środa, 29 października 2014

"Tell me how are ya"...

                                         Ta piosenka nie może się ode mnie dziś odczepić.

Pewna pani, której blog regularnie czytam, jest wyznawczynią hasła: "Co się polepszy, to się popieprzy". Tak jest u mnie. Było źle, chciałam czegoś więcej, lepiej, wydawało mi się, że będzie lepiej, no to teraz chyba mam karę:(
Nie miałam zajęcia, teraz niby mam, ale łatwo nie jest. Wydusić trzy sensowne słowa od kogokolwiek z tej branży graniczy z cudem. X jest na wakacjach na Teneryfie, Y nurkuje w Egipcie, a Z rozmawia tylko z potencjalnymi pracodawcami, na hasło "dziennikarz" reaguje agresją. Ta praca powinna być znacznie lepiej płatna, między innymi ze względu na szkodliwe dla psychiki warunki jej wykonywania. A jeszcze ja, jak już wiecie, bardzo się denerwuję, przejmuję, więc jest 50 razy gorzej.
W sprawach z moim idolem, z którym cudem nawiązałam kontakt, na razie wszystko zawisło           w próżni. Cóż. Co ja poradzę?
Ale jest jeszcze coś, coś, co sprawia, że na odzywkę: "Tell me how are ya" mam ochotę odpowiedzieć: fatalnie...Pomocy!
Nie pisałam Wam o tym, choć po części o tym wiecie. Ostatnio rzuciłam się znów w wir internetowych znajomości, zawieranych za pośrednictwem Sympatii (za co niektórzy mnie tu krytują, tudzież się martwią). To to jest jednak nic, kończą się szybko i nic z nich nie wynika. Za pośrednictwem internetu, z mojej wyłącznej winy, stało się coś znacznie gorszego.
Któregoś popołudnia, nudząc się, skorzystałam z gadu gadu w telefonie. Zaczęłam do "katalogu publicznego" wpisywać różne konfiguracje wiekowo-geograficzne mężczyzn i prowadzić z nimi korespondencję. Taki wypełniacz czasu. Do czasu, gdy wpadłam jak śliwka w kompot...
Za inspiracją koleżanki K., która poznawszy przez internet chłopaka mieszkającego w Kanadzie zmieniła swoje życie i wyjechała do Anglii, by zarobić na bilet do tejże Kanady, na cel obrałam sobie panów z zagranicy, konkretnie z Londynu. Przedział wiekowy: 25-30. Z setek osób postanowiłam napisać właśnie do K. Odpisał, zaczęliśmy korespondować. Okazało się, że los chyba wiedział, co robi, bo łączy nas żużlowe hobby i podobne podejście do spraw życiowych. Zaczęłam spędzać na gg coraz więcej czasu, gadając tylko z nim...No i oczywiście wpadłam jak śliwka w kompot. Przestało mi przeszkadzać, że dwoje dzieci, że rozwodnik...Wiecie, poruszaliśmy różne, najróżniejsze życiowe tematy i mnie też to wciągało. Nie przeszkadzało mi nawet, że pisze o mnie w kategorii przyjaciółki.
Wszystko było pięknie-do dziś. Po raz setny zaczęłam mu marudzić, że brak mi kasy, że nie wiem, co mam zrobić ze swoim życiem...Oczywiście, jako człowiek, który coś tam zrobił, ma prawo mi radzić i sugerować, ale te rady są zupełnie od czapy. W moim mieście pracy nie ma, do fizycznej iść nie mogę, na dojazdy czy mieszkanie w innym mieście nie mam. Dla niego oczywiście nic nie jest problemem. Wciskanie mi głodnych kawałków pt. "zawalcz o siebie", "ty się sama ograniczasz" itp., bez jakiegoś konkretnego rozwinięcia, do mnie nie przemawia. Ale skąd ja mu wezmę na np. dojazdy do Poznania? Mam matce z 1500 zł na miesiąc na 3 dorosłych ludzi podbierać, czy co? Łatwo pisać, mając taką pracę w takim kraju jak on. Wygarnęłam mu, co o tym myślę. Obraził się i pewnie już się nie odezwie. Trudno, widać jestem klinicznym przypadkiem lenia i nieroba, który za nic ma "racjonalne" pomysły. Widać szczęście nie dla mnie. Po raz kolejny myślę, że tak jest. Trudno.
Z jednej strony mi żal, z drugiej utrzymywanie znajomości niemożliwej do zrealizowania jest trochę bez sensu. A co Wy byście zrobili...z całym tym bajzlem, który mam?


poniedziałek, 27 października 2014

"No stress"...

