poniedziałek, 29 lipca 2013

Żużel zaskakuje

Na każdym kroku. Nie tylko wynikami, ale i tzw. rzeczami pobocznymi. Wczoraj, po pewnej przerwie spowodowanej układem      kalendarza dla mojego miasta, udalam się na mecz moje miasto kontra Leszno. I  musiałam się zaskakiwać. Po pierwsze, nie było tyle policji, ile myślałam, ze będzie, bo mecz był wysokiego ryzyka, wiadomo, jak rzeczeni kibice się zachowują. Było ich oczywiście sporo (kibiców). Po drugie, zaskakujący event nr 2: ogólnie poza chamskimi przyspiewkami Leszna w stosunku do władz żużla udało się uniknąć agresji z ich strony. Jedyne, co się stało, to ucieczka części kibiców z naszego miasta z ich sektora i udanie się pod sektor "lesznian", ale za wiele nie zdzialali, bo spacyfikowala ich ochraniajaca sektor policja. No, wiadomo, były to w dużej mierze znudzone dzieci z gimnazjum. Wakacje są, nie? A ich nie stać na wyjazd, to trzeba radzić sobie z nadmiarem adrenaliny. Wydarzenie trzecie, najbardziej zaskakujące. Przyszłam na swoje miejsce. Było jeszcze sporo czasu do meczu, usiadlam na swoim miejscu, czytałam z nudów program zawodów. Nagle pojawiła się w polu mojego widzenia na oko trzydziestoletnia blondynka z panem starszym od niej na oko o jakieś 30, 40 lat. Widzę, ze blondynka rozgląda się bezradnie po okolicy. Pytam, czy mogę w czymś pomóc...Nie wiem, jak to jest, ale na codzień nie lubię gadać z ludźmi, a na meczach robię się bardzo rozmowna i niekiedy sama zagaduję. Odpowiedziała, ze szuka programów. Ja na to, jak zwykle się rozgadujac, że są w kasach przed wejściem, że jeszcze niedawno przed trybunami, na których siedzimy, było stoisko z różnymi rzeczami, a teraz nie ma. Poszła, a mnie zagadnal jej towarzysz. Zaczął od:                               
-Do you speak English?                          
-A little bit-odparłam. Zaczął mi opowiadać, ze był mechanikiem (tu padły nazwiska kilku wybitnych onegdaj zawodników z Anglii, jego pracodawców), ze jest z Coventry ("Scott Nicholls, you know"-dorzucił; to nazwisko zawsze otwiera pamięć kibiców  żużla co do tego miasta). Ja mu na to, że to super, bo Nicholls to akurat jeden z moich ulubionych zawodników...Pogadalismy jeszcze trochę o tym, jak mu się podoba w moim mieście (na stadionie się podobało, choć na polskie warunki jest zaniedbany, w porównaniu z angielskim wyglada jak ósmy cud świata), o wyniku meczu...Było to fajne, miłe i odmienne od codzienności-nieczesto goszczą u nas obcokrajowcy, bo też imprez międzynarodowych jest u nas na lekarstwo. Dobrze było potrzebować angielski, a także doświadczyć nietypowej dla Polaków wdzięczności-przecież tylko wskazałam jego towarzyszce miejsce z programami, a on dziękował, jakbym co najmniej 5 im kupiła...W ogóle był znacznie bardziej rozmowny niż nasi rodacy. Oni, gdy odpowiesz na jakieś ich pytanie, odburkną coś, albo i nie, i zaraz wracają do swoich spraw...
Mecz był ciekawy, momentami zacięty, szkoda tylko, ze skończyło się przegraną naszej drużyny. Tylko dwoma punktami, ale zawsze. Mówi się jednak trudno, nie poszło po raz kolejny. Happens, mówiąc w języku mojego rozmówcy. Szkoda, ze został już tylko jeden mecz w moim mieście i turniej o Koronę Bolesława Chrobrego. Potem znowu koniec sezonu i nuda. Jednak mecze w telewizji to nie to samo...       A Wam jak minęła niedziela?




niedziela, 28 lipca 2013

Z letniej bliblioteczki Darcy: I my mamy swojego Bonda

Tak, wiem. Jest upał, czuję, że się roztopię, nie wiem, jak wysiedzę na dzisiejszym żużlu, ale nie jest to blog meteorologiczny, więc nie będę sie nad tym rozwodzić. Dla odmiany podzielę się z Wami tym, co teraz czytam. Mam kilka książek, o których chciałabym Wam opowiedzieć, więc postanowiłam nazwać to zbiorczo "Z letniej biblioteczki Darcy". Dziś odcinek 1. Podoba Wam się ten pomysł?
Kto z nas nie fascynował się kiedykolwiek pracą szpiegów, wywiadów gospodarczych, wojskowych czy innych? Ja należałam i należę do tej fascynującej się grupy. Dlatego onegdaj z wypiekami na twarzy śledziłam program TVN, którego tytułu nie pomnę, a w którym Marian Zacharski, pierwszy szpieg PRL, opowiadał o swojej pracy. Teraz w mojej bibliotece zauważyłam książkę  autorstwa samego zainteresowanego pt. "Nazywam się Zacharski. Marian Zacharski" i nie mogłam powstrzymać się i jej nie przeczytać...
Zacharski opowiada o swoim życiu, począwszy od młodości w Gdańsku, przez studia prawnicze w Warszawie, podczas których dał się wciągnąć w działalność wywiadowczą. Ta działalność zaniosła go aż do USA, gdzie rozpoczął pracę w oddziale polskiej firmy handlującej sprzętem technicznym. Przy okazji rozpoczął i drugą działalność-pozyskiwał amerykańskie plany, projekty i specyfikacje broni, rakiet itp., które przekazywał potem Polsce. Jak sam mówi, szczęście mu dopisywało. Do czasu, gdy przez długi język mężczyzny przekazującego mu pewne dokumenty wylądował w więzieniu...
Książka jest wciągająca, pewnie z powodu otoczki-tego, że FBI ciągle siedziało naszemu bohaterowi na karku, odbywały się tajemne spotkania w Austrii, hasła na rozpoznanie osoby, z którą masz się spotkać, w stylu: "Czy jesteś przyjacielem Mariana?"-"Tak, lubimy grać razem w tenisa", itp. Mimo grubości (520 stron) czyta się szybko. I przy okazji można zobaczyć, ile ludzie są gotowi zrobić dla pieniędzy (mam tu na myśli "źródło informacji", które zostaje podane z imienia i nazwiska, wraz z kwotami, które otrzymywał. Zacharski konsekwentnie milczy na temat swoich zarobków.
Przy okazji możemy zobaczyć trzy twarze bohatera: zwykłego Polaka, który przybył do USA w celu lepszego życia z żoną i dziećmi; szefa firmy, który dba o jak najwyższy obrót, i tę trzecią, czyli kogoś, kto po godzinach przekazuje tajne materiały tam, gdzie trzeba. Ciekawe, która była najbliższa prawdzie. Swoją drogą, ciekawe, na ile nasze służby skorzystały z tych "rewelacji".
Z najczystszym sumieniem mogę polecić tym, którzy lubią wątki szpiegowskie, sensacyjne, choć może nie tylko im się podobać. Jeśli macie trochę czasu i chcecie podnieść poziom adrenaliny-sięgajcie śmiało!
Trzymajcie się.

