Pewna pani, której blog regularnie czytam, jest wyznawczynią hasła: "Co się polepszy, to się popieprzy". Tak jest u mnie. Było źle, chciałam czegoś więcej, lepiej, wydawało mi się, że będzie lepiej, no to teraz chyba mam karę:(
Nie miałam zajęcia, teraz niby mam, ale łatwo nie jest. Wydusić trzy sensowne słowa od kogokolwiek z tej branży graniczy z cudem. X jest na wakacjach na Teneryfie, Y nurkuje w Egipcie, a Z rozmawia tylko z potencjalnymi pracodawcami, na hasło "dziennikarz" reaguje agresją. Ta praca powinna być znacznie lepiej płatna, między innymi ze względu na szkodliwe dla psychiki warunki jej wykonywania. A jeszcze ja, jak już wiecie, bardzo się denerwuję, przejmuję, więc jest 50 razy gorzej.
W sprawach z moim idolem, z którym cudem nawiązałam kontakt, na razie wszystko zawisło w próżni. Cóż. Co ja poradzę?
Ale jest jeszcze coś, coś, co sprawia, że na odzywkę: "Tell me how are ya" mam ochotę odpowiedzieć: fatalnie...Pomocy!
Nie pisałam Wam o tym, choć po części o tym wiecie. Ostatnio rzuciłam się znów w wir internetowych znajomości, zawieranych za pośrednictwem Sympatii (za co niektórzy mnie tu krytują, tudzież się martwią). To to jest jednak nic, kończą się szybko i nic z nich nie wynika. Za pośrednictwem internetu, z mojej wyłącznej winy, stało się coś znacznie gorszego.
Któregoś popołudnia, nudząc się, skorzystałam z gadu gadu w telefonie. Zaczęłam do "katalogu publicznego" wpisywać różne konfiguracje wiekowo-geograficzne mężczyzn i prowadzić z nimi korespondencję. Taki wypełniacz czasu. Do czasu, gdy wpadłam jak śliwka w kompot...
Za inspiracją koleżanki K., która poznawszy przez internet chłopaka mieszkającego w Kanadzie zmieniła swoje życie i wyjechała do Anglii, by zarobić na bilet do tejże Kanady, na cel obrałam sobie panów z zagranicy, konkretnie z Londynu. Przedział wiekowy: 25-30. Z setek osób postanowiłam napisać właśnie do K. Odpisał, zaczęliśmy korespondować. Okazało się, że los chyba wiedział, co robi, bo łączy nas żużlowe hobby i podobne podejście do spraw życiowych. Zaczęłam spędzać na gg coraz więcej czasu, gadając tylko z nim...No i oczywiście wpadłam jak śliwka w kompot. Przestało mi przeszkadzać, że dwoje dzieci, że rozwodnik...Wiecie, poruszaliśmy różne, najróżniejsze życiowe tematy i mnie też to wciągało. Nie przeszkadzało mi nawet, że pisze o mnie w kategorii przyjaciółki.
Wszystko było pięknie-do dziś. Po raz setny zaczęłam mu marudzić, że brak mi kasy, że nie wiem, co mam zrobić ze swoim życiem...Oczywiście, jako człowiek, który coś tam zrobił, ma prawo mi radzić i sugerować, ale te rady są zupełnie od czapy. W moim mieście pracy nie ma, do fizycznej iść nie mogę, na dojazdy czy mieszkanie w innym mieście nie mam. Dla niego oczywiście nic nie jest problemem. Wciskanie mi głodnych kawałków pt. "zawalcz o siebie", "ty się sama ograniczasz" itp., bez jakiegoś konkretnego rozwinięcia, do mnie nie przemawia. Ale skąd ja mu wezmę na np. dojazdy do Poznania? Mam matce z 1500 zł na miesiąc na 3 dorosłych ludzi podbierać, czy co? Łatwo pisać, mając taką pracę w takim kraju jak on. Wygarnęłam mu, co o tym myślę. Obraził się i pewnie już się nie odezwie. Trudno, widać jestem klinicznym przypadkiem lenia i nieroba, który za nic ma "racjonalne" pomysły. Widać szczęście nie dla mnie. Po raz kolejny myślę, że tak jest. Trudno.
Z jednej strony mi żal, z drugiej utrzymywanie znajomości niemożliwej do zrealizowania jest trochę bez sensu. A co Wy byście zrobili...z całym tym bajzlem, który mam?