 
Mam nadzieję, że tym razem wkleiło się jak trzeba...Tak, poszła Magda po bandzie:) Chciałabym wyglądać jak ta pani ze zdjęcia (btw ciekawe, kto to jest:))...
Wiecie, co Wam powiem? Praca, którą wykonuje się z przymusu i się jej nie lubi, jest zła. Ale taka, którą się lubi i którą się bardzo przeżywa, też nie jest dobra...Dzisiaj sformułowanie pięciolinjkowego maila w języku angielskim przyprawiło mnie niemal o wrzody żołądka lub coś w ten deseń...No tak, dawno nieużywany angielski i w ogóle...Ciekawe, czy w ogóle będzie jakaś odpowiedź.
Jakieś metody, żeby nie przeżywać? Tylko skuteczne proszę...Może ta piosenka?:
 
                                          
 
Módlcie się za odpowiedź i w ogóle za to, by wszystko poszło dobrze. denerwuję się.

niedziela, 26 października 2014

I follow Trigger(s)...

Jak zwykle w urodziny dostałam dowody na to, że życie zaskakuje.
Piątkowe popołudnie. Brak kasy na wielkie przyjęcie, więc siedzę przy kompie, zajadam jedyny odświętny element dnia-tę czekoladę , moje odkrycie...Nagle-dzwonek do drzwi. Myślałam, że to kuzynka D., bo lubi ona tak mnie w urodziny zaskakiwać-wpaść bez uprzedzenia z życzeniami oraz prezentem...
Pudło. Była to ciotka A., istotnie z prezentem i życzeniami. Prezent był totalnie zaskakujący-pięknie przybrana róża (od kobiety zawsze dziwnie się bierze) i...7 sztuk gumy Mamba. Cała ciotka, moja namiętność do Mamby to dobrze jej znana rzecz...ale żeby tak na urodziny? Niemniej jednak przyjęłam, bo i towarzystwo, i pamięć były dla mnie bardzo ważne. Szczególnie w tym dniu, w tym trudnym roku.
Wkrótce po wyjściu cioci dzwoni D. z życzeniami i zaproszeniem na sobotę. Wczoraj wypadały jej imieniny, więc zaprosiła na łączącą nasze okazje imprezę. Przy okazji zaprosiła mamę, by ta jeszcze w piątek wpadła do niej pogadać.
Przyznam szczerze, że gdy mama wróciła, byłam w szoku. Dostałam od D. bardzo zaskakujący prezent...czyli kilka par skarpetek w paski ("bo ja przecież lubię paski"), czekoladę z nadzieniem truskawkowym (ojciec się ucieszył, zjadł całą, bo w składzie niedopuszczalna dla mamuśki i dla mnie koszenila, ale skąd kuzynka ma o tym wiedzieć?) oraz nawiązujący do dawnych czasów liścik. Tak, w przedkomórkowych czasach pisałyśmy sobie liściki typu "Co u ciebie? Ach, u mnie stara bieda", których wierną kurierką była nasza mieszkająca z D. babcia. Gdzie te czasy, gdy się pisało te liściki i czekało się na przyjście babci: "Masz list od D.?"...Było i nie wróci.
Wczoraj za to D., K. i ja spotkałyśmy się u D. na tym łączonym party. Oczywiście, były ataki głupawki, stare hity typu "Letni wiatr" czy namiętnie onegdaj molestowane utwory Just 5...ale i takie, które-jak zaskakująco trafnie zauważyła K.-przenosiły mnie w inny wymiar, do innych miejsc, czasów. Ja i te moje sentymenty...
Przy okazji zaraziłam dziewczyny tym, co znam sama od dawna i bardzo lubię. "I follow rivers" Lykke Li zna chyba każdy, kto w czasie popularności tej piosenki  nie przebywał na Marsie. Ale kto z Was zna to?:
 