sobota, 27 lipca 2013

Sąsiedzi

Sąsiedzka pomoc. Czy ktoś zna jeszcze w dzisiejszych czasach to pojęcie? Hmm,  na pewno mieszkańcy dużych miast jak Warszawa, dużych, anonimowych osiedli, mogą mieć z tym problem. Inaczej jest w moim małym mieście, choć moja okolica to blokowisko. Blok, w którym mieszkam, stoi od 43 lat i większość sąsiadów z mojego piętra mieszka tu od początku. Jeżeli tak nie jest, to znaczy, ze poprzedni lokator umarł, po prostu. Mieszkanie w takiej zamkniętej społeczności, gdzie się znamy, ma swoje dobre strony. Możesz dogadać się z sąsiadem, gdy jest twoja kolej na mycie klatki schodowej, ze zamienicie się na dyżury, bo ci się dzisiaj nie chce. Miła sąsiadka podrzuci kawałek ciasta, inna jakieś owoce, dzem czy kwiatki z ogrodu. Ale najważniejsze, przynajmniej pewnie dla naszych starszych sąsiadek, jest to, ze jest na kogo liczyć. Tym kimś jest najczęściej mamuska, bo ja nie mam takiej natury. Tylko dzisiaj mamuska dwa razy była u chorej sąsiadki, by przynieść jej zakupy itp. W zamian można liczyć na takie sytuacje jak ta, gdy rodzicielce zdarzyło się wyjść z domu, nie zamknawszy drzwi na klucz. Był jakiś przeciąg, drzwi się otworzyły, sąsiadka to zauważyła i zaraz dała znać. Strach pomyśleć, co by było, gdyby...Rzecz jasna, taka sytuacja, gdy mieszkasz w bloku, może mieć i złe strony, gdy nad głowa masz sąsiada, który lubi bardzo głośno, tak, ze i u ciebie słychać, oglądać telewizje. Zwłaszcza wieczorem, powiedzmy o 23.00. No, ale to nie jest reprezentant tej słynnej grupy "mieszkamy tu od lat i...". Od razu wiadomo. My w naszej grupie starych lokatorów respektujemy takie staromodne rzeczy jak cisza nocna czy uprzedzanie innych, ze wyjeżdżam na trzy dni i byłoby fajnie, gdyby "mieli oko" na moje mieszkanie...A jak jest w tym aspekcie u Was? Czy mieszkając w domu rodzinnym, który był domem wielorodzinnym, znaliscie sąsiadów, pomagaliscie sobie itp.? Czy to tylko domena małych miejscowości? Czy mieszkając z dala od domu w wynajętym mieszkaniu można być dla sąsiadów kimś wiecej niż kolejna przejściowa studentka? Bardzo jestem ciekawa Waszych opinii!

czwartek, 25 lipca 2013

TAG 50 FAKTÓW, odsłona 2 i ostatnia

No to jedziemy z 10 ostatnimi faktami: 41. Marzy mi się posiadanie własnej kapeli punkowej:-) Pewnie mi się to nie uda, ale marzenia ponoć trzeba mieć.                                                                                        42. Choć mogę określić siebie jako stuprocentowo heteroseksualna osobę, zdarzyło mi się być obiektem zainteresowania uczuciowego osoby tej samej płci.                                                                                  43. Nie mam za grosz talentu plastycznego ani muzycznego, dlatego śpiew i moje rysunki/malunki to porażki.                                                                                                                                                  44. Gdybym mogła cofnąć się w czasie, chciałabym poznać Malcolma McLarena i Sida Viciousa, zanim rozstali się z tym światem.                                                                                                                       45. Namiętnie zbieram wszelkiego rodzaju długopisy. To mój bzik.                                                            46. To pewnie niecharakterystyczne dla kobiety, ale lekturę gazet codziennych zaczynam zawsze od ostatnich stron-sportowych.                                                                                                                      47. Nie znoszę charakterystycznego dla kobiet zbierania przedmiotów w stylu wazoniki, szkatułki, kuferki i tym podobne.                                                                                                                                         48. Nie przepadam za kwiatami, ale na tulipany zawsze reaguję bardzo żywiołowo.                                  49. Kiedy jeszcze zdarzało mi się pić alko, nie znosiłam wina i piwa, przepadałam za to za whisky.            50. Rozważam poddanie się kilku operacjom plastycznym, gdybym tylko miała na nie pieniądze.            Mam nadzieje, ze Was nie zanudziłam. Jak Wam się podobały te jakże epickie fakty na mój temat? Trzymajcie się!

TAG 50 FAKTÓW O MNIE

Hej. Zainspirowana tagiem u Rudej12, postanowiłam wziąć w nim udział. Oto 50 fascynujących faktów o mnie: 1. Odkąd po gimnazjum skrocilam włosy do długości za ucho, nigdy nie pomyślałam, by znów je zapuscic. 2. Nigdy tez nie pomyślałam o tym, by włosy ufarbowac. 3. Mam wrodzona alergie na sukienki, spodniczki itp., dlatego mecze się, gdy muszę coś takiego założyć. 4. Długo nie lubiłam swojego imienia, nie umialam z nim żyć i choć zawsze byłam jedyna Ada, gdy coś przeskrobalam, udawalam, ze to nie ja:-) 5. Przez pewien czas po nastaniu mojego bzika zuzlowego zalowalam, ze nie jestem chłopakiem, i ze nie mogę iść do szkółki żużlowej. 6. Jestem jedynaczka i nie wyobrażam sobie, by mogło być inaczej. 7. Jestem egoistka i się tego nie wstydzę. 8. Nigdy nie noszę torebki, po prostu nie lubię, najpotrzebniejsze rzeczy zawsze mieszczą mi się w kieszeni. 9. Nienawidzę różowego koloru. 10. Kocham za to szary, niebieski, czarny i żółty oraz pomaranczowy. 11. Marzy mi się napisanie czegoś, co byłoby warte wydania, choćby było to tylko sprawozdanie z meczu zuzlowego. 12. W pewnych sprawach ciagle jestem z siebie niezadowolona i zadreczam wszystkich, ze można było zrobić to lepiej. 13. Jestem zodiakalnym Skorpionem i ten znak pasuje do mnie jak żaden inny. 14. Mam nadmierne tendencje do popadania w czarne nastroje. 15. Jak ognia unikam niebieskich długopisow, nie znoszę ich. 16. Nie lubię swoich personaliow do tego stopnia, ze zdarza mi się przedstawiać nowo poznanym osobom "pseudonimem", który sobie wymyśliłam. 17. Jak do tej pory czterokrotnie byłam zagranica i z każdego z tych wyjazdów przywiozlam jakieś zauroczenie. 18. W ogóle jestem dość łatwo popadam w zauroczenia plcia przeciwna, np. na każdym etapie edukacji. 19. Mam wrodzona alergie na szkole i od czasu liceum regularnie chce ja rzucać, z marnym efektem. 20. Na prawdziwych wagarach byłam trzy razy w życiu, przy czym raz zostałam na tym złapana. 21. Od pewnego czasu w ogóle nie pije alkoholu, choć...22.Wczesniej trzykrotnie zdarzyło mi się upic tak, ze wymiotowalam. 23. Nienawidzę się malować, więc nie robię żadnego makijażu. Nigdy. 24. Nie mam w swoim ciele ani jednego kolczyka. 25. Nigdy nie chciałam zrobić sobie tatuazu. 26. Od kilku lat nie jem mięsa. 27. Nie wyobrażam sobie za to życia bez jogurtu i muesli. 28. Moim ulubionym napojem bezalkoholowym jest pepsi. 29. Marzy mi się skok na bungee. Albo wzięcie udziału w rajdzie samochodowym. 30. Nie mam prawa jazdy i nie zamierzam tego zmieniać. 31. Mam bzika na tle szwedzkich rzeczy, zespołów itp. 32. Kiedyś znalazłam na ulicy 300 złotych i nie zanioslam ich na policję:-) 33. Nigdy nie ściągalam na kartkowkach czy sprawdzianach, bo po prostu nie umiem. Kiedy raz postanowiłam to zrobić, zle się skończyło. 34. Nigdy nie zapalilam papierosa. 35. Wbrew obiegowej opinii o tym daniu, uwielbiam szpinak. 36. Pamiętacie swinska grypę? Miałam ja i przeżyłam. 37. Oprócz tego z poważnych  chorób miałam zapalenie płuc i ospe wietrzna. 38. Potrafię wstać bez budzika, no chyba ze w grę wchodzi naprawdę wczesna pora (noc, jak to już bywało). 39. Jeśli chodzi o słodycze, mogą dla mnie nie istnieć poza lodami i M&m' sami. 40. Chciałabym kiedyś umieć biegle mówić po szwedzku, finsku, irlandzku i walijsku. Nie pytajcie dlaczego, po prostu lubię dziwne języki. Ostatnie 10 faktów za chwile. Wybaczcie dziwna ortografie, ale korzystam z mojego dobrego telefonicznego przyjaciela:-) Do następnych 10 faktów! 

