeć też na tych, którzy mają gorzej. Od tego chyba cudem złapane i trzymane w kurczowym uścisku szczęście nie ucieknie? Tego, byśmy nie stali się tacy krótkowzroczni (w tym oraz okulistyczym aspekcie) życzę Wam oraz sobie w nadchodzącym roku. To może się naprawdę przydać.
PS. Miałam tam w ogóle nie iść, zaciągnięto mnie siłą; żałuję, że poszłam. Naprawdę.

środa, 24 grudnia 2014

Naughty Christmas, ho ho ho!

Taki już jest ten rok, że żadne okazje mnie nie cieszą-święta, urodziny itp. Dzisiaj też się nie cieszę.
Pewnie i tak nikogo z Was już tu nie ma, więc zamiast "Merry", życzę Wam Naughty Christmas...zostawiając Was z moim ulubionym zestawem pieśni świątecznych:)
  • bardziej tradycyjnych:
 
(tak, ja wiem, "Foolish things" to niespecjalnie świąteczna piosenka, ale mi nieodłącznie kojarzy się ze świętami).
  • dla odważnych...

 
 
 
Udanych Świąt!:)


czwartek, 18 grudnia 2014

Puk puk, to ja...

Co u Was? How are you? Wie geht's? Hur mår du?
Jestem. Nie zniknęłam. Po prostu...po pierwsze, nic się nie dzieje, a po drugie, za każdym razem, kiedy usiadłam do komputera i napisać nową notkę, czułam jakiś paraliż palców...i głowy.
Jak już wspomniałam, nie dzieje się nic sensacyjnego. Widoków na pracę brak, moja ostatnia szansa (elektryzująca oferta "dziennikarz" na stronie urzędu pracy w moim mieście) okazała się ściemą...Czekam na styczeń. Może z nowym rokiem zacznie coś lepiej iść?
Moimi pocieszycielami są teraz:
-elektryzująca nowość w Polsce, czyli "waniliowa cola prosto z Annopola" (do tej pory piłam tylko francuską i niemiecką waniliową, ale nasza także daje radę),
-ta piosenka, moje zaklęcie...muszę sobie powtarzać jak mantrę, może w końcu tak będzie:


Pal sześć, że okropna melodia i że tekst w znienawidzonym niemieckim. Coś mi odbiło, nie pytajcie.
Jest jeszcze jeden pocieszyciel, choć może złudny...Ale od początku.
Wiecie o pewnej historii, która nastała w moim życiu 11 lat temu. I wcale nie chodzi mi o żużel...Jest to ta słynna damsko-męska opowieść, która ciągnie się za mną od dłuższego czasu. Od kiedy w 2004 roku straciliśmy kontakt, raz przypadkiem spotkałam go w mieście, on kilka razy widział się z moim ojcem...Później sprawa przyschła. Do teraz. Podczas wizyty na Facebooku coś podkusiło mnie, by wpisać jego imię i nazwisko do wyszukiwarki. Znalazłam. Był. Jest. Niewiele ciekawego się dowiedziałam, brak w profilu szałowych zdjęć czy informacji na temat obecnego miejsca pracy (choć coś obiło mi się o uszy, że to pozostało bez zmian). Nie muszę mówić, że od tamtej pory myślę, zastanawiam się...i palce mnie swędzą, żeby napisać, zapytać, co u niego, poprosić o spotkanie...Ale nie wiem, czy się na to zdobędę...Z drugiej strony, skoro ten fakt już zrobił trochę dobrego (nie smucę się tak ciągle), to może warto "pociągnąć temat"?...Jakoś mi z tym wszystkim dobrze na duszy, mam temat zastępczy, może zrobić tak, by było JESZCZE lepiej...
Postaram się odezwać w najbliższym czasie...Buziaki.