 Ja też nie znałam, ale odkryłam dzięki ojcu. I z miejsca się zakochałam. Podoba mi się wiele bardziej niż oryginał...Ten głos, ten wygląd:) I akompaniament:) Nieodkryty talent, marnują się, a szkoda!
Lecę, czas pisać mail do mojego idola:) Trzymajcie kciuki, żeby odpisał:) Pa!

piątek, 24 października 2014

Uro, vol. 2. Najżużlowszego ponownie.

Na razie do grona pamiętających o mnie dołączyli:
-Google ze specjalnymi Doodle dla mnie, o:



-Gadu Gadu, które wręczyło mi nieokreślony bliżej prezent
i -kuzynka K. z przesłanymi przez Fejsa życzeniami.
Teraz mogę się z Wami podzielić moimi najskrytszymi marzeniami urodzinowymi.
-Gdzie chciałabym je spędzić?


źródło


Pytanie konkursowe: co to za miasto? źródło

-Z kim?
Odpowiedź jest tylko jedna, a właściwie dwie: 1. Wy, moi najdrożsi, 2...dobra, nie zanudzam. Ten, co byłam z nim na fotce w poprzednim wpisie :D
-Co do jedzenia?

źródło

Pasuje idealnie. Oczywiście ten na motorze to Darcy (nawet motor pasuje, bo jeździł w drużynie Lotosu Gdańsk), ta co leży na torze to ja (nawet podobna...daremne zabiegi, nie zwrócił uwagi), a ta, co się przygląda, to jego dziewczyna:)
-Picie? Hmmm...

źródło (marka przypadkowa)

-Najważniejsze. Wymarzone prezenty...
-jakiś bf.
-praca.
-to.

źródło

-koniecznie to.


źródło

Dobra, dobra. Czas wrócić na ziemię. Miałabym jeszcze mnóstwo takich wymarzonych prezentów, ale ponoć nie można mieć wszystkiego...
A z realnych rzeczy, które dostałam: wymarzony telefon z Leszna. Wkrótce wyjaśnię, o co chodzi:)
Trzymajcie się!

Uro, vol.1, czyli wszystkiego najżużlowszego!

Nie, nie będzie o problemach urologicznych. Po prostu nie chce mi się pisać całego słowa...Stało się. Dobiłam do magicznej granicy 25 lat. Teraz to już z górki będzie...
Akcenty urodzinowe do tej pory? W realu życzenia od mamy, zaprawione żalem, że znowu nie mają pieniędzy, żeby mi kupić prezent, oraz zdawkowe życzenia od ojca z dodatkiem pt. wciśnięcie mi do ręki karty do bankomatu ze słowami: "No to wypłać sobie 50 złotych w ramach prezentu"...
Na szczęście wirtual jest lepszy od normalnego życia. Asiu, Magdo, dziękuję! Jesteście kochane...Co ja bym bez Was zrobiła...
Dziewczyny, pozwólcie, że ujawnię Waszą działalność, jako że podziałała jak miód na me serce...
Asia przesłała mi to:
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
NAJSERDECZNIEJSZE ŻYCZENIA URODZINOWE!
-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
życzę Ci:
wszystkiego najżużlowszego
dużo słodyczy bez tycia
mnóstwa meczy
wspaniałej pracy związanej z Twoją pasją
przystojniaka u boku a'la Darcy
miliona dobrych duszyczek wokół, a przynajmniej kilku najwierniejszych
dolarów, euro, złotówek
miliona lat blogowania
miliona nowych case'ów na ajfona
i spełnienia najskrytszych marzeń.
Życzenia trafione w samo sedno! I wymarzone dla kibica żużlowego oczywiście...
Magda jak zwykle przeszła samą siebie...To niby Darcy i ja. Razem. Tjaa, bo ja jestem taka pikna jak ta panna na zdjęciu:( Niestety, w Monako, gdzie zdjęcie zrobiono, mnie nie widzieli i nie zobaczą. Ale pomarzyć piękna rzecz. Wydrukuję i powieszę nad łóżkiem.
 