Nie głupiej, omijaj seriale

Przynajmniej niektóre.
Serial. Jakże pojemne jest to słowo. Może się za nim kryć cykl okraszonych cudownymi zdjęciami BBC filmów o żółwiach z Galapagos, mogą kryć się dawne perełki w stylu "Domu" czy "Polskich dróg" (czy ktoś z tego pokolenia poza mną pamięta jeszcze te seriale?), są jeszcze wszystkie kultowe współczesne seriale typu "Dr House", "Chirurdzy" itp., na temat których się nie wypowiem, bo ich po prostu nie oglądam. Pod hasłem "serial paradokumentalny" mogą się kryć "Pamiętniki z wakacji" i inne tam takie, strasznie moim zdaniem szkodliwe dla mózgu/intelektu/jak też jeszcze to określić. I to jest pierwsza kategoria "do omijania z daleka". Drugą, czyli "szkoda prądu", są dla mnie te wszystkie nowoczesne seriale, niekiedy telenowele, typu "Pierwsza miłość", te wszystkie TVN-owskie ohydztwa typu "Lekarze", nad którymi pastwiłam się onegdaj, "Przepis na życie" czy "39 i pół". No, ale czego ja wymagam, skoro pisze je (chyba, a przynajmniej część) ta sama grupa osób, która tylko zmienia/przykrawa scenariusz wedle potrzeb. Masakra. Ale największą masakrą telewizji jest dla mnie ten serial. Po co jeszcze trzyma się toto w telewizji? Chyba tylko po to, by organizować emerytom dzień. Niestety, wstyd się przyznać, ale to coś, co kryje się pod linkiem, ogląda moja będąca w wieku zdecydowanie przedemerytalnym mamuśka. I aż jej się dziwię. To jest dopiero szkodliwe. Jak zostało to określone na pewnym forum, serial ten powinien być określany nie jako telenowela/obyczajowy, a science fiction. Powody? Znajdzie się trochę:
-pierwszy i naczelny: bohater nie ma pracy. Biadoli i biadoli, ale wystarczy jedna wizyta w centrum handlowym, by spotkać tam znajomego, który wykrzykuje: "Ależ przecież możesz pracować u mnie/mojej cioci/znajomej z Pcimia!". Oczywiście praca zawsze jest w tym samym mieście, satysfakcjonująca finansowo, itp., itd. W życiu zdarza się tak chyba rzadko, nie sądzicie? Chyba, że się mylę-wyprowadźcie mnie z błędu.
-oczywiście, wpadania do siebie bez uprzedzenia na kawę, i choć większość pracuje, zawsze są w domu i z chęcią taką wizytę przyjmują.
-jak dla mnie, największy skok przez rekina, czyli jednego dnia umiera ci mąż, a drugiego wygrywasz milion złotych
-oczywiście, to jest serial science fiction i nikt nie ma depresji poporodowej, nikt nie tyje po ciąży, a jeśli tyje, to jest to pretekst, by iść na fitness i poznać przystojnego instruktora-a nuż coś się zadzieje?
-dzieci najczęściej grzeczne jak myszy pod miotłą, jak są niemowlakami, bawią się grzecznie, jak starsze, to wystrczy powiedzieć: "Idźcie do swojego pokoju!" i dzieci pokornie idą.
-niewiarygodne zmiany charakteru, czyli bohater najpierw jest łajdakiem, który zdradza żonę, a za chwilę łagodnym jak baranek ojcem stadła, dziadkiem wnukom itp.; młodociana bohaterka, przeżywająca bunt zostaje wysłana na dwa tygodnie zagranicę i wraca grzeczniutka i odmieniona, a stan ten utrzymuje się przez resztę serialu.
-kolejny mój ulubiony aspekt: bohater narzeka, że nie ma pieniędzy. Chodzi o naprawdę dużą kwotę rzędu 50 tysięcy. Natychmiast zjawia się kilkoro krewnych, którzy wyłożą sami daną kwotę lub zrobią zbiórkę. No pewnie.
I te niewiarygodne zmiany partnerów-dzisiaj jest z Jaśkiem, potem się z nim rozstaje, niby trochę płacze, ale całkiem przypadkiem psuje jej się samochód. Spotyka Kazka, który jej ten samochód naprawi, a potem oczywiście zaprosi na kawę, i już damsko-męska akcja się kręci.
Że o niewiarygodnych wpadkach, jak bohaterowie, którzy "wyparowali", nie wspomnę. Po prostu byli i ich nie ma-zostali zapomniani przez zmieniające się zespoły scenarzystów, nie pojawiają się w nowych odcinkach, a reszta rodziny o nich nie mówi, choćby jednym zdaniem w stylu: "X wyjechała i jest tam i tam".
I po co takie seriale się kręci? I po co ktoś je ogląda? Ja rozumiem, emerytki itp., ale są granice...Co wynika z takiego obejrzanego odcinka? To już chyba lepiej wyłączyć takie coś i iść na spacer, przynajmniej będzie pożytek. Niby te seriale mają odzworowywać rzeczywistość, ale w większości nawet koło tej rzeczywistości nie leżały. Szkoda słów.
Znacie kogoś, kto ogląda seriale? Może są to Wasze ciocie, babcie, mamy itp.? Czy sami jesteście w szponach "Chirurgów", "Gry o tron" i reszty? Bardzo jestem ciekawa, jako że idea uzależniania się od seriali jest mi daleka, obca. Póki co, bo czekam, aż wreszcie ktoś wymyśli serial "Park maszyn"/"Stadion" o przygodach małomiasteczkowego klubu żużlowego i intrygach w tymże:) Wiem, wiem, odbija mi, dlatego najlepiej zamilknę. Trzymajcie się, na razie!

wtorek, 23 lipca 2013

Bryan, och, Bryan...

Jakie było Wasze pierwsze, dziecięco-nastolatkowe idolskie zauroczenie muzyczno-filmowo-ogólnoartystyczne? Kiedy miałyśmy z mamuśką włączoną telewizję muzyczną (ot tak, żeby coś grało w tle) i puścili ten teledysk:


to uświadomiłam sobie, że moim pierwszym idolem, ulubieńcem był właśnie Bryan Adams. Jak mi się ta piosenka podobała onegdaj...jako dzieciakowi, choć muszę przyznać, że kiedy usłyszałam ją teraz, jakoś tak dziwnie się poczułam. Coś tam w mojej duszy się poruszyło...No dobra, nie będę się nad tym rozwodzić. Może Adams to nie jest idol mojego pokolenia, ale ja-może przez tamten sentyment-bardzo lubię jego piosenki i czekam na każdą kolejną. Wbrew pozorom, nie pogardzam też nowymi piosenkami, jak ta:

które wbrew pozorom, przeciwnie niż u innych, trzymają poziom. Adams się nie starzeje:) A już kompletnie spodobała mi się jego najnowsza, zasłyszana już kawał czasu temu w radiu, propozycja:

Tak, to zawsze będzie dobre. A Wy macie idoli, którzy towarzyszą Wam od dawnych czasów, od dzieciństwa, wczesnej młodości i takie tam? Jesteście wierni stałej grupie wykonawców, czy gusta Wam się zmieniają? Ja nie wiem, na ile lubię piosenki Adamsa przez sentyment, a na ile rzeczywiście są dobre, ale wiem jedno-jeszcze długo mi się nie znudzą!

czwartek, 18 lipca 2013

Z ojca na syna

Dawniej często zdarzało się, że zawód przechodził w rodzinie z dziadka na ojca, z ojca na syna, a z syna na wnuka. Jak senior był szewcem, to przejmowało się po nim zakład i było dobrze. Teraz takie przechodzenie tradycji zawodowych z pokolenia na pokolenie też widać, np. w rodzinach prawniczych, lekarskich czy cukierniczych. Skoro ma już się ten zakład czy praktykę, to po co go zamykać, gdy umrze starszy? Młodszy przejmuje i interes zostaje w rodzinie.
Takie przechodzenie obserwuję też na przykład w sporcie, między innymi w moim ulubionym żużlu. Chyba w każdym żużlowym mieście jest dwu-lub trzypokoleniowa rodzina żużlowa: w Toruniu Ząbikowie czy Miedzińscy, w moim mieście Gomólscy czy Cieślewiczowie, sięgając nieco dalej-rodzina Rempałów czy Stachyrowie, względnie moi "ulubieńcy" Pawliccy. Czasami może też zdarzyć się tak, że w jednej rodzinie ten sam sport uprawiają wszyscy bracia itp. Na przestrzeni lat można ich wymieniać wiele. I wiecie co? Jest jedna rzecz, która mnie zastanawia. Na ile przy takich przejmowanych w pokoleniach zawodach decyduje faktyczna chęć młodego delikwenta, a na ile chęć utrzymania zakładu? Kiedy rozmawiałam o tym z mamuśką (akurat o wersji "sport"), stwierdziła tak:
-No, jeżeli nie zna się z domu niczego innego, jeśli na przykład ojciec i dziadek czy ojciec i brat rozmawiają o tym ciągle, to nie ma się czemu dziwić, że taki młody nasiąka tym i chce iść tą samą drogą.
Pewnie jest w tym jakaś prawda, ale trudno mi to pojąć. Może to ze względu na moją anarchistyczną duszę, która lubi robić po swojemu i na przekór, a może też dlatego, że w mojej rodzinie nie było i nie ma zawodów o specjalnym prestiżu, gdzie utrzymanie gra szczególną rolę? Nie ciągnie mnie popularny w rodzinach z obu stron fach pt. praca w sklepie, do sportu uprawianego przez dziadka kompletnie nie czuję pociągu...Nie mogłabym kontynuować tradycji mamuśki pt. opiekowanie się dziećmi, bo ich zwyczajnie nie cierpię. Zawodu ojca (ubezpieczenia) próbowałam, znudził mnie. Już wiem, że to nie dla mnie. Tak jak wykonywana przez niego kilkakrotnie praca w banku. Nuuuuuuda, i jeszcze trzeba użerać się z ludźmi! Brrr.
Pewnie, że takie praktyki mają swoje plusy. Zawód przejęty od starszych w rodzinie jest już najprawdopodobniej znany, bo obserwowało się go od dziecka i wiadomo, z czym się je. Bywa, że nie musisz martwić się o miejsce pracy, bo po prostu dostajesz je wraz z warsztatem, siedzibą itp. Rodzice, znając odpowiednie osoby w środowisku, szepną komu trzeba i czasami masz łatwiej. Rozumieją, z czym wiąże się dany zawód, i przestrzegają przed błędami. Wiedzą, że trzeba inwestować w przyszłość, uczyć się w najlepszych szkołach, by się przebić. To wygodne. Łatwe. Chroni przed bolesną koniecznością wyboru, po prostu wchodzisz w te koleiny i tylko od Ciebie zależy, jak będzie postrzegane nazwisko, kontynuowana tradycja. Rodzina lepiej Cię rozumie, gdy robisz coś, co znają, a nie wyskakujesz z tekstem: "Chcę być pisarką!", "Chcę być dziennikarką!", podczas gdy te zawody do tej pory były w rodzinie nieznane. To łatwiejsze niż rozpoczynanie nowych szlaków. Pytanie tylko, czy każdy, kto ma kontynuować zawód, ma do tego predyspozycje, czy tylko chce ciągnąć dla świętego spokoju. Czy każdy jest gotów na porównania: a twój ojciec jeździł lepiej, zdobył mistrzostwo świata, a ty jesteś tylko mistrzem Wielkopolski, i to młodzików...Pewnie nie każdy, ale kontynuują, na zasadzie "a nuż się uda?"...Jestem, swoją drogą ciekawa, jak pewne osoby reagują na takie pytania. Chyba trzeba mieć bardzo grubą skórę.
Do napisania tego postu zainspirowały mnie przypadki sportowe oraz casus mojej znajomej Ani, córki dwojga prawników, której rodzice zafundowali studia prawnicze w Wielkiej Brytanii. Niektórzy to mają szczęście...
Znacie kogoś, kto przejął zawód po rodzinie? Co uważacie na ten temat? Chcielibyście przejąć taki zakład/praktykę, by w tych trudnych czasach nie musieć martwić się o pracę, czy jednak lepiej iść swoją drogą?
Zostawiam Was z tym dylematem i lecę śledzić baraż DPŚ w Pradze. Do boju, Australio!!!! Do boju, Darcy!
Bye:)

środa, 17 lipca 2013

Cheers, sis&bro!