 
Nie sposób nie wspomnieć o świetnych filmikach i zdjęciach autorstwa Magdy z Verva Street Racing w Warszawie, na którym to evencie być nie mogłam, ale dzięki  Magdzie trochę jednak tam byłam...Wątki żużlowe musiały być!:)
Jeszcze raz wielkie dzięki! You made my day i sprawiłyście, że się uśmiechnęłam. Jesteście dla mnie lepsze niż własna rodzina.

czwartek, 23 października 2014

The day I don't want to come.

To już jutro. Ten okropny dzień, jeden z gorszych w roku, w moim życiu. Pseudourodziny. W tym roku, najgorszym roku mojego życia, wybitnie nie chcę, żeby nadchodziły. Już mnie dołują, choć jeszcze ich nie ma. Ale nadejdą i będzie...koszmarnie. Oczywiście. Nie będzie przyjęcia, tylko butelka wódki i rozpamiętywanie porażek.
Nie mam już siły. Upijanie zaczynam już dziś.

sobota, 18 października 2014

Nie kładź palca między netu drzwi.

Nie zdziwcie się, że tak to wyglada, ale pierwszy raz od bardzo dawna piszę notkę w Bloggerze na komórki...Jak będę mieć dostęp do kompa, to zedytuję ją, jak trzeba...                                        
O facetach mówi się, że dzielą się na trzy kategorie: albo zajęty, albo pomyłka, albo poza zasięgiem. Jak telefony:-) Wiedziałam, że przez internet najczęściej można poznać tę drugą kategorię, ale wbrew zasadzie "nie kładź palca między drzwi", ten palec włożyłam...I nie wiem po co.
Tak, poznawanie ludzi przez internet, ulubione zajęcie bezrobotnych ciągle siedzących w domu, dopadło i mnie. To nic, że miałam na tym polu złe doświadczenia. Po raz kolejny umówiłam się          z kimś w ten sposób...I po raz kolejny żałuję. Facet niższy ode mnie, wyglądający na starszego niż deklarował. To już było zniechęcające. Uważam jednak, że każdemu należy się szansa. Wprawdzie kłopoty ze znalezieniem otwartego pubu uznałam za zły znak, ale... Gdy już znaleźliśmy wolne miejsce, zamówiliśmy...colę, usiedliśmy i...nic, no właśnie, nic. Huge nothing. Oczekuję jednak od faceta, z którym się umawiam, i który bardziej piął do spotkania, że wykaże choć minimum inicjatywy w tak banalnym aspekcie jak rozmowa. Musiałam go zagadywać, podpytywać...Odpowiadał półsłówkami, przyjechał niby prosto z pracy, więc był zmęczony...I to był bardzo zły pomysł. Mógł umówić się na kiedy indziej...Ale to już nieważne. Mimo niezgrabnych zapewnień: "to jeszcze się skontaktujemy", nie chcę tego robić, i nie zrobię. Niestety, pierwsze wrażenie jest pierwszym wrażeniem i trudno je zmienić. Przynajmniej dla mnie. Jak już się z kimś spotykam, to chcę pogadać o czymś więcej niż pogoda...Spotkanie trwało ok. 25 minut i było to lekko zmarnowane 25 minut...                                                     
 Zdarzyło Wam się być na internetowych randkach? Takich współczesnych, nie we wczesnej dzieciakowatej głupiej młodości? Jak było? Czy tak jak ja uważacie, że to porażka, czy jestem w tym odosobniona? Trzymajcie się!

czwartek, 16 października 2014

Jabłkiem po głowie, czyli telefoniczna ewolucja.

Postanowiłam dać znać, że żyję, żeby nie było, że porwało mnie yeti czy coś...Pracy nadal szukam, nic się w tej kwestii nie zmieniło...
Zastanawialiście się kiedyś, ile komórek telefonicznych i jakich przewinęło się przez Wasze życie? Kiedy dostaliście swoją pierwszą komórkę?
Moja pierwsza wyglądała tak (źródło )...Klasyczna Nokia 3310, na której molestowałam nieśmiertelną grę Wąż (tu w wersji Wąż 2).Nie zapomnę tego dnia, 1 czerwca 2001, kiedy pojechaliśmy z ojcem ją kupić...Miałam 12 lat, kończyłam podstawówkę i kurczę, byłam prekursorką komórek w mojej klasie, a przynajmniej jedną z pierwszych, którzy je mieli...
 