Cieszę się, bo wreszcie dostałam wiadomy trunek z moim imieniem:) I to w mojej ulubionej wersji smakowej. Skoro dostałam, to muszę się pochwalić:) Wprawdzie na codzień pijam raczej konkurencyjny napój na P, ale nie mogłam tego przegapić. Cieszę się, bo moje imię należy do raczej mało popularnych i myślałam, ze już nie dostanę, a tu niespodzianka. Przepraszam za niewyraźne zdjęcie, ale robiłam je telefonem...Myśle jednak, ze imię można z grubsza rozczytac...A Wy trafiliscie na swoje imiona?

NIE.



Zdjęcie wzięłam stąd: http://pl.123rf.com/photo_8943074_nie-napis-w-dua-ych-liter-na-pudea--ka.html

Są dwa zasadnicze okresy w życiu człowieka, kiedy bardzo chętnie mówi NIE: w czasie tak zwanego buntu dwulatka i pewnie jako nastolatek. Ja te okresy mam niby dawno za sobą, ale-przynajmniej ostatnio-każdą myśl zaczynam od magicznego słowa na "n". Szkoda, że nie przekłada się to na asertywność w życiu codziennym i obronę przed tym, czego nie chcę robić, a wyrażana jest tylko w zdaniach, które wypowiadam w myślach, typu:
-NIE pójdę na ten cholerny egzamin we wrześniu u mojej ulubionej pani profesor, bo NIE zdam
-NIE chce mi się robić przypisów do pracy (i, póki co, się za to NIE zabrałam)
-NIE podoba mi się to, co teraz dzieje się w moim życiu
-Dlaczego NIE mogę pojechać tam i tam?
-po co zaczynać to i to, skoro się NIE uda?
-kiedy jeszcze miałam regularne egzaminy, zazwyczaj mówiłam: przecież ja i tak NIE zdam (przed)/NIE zdałam (gdy był pisemny i trzeba było czekać na wyniki)
I tak w kółko. Mnóstwo, mnóstwo, naprawdę mnóstwo myśli zaczynam od słowa NIE. Obce są mi afirmacje w stylu "myśl pozytywnie, możesz to zrobić". Wiem, wiem, psychologowie nagadali się mnóstwo o potędze pozytywnego myślenia, że pozytywne myślenie przyciąga dobre zdarzenia, ale dla mnie to za trudne. Bo oprócz myślenia trzebaby dodać jakieś działania, a tego mi się NIE chce. Zresztą jako buntownicza osoba nauczyłam się reagować alergią na zdania wszelkich autorytetów w niemal wszelkich dziedzinach, choćby NIE wiem jak te autorytety były utytułowane i tak dalej.
Zresztą, muszę Wam się do czegoś przyznać-po pierwsze, bycie czarnowidzem ma swoje dobre strony-nie przeżywasz rozczarowania, gdy faktycznie coś nie wyjdzie, a po drugie-odróżniasz się od tego całego grona entuzjastów, a po latach wtapiania się w tłum zapragnęłam wyróżniać się w różnych dziedzinach.
Wiem, wiem, to pewnie trochę utrudnia życie i psuje nastrój, nie tylko osobie to wypowiadającej, ale i otoczeniu (ileż mamuśka nawojowała ze mną o te moje "smęcenia"...), ale łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić. NIE można w jeden dzień zmienić się z trybu NIE na tryb ALEŻ OCZYWIŚCIE, ŻE TAK!. A mnie oczywiście NIE chce się zmieniać, bo smęcenie jest wygodniejsze.
Znacie na to jakąś receptę? Czy Was też otaczają ludzie, którzy tak smęcą, biadolą i gadają, jakby nieustająco reklamowali gazetę Urbana? Męczy Was to? Będę wdzięczna za każdą radę!

niedziela, 14 lipca 2013

Konkursowe szczęście i Ty


Szczęście. Coś, co jednym towarzyszy niemal zawsze lub bardzo często, innych natomiast wydaje się omijać szerokim łukiem. Nie będzie jednak o szczęściu ogólnie, lecz o pewnym specyficznym jego rodzaju...
Jak często zdarza Wam się wygrywać w szeroko pojętych konkursach? Takich gazetowych, radiowych, SMS-owych itp.? Ja zawsze się skarżę, że za mało, choć oczywiście nie powinnam narzekać. Grunt, że w ogóle się wygrywa, inni mogą nie mieć szczęścia w ogóle. Nie słyszałam na przykład, by D, czy K. coś wygrały, choć one biorą udział w różnych konkursach bardzo rzadko. Nie to, co ja. Ja w konkursach lubię brać udział, i zawsze liczę na to, że jednak uda się wygrać choćby coś małego. W końcu kto nie próbuje, ten nie wygrywa, nieprawdaż?...
W jakiego rodzaju konkursach biorę najczęściej udział? Ostatnio rzucam się na wszystkie możliwe konkursy dotyczące żużla (wiadomo...), czasami wysyłam od niechcenia np. jakieś krzyżówki, choć jeszcze niczego w nich nie wygrałam. Próbować jednak trzeba, bo szczęście bywa zaskakujące.
Moje najważniejsze wygrane? Postaram się przytoczyć tyle, ile pamiętam, możliwe, że coś mi umknie, ale spróbuję:
-wielki zestaw klocków Lego, wygrany w konkursie, w którym wzięłam udział jako dzieciak
-radiomagnetofon, wygrany również przeze mnie jako dzieciaka podczas jakiegoś pokazu modeli czy czegoś w tym rodzaju
-maskotka-krówka wygrana w konkursie organizowanym przez producenta czekolad
-telefon wygrany w konkursie producenta cukierków (oddałam koleżance)
-moje największe radości, czyli bilet na słynny mecz żużlowy Polska-Reszta Świata w Toruniu i na niedawny Eurosport Speedway Best Pairs
-nie wiem, czy można zaliczyć to do tej kategorii, ale 100 złotych w Lotka i ostatnio oszałamiające 2 złote w loterii.
To na razie tyle pamiętam. Może nie jest to jakaś oszałamiająca ilość, ale-jak piszę-są tacy, którzy wygrywają mniej. Były to rzeczy mniejsze, większe, ale człowiek zawsze się cieszył, jak przyszła koperta czy paczka na jego nazwisko i/lub zobaczył swoje nazwisko w gazecie. O konkursach innego rodzaju-szkolnych itp.-nie piszę, bo to chyba nie ta katgoria? Ale jeśli Was zainteresuje-piszcie, uzupełnię:)
A jak jest u Was z wygrywaniem? Macie szczęście czy szczęściu jest z Wami nie po drodze? Jestem bardzo ciekawa Waszych opinii!