Drugie moje cudo( źródło ). Samsung C100. Wypatrzony podczas zakupów w centrum handlowym...Bardzo lubiłam ten telefon, molestowałam na nim grę, w której uroczy chomik odkrywał obrazki z zabytkami różnych kontynentów...Koreańska jakość, dość koszmarnawe dzwonki i światełko do góry, które migało różnymi kolorami, gdy ktoś dzwonił lub pisał. Przez te światełka ojciec mówił, że mam odpustowy gust...
 
Kolejny mój telefon, już trzeci, kolejny Samsung źródło . Właściwie to mój był różowy...Nie było już tak odpustowo, ale co Korea, to Korea...
 
Kolejna Nokia, bardzo przez mnie lubiana (moja była czerwona)...źródło
 
Moja kochana Czekoladka, koniecznie z dzwonkiem "James Bond Theme"...( źródło ):
 
Przedostatni zakup, Xperia U (źródło ). Najgorszy zdecydowanie, więc szybko się pozbyłam...
...aby w ubiegłym roku spełnić swoje telefoniczne marzenie życia. W nagrodę za ładny dyplom dostałam od rodziców tego oto kolesia...i poczułam się jak Newton, gdy dostał jabłkiem po głowie:
 
Może zabrzmi to banalnie, ale dzięki mojej czórweczce odkryłam, jak przyjemnie mieć telefon! Muszę przyznać, że robię z nim wszystko: sprawdzam pocztę, przeglądam strony internetowe, szukam pracy, flirtuję, czasem piszę notki blogowe...Bardzo dobry zakup, oj, tak! Szkoda tylko, że nie mam nowszej wersji, ale nie od razu Rzym zbudowano...
13 lat życia z komórkami, 7 modeli. Dużo to, czy mało?...Na pewno każdy mój telefon był wymarzony, chciany...No i muszę przyznać, że jednak nie jest mi wszystko jedno, z czego dzwonię...
A kiedy Wy dostaliście swoje pierwsze komórki? Ile mieliście ich w życiu? Z czego teraz korzystacie? Jest Wam w tej materii wszystko jedno, czy gadżeciarze z Was? Podzielcie się Waszymi refleksjami, a ja postaram się odezwać wkrótce z czymś sensownym. Bye!

piątek, 3 października 2014

Kolejne experience, poziom hard.