sobota, 13 lipca 2013

Goła d...kontra sfery niebieskie, czyli jak zrobić aferę z niczego.



 http://wiadomosci.gazeta.pl/wiadomosci/1,114871,14262096,Agnieszka_Radwanska_wykluczona_z_grona_propagatorow.html

Słyszeliście o tej całej akcji? Zapewne tak. Ja, mimo że nie jestem fanką tej pani, postanowiłam rozkminić, o co chodzi. I wyszła z tego jakaś kosmiczna bzdura. Fascynuje mnie, dlaczego w tym kraju ludzi interesuje tylko to, co jest związane z Kościołem i w mniej lub bardziej wydumany sposób narusza jakieś tam normy. Co ma piernik do wiatraka, co ma akcja z Jezusem do nagich zdjęć panienki R.? Bo może ja czegoś nie rozumiem. Gdyby uczestniczyła w akcji dotyczącej Jezusa nago, to, cholerka, mogłoby zostać to odebrane jako kontrowersyjne czy coś. Ale skoro akcja religijna to jedno, a sesja przy basenie to coś innego, to o co tu chodzi? No tak, ale osoby przejawiające nadmiernie zainteresowanie sferą duchową, a co za tym idzie, przewrażliwione na tle cielesności, muszą się czymś zająć. Oczywiście, już posypały się na nią gromy. Ja uważam, że są bardziej karygodne, dziwniejsze sprawy, np. gdyby ktoś, kto wystąpił w akcji "Nie jeżdżę po alkoholu", zabił kogoś samochodem, będąc pod wpływem. To byłoby złe, naganne. Ale to? Jak już napisałam, w żaden sposób się to dla mnie nie łączy. Mimo to osoby uważające się za autorytety w dziedzinie jakiejś tam etyki są na posterunku. Wiadomo. Wielki Brat patrzy, czuwa, nie śpi. Czy my naprawdę nie mamy w tym kraju poważniejszych zmartwień? Wydaje mi się, że tak, ale patrząc na to, co się dzieje w mediach, wydaje mi się, że nie. Zaraz się może okazać, że gdyby bohaterka całej akcji chciała wziąć ślub kościelny albo ochrzcić dziecko, to ktoś będzie jej to chciał uniemożliwić. Trzeba będzie ją przykładnie ukarać. Może przesadzam, ale wydaje mi się, że skoro sprawa zaszła tak daleko, to i szum nie ucichnie tak szybko.
A jakie jest Wasze podejście do tej sprawy? Co o tym sądzicie? Czy rzeczywiście jest czego się przyczepić, czy tylko ja zgubiłam już wszelkie normy moralne i nie widzę nic złego w łączeniu tych dwóch spraw? Ja jestem pewna jednego-niech bohaterka afery robi, co chce. Kto jej zabroni? Były już gorsze "zbrodnie" łączenia nagości z religią, i to w jednej rzeczy, i jakoś świat się nie zawalił...

Sobotnio.

Hej. Tak bardzo chciałabym podzielić się z Wami kilkoma pomysłami, które mam na nowe posty,ale z niewiadomych przyczyn nie mogę edytowac postów w kompie...A niestety jest tak, ze wymagają one linków i tym podobnych rzeczy, których nie umiem tu dodać...Bardzo Wam jednak będę wdzięczna, jeśli poczekacie, a wydaje mi się, ze być może warto...Tak na marginesie-co u Was? Ja jestem zła, bo wczoraj miałam iść na żużel w ramach Ligi Juniorów, ale odwołano go z powodu deszczu. Teraz czekam w napięciu na info, czy odbędzie się zaplanowany na popołudnie/wieczór półfinał Druzynowego Pucharu Swiata w Częstochowie...Poza tym trochę się wkurzam. Ojciec pojechał sobie do Gostynia na jakaś imprezę związana z wojskiem, na jakieś rekonstrukcje bitew z drugiej wojny światowej, która go fascynuje. Nawet ma ponoć spać w namiocie...Przygód mu się zachcialo, kurcze! Ale może plan mu nie wypali ze względu na deszcz...Zobaczymy. A jakie są Wasze plany na te deszczowa (lub nie, nie wiem, jak to u Was jest) sobotę?

czwartek, 11 lipca 2013

Jemy śmieci

Tak,tak. Wiem, brzmi to strasznie, ale taka jest prawda. Przynajmniej jeśli chodzi o jedzenie, które można kupić w najbliższych nam tzw.popularnych marketach. To, ile chemii-barwnikow, konserwantow itp.-pod nazwa "E", lub trudnych do wymowienia z członami "mono", "di" i tym podobnych kryje się w tanim marketowym jedzeniu, przyprawia o ból głowy. Jako osoba, która odrzuca wiele tych składników, najczęściej tych pochodzenia zwierzęcego, jak E120-koszenila,czerwony barwnik pozyskiwany  z...robakow, zawsze spędzam wiele czasu przy półkach z jedzeniem, studiując etykiety. I się wkurzam. Jak jogurt, to koszenila, zelatyna, więc odpada. Warzywa? Niby bezpieczne, choć Bóg jeden raczy wiedzieć, czy nie pryskane nie wiadomo czym. Lody? Tragedia. Ze nie wspomnę o jogurcikach, deserach dla dzieci czy innych przeznaczonych dla nich wynalazkach, do których często dodawane są barwniki w celu uzyskania atrakcyjnego koloru, a w efekcie skład to cała tablica Mendelejewa. A potem się dziwimy, ze chorujemy... Jeśli człowiek chciałby odrzucić zupełnie chemiczne dodatki do jedzenia, musiałby wszystko robić sam. Ja to jeszcze ja, ale mamuska nie je jeszcze 200 innych rzeczy, w tym na przykład tłuszczu wolowego, wieprzowego i innych takich, które są składnikami dań gotowych typu gotowe golabki czy zupy w sloikach. Dlatego często odchodzimy z kwitkiem od półek z tego typu rzeczami, nie kupując niczego. A jak to jest u Was? Zwracacie uwagę na to, co jecie, na chemiczne dodatki do tejże żywności? Czy jest Wam wszystko jedno? Są jakieś dodatki, których nie jecie? Jestem bardzo ciekawa! PS. Wybaczcie dziwne pisanie bez polskich znaków itp., ale pisze z Bloggera na telefon i jeszcze go nie rozpracowalam:-)                         

niedziela, 7 lipca 2013

Do you really want to hurt me?


Nie jestem fanką większości piosenek z lat 80., ale ta ostatnio strasznie "weszła" mi do głowy i nie mogę przestać o niej myśleć. Właściwie to w ostatnim czasie dobrze wpisuje się jako utwór oddający moje życie. Na każdym kroku ktoś chce mnie zranić, zrobić mi przykrość. Jak nie B. (i po co wspomniałam to imię?), to te dwie mizerne kreatury, z którymi niestety mieszkam, i które zwą się moimi rodzicami. Powoli zaczynam tego nie wytzymywać.
Chodzi mi po głowie napisanie do M., czy nie znalazłoby się tam gdzieś u niego miejsce dla mnie. Dom ma duży, nie musielibyśmy się nawet widywać...Chodzi o miejsce, punkt zaczepienia w nowym kraju, w końcu od czegoś trzeba zacząć. Marzy mi się sytuacja, w której piszę mu szczerego maila, a on mi odpowiada, że mogę przyjechać. Ale boję się i raczej takiego maila nigdy nie napiszę, zresztą odpowiedź na pewno byłaby odmowna. Z drugiej strony czuję, że jeśli czegoś nie ruszę w tym pieprzonym życiu, to wkrótce nuda, rozpacz i beznadzieja mnie zabiją. Jaka przyszłość czeka mnie w moim "wspaniałym", "pełnym perspektyw" mieście? Nie chcę wkrótce stać się kolejną beneficjentką na łasce urzędu pracy, której i tak nie należy się zasiłek. Sama już nie wiem, co z tym wszystkim zrobić.
Czy Wy też, w czasach np. Naszej Klasy, kiedy odkrywaliście profil kolegi/koleżanki z byłej klasy albo innej dawno niewidzianej osoby, popadaliście w dół? W piątek mamuśka dorwała się do Facebooka i koniecznie chciała wyśledzić córkę znajomego. Znalazła. Panna studiuje teraz w...Nowym Jorku. No tak, pieniądze zrobią wszystko. A człowiek nawet do głupiego Poznania z powodu braku tychże pieniędzy nie mógł iść. Nie mówię, że zaraz bym chciała Nowy Jork, ale chciałabym mieć wybór. Humor natychmiast mi się zepsuł i trzyma mnie do dziś. Już nawet na żużel nie chce mi się iść. Chcę się zakopać pod kołdrę/koc i nie wyjść spod niej, bo po co? Mam dość swojego życia w obecnym kształcie. Jeżeli do końca tego roku kalendarzowego nic nie ulegnie zmianie (ojciec nie dostanie pracy, mi nie zacznie się układać), muszę przedsięwziąć jakieś kroki. Ne mogę pójść na dno-zarówno finansowe, jak i rozpaczy...

piątek, 5 lipca 2013

Kompleks Polaka.

Tak, wiem, pewnie pisano o tym już sto tysięcy razy, ale i mnie pod wpływem pewnych artykułów i innych nachodzą przemyślenia na ten temat. KOMPLEKS POLAKA. Wiele na ten temat rozmawiałam z mieszkającą zagranicą częścią rodziny na temat podejścia mieszkańców Wielkiej Brytanii i Niemiec-bo w tych krajach mieszka owa rodzina-do naszej nacji. Nie mieli specjalnie wiele do powiedzenia. M. do polskości stara się nie przyznawać, jeśli nie ma potrzeby, a stryj nic sobie specjalnie nie robi z tego, czy go ktoś wyzywa z powodu narodowości, czy nie...
Ale ja jak zwykle nie o tym chciałam. Jakże małym narodem jesteśmy my, Polacy, jeśli chodzi o poczucie wartości. Każdziusieńki, nawet mały sukces Polaka lub osoby polskiego pochodzenia jest traktowany jak nie wiadomo jakie święto. (Na marginesie-rozwala mnie, gdy osoby, które np. wyjechały z Polski jako dzieci i dziś nie mówią po polsku, traktujemy jako naszych rodaków-niech przykładem będą Klose, Podolski i pani Wozniacki-do szału doprowadza mnie spolszczenie jej do "Woźniacka"...Skoro wyjechali, występują jako reprezentanci innych krajów, to chyba trzeba się z tym pogodzić, a nie podpinać się pod nich, prawda?). Janowicz wygrywa coś tam na Wimbledonie? Zaraz jest orgazm narodowy. Radwańska wygrała coś tam-coś tam? Niech jej zaraz postawią pomnik! To samo tyczy się naszego rzekomo obecnie najlepszego kolarza, Michała Kwiatkowskiego-wiem, bo oglądam TdF:) Co się zawsze naekscytują, że lider klasyfikacji młodzieżowej, że to, że tamto...Ludzie, gdyby inne w miarę duże kraje chciały się ekscytować sukcesami każdego swojego sportowca z osobna, to chyba na nic innego nie mieliby czasu...No, ale tak to jest, skoro jesteśmy narodem pesymistów, którzy uważają, że do niczego się nie nadają, a potem, jak jednak coś nam wyjdzie, to się cieszymy jak nie wiem co. Może czas byłby, żebyśmy traktowali to wszystko trochę bardziej normalnie?
Albo ostatnie artykuły i wywiady w "Wysokich Obcasach"-z tą panią, co od Politechniki Warszawskiej doszła do Google w Londynie i kompozytorem, którzy tworzy w Stanach. Czym tu się ekscytować? No jasne, fajnie, że tak daleko zaszli, ale czy gdyby byli np. Francuzami, byłoby to we Francji takie doniosłe wydarzenie? Pewnie nie, ale my, Polacy, chyba dopiero uczymy się wierzyć w siebie, w to, że możemy sobie poradzić, pracować zagranicą nie tylko na zmywaku, itp., itd. Nie trzeba z tego chyba robić wielkiego szumu.
Do myślenia daje mi też jedna rzecz-dlaczego tylu Polaków, którym rodzą się zagranicą dzieci, nie chce im dawać polskich/polskobrzmiących imion? Kiedy miał się urodzć mój drogi Ryan, plany na jego imię były inne. Miał mieć zwykłe polskobrzmiące imię po tacie. Aż tu nagle wyjechali z tą propozycją, tłumacząc, że z zagranicznym imieniem bardziej wtopi się w grupę północnoirlandzkich rówieśników. OK, ale za tym poszło także mówienie do niego niemal wyłącznie po angielsku. I jak to dziecko ma mieć później świadomość polskich korzeni?...Rozumiem, że teraz zacierają się granice między narodami, prawie wszyscy wszędzie wędrują, ale są chyba jakieś granice?
Mam nadzieję, że dożyję czasów, w których mówienie zagranicą po polsku nie będzie wstydem, a ludzie będą się mniej więcej bez wstydu przyznawać, skąd pochodzą (tj. o Polaków mi chodzi). Wydaje mi się, że nie jest ważne, skąd się pochodzi, tylko co się sobą reprezentuje. Wiem, że wiele lat funkcjonował stereotyp Polaka-złodzieja i pijaka, ale ostatnio Polacy zaczęli się podobno kojarzyć z pracowitymi, przyzwoitymi ludźmi, którzy tak samo dobrze poradzą sobie i w Warszawie, i w Nowym Jorku, i w Adelajdzie. Dlaczego tego nie wykorzystać, nie tylko do podniesienia sobie rangi jako narodu?...
A jakie jest Wasze zdanie?

czwartek, 4 lipca 2013

Life must go on

Że tak będę parafrazować Queen. To tak a propos poprzedniego wpisu. Stasznie Wam wszystkim dziękuję za wpisy, wzruszyliście mnie, od razu zrobiło mi się lepiej. Dobrze wiedzieć, że są ludzie (tak, tak, Wy!), którzy potrafią lepiej niż własna rodzina podnieść na duchu.
Tak, mamuśka jeszcze czasami się zasmuci, jak sobie przypomni to i owo, co Twitter wyczyniał, jak kładł się tam i tam, itp. Ja z grubsza to zwalczyłam, przynajmniej na razie. Zobaczymy, na jak długo.
We wtorek oddałam promotorowi wreszcie całość pracy (no dobrze, bez przypisów i bibliografii, miałam je uzupełnić w weekend, ale nie byłam w stanie). Teraz będę się denerwować, co mi powie, jak to oceni. Wiem, że przy moim poziomie stresu ostatnimi czasy i przy zdrowotnych oznakach tegoż już nie powinnam, ale inaczej nie potrafię. Zobaczymy.
Wychodzi na to, że powinnam ugryźć się w język, czasem już nic nie mówić, a ja wolę zawsze powiedzieć trzy słowa za dużo i potem bywają niemiłe konsekwencje. Przykład. Gadałam z promotorem, między innymi o tym nieszczęsnym egzaminie. Podpytywał mnie, co i jak, a ja chyba trochę za bardzo narzekałam na moją ulubioną panią profesor, no, ale wiecie-ostatnie nerwy plus czterokrotnie niezdany u niej egzamin zrobiły swoje. Obiecał z nią porozmawiać, aż się boję pomyśleć, o czym? Jeśli o łagodniejszym potraktowaniu mnie we wrześniu, to nie liczyłabym na to. Jest już do mnie tak uprzedzona, że...Mam tylko nadzieję, że nie wyniknie z tego coś złego.
Przy okazji rozmowy o egzaminie usłyszałam z ust promotora takie oto zdanie:
-No ale jak to się stało, że pani nie zdała? Przecież u innych wykładowców ma pani dobrą opnię...
Zemdlałam z tą "dobrą opinią". Wywiad gospodarczy działa:) Bo runę, jak mawia kuzynka D...Co miałam mu powiedzieć, że na tym ostatnim egzaminie na sam widok tej osoby zablokowała mi się pamięć i w ułamku sekundy zapomniałam całości swojej miernej wiedzy? Jeszcze nigdy tak z nikim nie miałam, uwierzycie? To chyba mówi samo za siebie.
A cóż poza tym u mnie słychać? Nic. Nuda totalna i poza żużlem w niedzielę nie zapowiada się na większe zmiany w tym stanie. Jak bardzo chciałabym gdzieś wyjechać choćby na tydzień...
A co u Was? Jak wpływają na Was te afrykańskie temperatury, o ile również takowe macie? Na mnie bardzo, bardzo źle.
Adios!

poniedziałek, 1 lipca 2013

...

I co z tego,  że jeśli chodzi o sport, ostatnie dni były udane, że Darcy wygrał GP, Toruń wygrał w derbach, zaczął się Tour de France (w sobotę; w weekend nie oglądałam, bo nie miałam głowy, za to nadrobiłam dzisiaj, oglądając ostatni etap na Korsyce-matko, jak tam pięknie!)...I co z tego, skoro stało się to, co się stało?
Jak zapewne wiedzą wierni czytelnicy/czytelniczki, byłam posiadaczką dwóch kotów-od dwóch lat Twitterka i od niedawna Yogiego. No właśnie, byłam, bo stan "osobowy" uległ dziś zmianie...
Wiem, że pewnie poza kociarzami nie wzruszę nikogo, ale opiszę to. Muszę sobie z tym jakoś poradzić, przez pisanie chyba najlepiej.
Twitt przez ostatni tydzień nie był sobą-nie jadł, mało pil, znacznie mniej korzystał z kuwety. Dostał od weterynarza pastę wzmacniającą, która miała mu pomóc, skoro nie jadł i nie pił. Były jednak wielkie problemy z aplikowaniem, jak to ze zwierzakiem. Pół pasty lądowało nie w jego pyszczku, a na podłodze itp. Miał dostać kroplówkę, ale nie mogli wbić mu się w łapkę...I tak był dzielny, jak na to, co go spotkało. Jeszcze wczoraj została mu zaaplikowana ta pasta, dzisiaj przed południem też...Niestety. Po południu zaczął bardzo chwiejnie chodzić, albo kładł się na podłodze i nie mógł przeczołgać się więcej niż kilka kroków. Zaniepokojeni rodzice postanowili zabrać go do weterynarza. Niestety, zanim to nastąpiło, biedaczysko się nacierpiało. Tak strasznie płaczliwie miauczał, gdy chciało się go podnieść...To było nie do zniesienia.
Niestety, było już na tyle źle, że konieczne okazało się uśpienie go, by się nie męczył. Jak się okazało, mógł paść ofiarą wirusa, którym chyba zaraził go Yogi. Ostatnio niedaleko nas ofiarą tego wirusa padło kilka lisów, a że Yogi był kotem bezpańskim, mógł mieć z nimi kontakt. Tak czy inaczej, Twitterek przeszedł za Tęczowy Most, jak piszą na moim ulubionym kocim forum, za sprawą krwi lub innego płynu w płucach, który uniemożliwiał mu oddychanie...Był to dosłowny Tęczowy Most-gdy umierał, padało, potem wyłoniła się piękna tęcza, i-jak relacjonowała mi mamuśka-chmurki, a jedna z nich przypominała kota stojącego na dwu łapkach. Może znak od Twittera, że już nie cierpi, że już jest mu lepiej?...Sama nie wiem.
Może nie-kociarzom wyda się to dziwne, ale strasznie się spłakałyśmy z mamuśką na każdą wzmiankę, każdą myśl...Mamuśce się nie dziwię, ma tendencje do emocjonalnych reakcji, ale ja? Chyba to efekt ostatnich przeżyć...Sama nie wiem. Z jednej strony, dobrze, że jego męka dobiegła końca, ale z drugiej...Kto będzie nas wypatrywał na oknie? Kto będzie ślicznie leżał na fotelu z podwiniętymi łapkami? Kto będzie mruczał jak motorek? Kto będzie zrzucał miskę ze stolika, by dać znać, że jest głodny i/lub nie akceptuje tego, co w tej misce ma? Kto będzie gruchał/miauczał pytająco "Ale o co ci chodzi?", jak miał to w zwyczaju Twitter? Kto będzie robił "noski-noski", gdy przyjdzie się do domu? I wreszcie, kto będzie wczepiał się pazurkami w firanę, by zwrócić naszą uwagę?...Yogi nie ma tego wszystkiego w zwyczaju. Wiem, wiem, on też zasługuje na uwagę, ale zgodnie uznałyśmy, że Twitt to był Twitt i drugiego takiego, niestety, nie będzie. Nawet te rzeczy, które nas w nim wkurzały-wybrzydzanie z jedzeniem, to zrzucanie miski itp., teraz przyprawiają nas o płacz sentymentu. Jakie to życie jest niesprawiedliwe. Był znami tylko dwa lata, miesiąc i 10 dni. Stanowczo, stanowczo za mało...
Czy Wy też tak przeżywaliście śmierć Waszych zwierzaków, czy to ja histeryzuję?