Dziękuję za otuchę w komentarzach do poprzedniego postu. Jak się nietrudno domyślić, sprawą,         w której poprosiłam Was o pomoc, była rozmowa dotycząca potencjalnej pracy. Teraz mogę już napisać "potencjalnej", bo raczej nic z tego nie będzie.
Stanowisko? Kontakt z klientami w firmie mleczarskiej. Wysłałam do nich CV kilka miesięcy temu, bo wtedy też pierwszy raz się ogłosili, i nic. Teraz anons pojawił się ponownie. Znów wysłałam, tym razem odezw pojawił się już po kilku dniach. Wprawdzie nieco zdziwiło mnie, że na rozmowę zostałam zaproszona do czterogwiazdkowego hotelu, najlepszego w naszym mieście, a nie do siedziby firmy, ale to jakby tylko przydało całej sprawie ciekawego posmaczku.
Po zjawieniu się w hotelu miałam zameldować się w recepcji. Akurat natrafiłam tam na czterech młodzianów (no dobrze, byli w moim wieku, no ale to w końcu nadal młody wiek, prawda?:)), uzbrojonych w sportowe torby, mówiących po angielsku. Niestety, w torbach nie zmieściłby się raczej żużlowy kombinezon, więc tej dyscypliny nie reprezentowali, ale nie mogę przestać zastanawiać się, kim byli, po co i skąd przyjechali itp. Takie moje drobne skrzywienie, kiedy natrafiam na coś niecodzienego-myślę o tym znacznie dłużej niż trzeba.
Po upewnieniu się w recepcji, dokąd iść, znalazłam się w paszczy lwa  stosownym pokoju. Powitał mnie mężczyzna, lat ok. 40, oraz dwie kobiety w podobnym mu wieku. Brak komputera (poza małym laptopem) uspokoił mnie, że nie będę maglowana pod kątem Excela. Uff. Najpierw pytania podstawowe: o wykształcenie, o to, co robiłam na poszczególnych "stanowiskach". Tu było OK. Niby nieźle mi poszło. Były pytania dodatkowe, o, uwaga, to, jaki poza torem jest pewien żużlowiec...Pal sześć, że z nim akurat wywiadowo nie miałam styczności. Grunt to nie dać po sobie poznać zmieszania. Owszem, miałam okazję zamienić z nim parę słów, ale w nieco innych okolicznościach. Z tym zatem też jakoś wybrnęłam.
Pytanie za 800 punktów, którego się nie spodziewałam: stan cywilny, perspektywy na zamążpójście oraz ewentualne dzieci. Mimo że firma deklaruje się jako prorodzinna (jedna z pań była w ciąży), musiałam ich zmartwić: niczego takiego (niestety?) nie planuję. I poczułam się lekko oburzona tym pytaniem, którego nikt, a na paru rozmowach już byłam, jeszcze mi nie zadał. Co to ich obchodzi?
Potem było już niestety tylko gorzej, czyli lekka, potem ostra równia pochyła. Dwa najgorsze momenty: pytanie o sugerowane zarobki i języki. Palnęłam coś głupiego o tych zarobkach, co wywołało wielkie zdumienie na metroseksualnie wypielęgnowanej twarzy Potencjalnego Szefa oraz wybotoksowanej twarzy jednej z jego towarzyszek, jak mniemam-żony. No cóż, wyjechałam z małą kwotą, żeby nie zniechęcić tak z miejsca...Zresztą tyle się naczytałam forów i artykułów na temat pracy i wymagań co do zarobków, że po prostu się przestraszyłam...No nic, to i tak nie było najgorsze. The worst was yet to come. Nie bez kozery napisałam ten zwrot po angielsku. Ja, która przez 14 lat uczyłam się angielskiego (w tym w liceum i na studiach rozszerzonego) i 11 lat niemieckiego (w tym w liceum rozszerzonego), dostałam pustki w głowie, zapominałam nawet prostych zwrotów. Coś tam wydukałam, ale od deklarowanego bardzo dobrego angielskiego  tudzież dobrego niemieckiego było to tak dalekie, jak ja daleka jestem, mimo marzeń, od pracy w Niemczech czy Wielkiej Brytanii.
Podsumowując: było bardzo miło, ja też mimo wszystko wspominam to dobrze. Starałam się uśmiechać, unikać zwrotów typu "nie wiem", być zdecydowana...Dyspozycyjność niby też OK (musiałabym jeździć na targi itp. i być na to gotowa w każdej chwili), ale mój brak doświadczenia      w tej branży, ta głupia angielsko-niemiecka rozmowa i pewnie pytanie o zarobki położyły mnie na łopatki. Tylko wczoraj i dziś mieli spotkać się z dwunastoma kandydatami. Na pewno znajdą się lepsi ode mnie. Trudno. Kolejna porażka i zarazem kolejne doświadczenie.
Przepraszam za tak długi wpis, szacunek dla tych, co dotrą do końca, ale jakoś tak musiałam się wypisać. Tylko że teraz już nie wiem, co dalej...Brak pomysłu, dokąd tu jeszcze wysłać, i nadziei, że w jakikolwiek sposób to się może udać. A co u Was?

środa, 1 października 2014

Fingers crossed.

Proszę Was, bardzo bardzo proszę, tych znanych z imienia czy pseudonimu, jak i tych anonimowych, o kciuki jutro, o 14.20. To bardzo ważne! Błagam! Później się odezwę, o co chodzi itp.
Z góry dziękuję, jeśli będę mogła na Was liczyć...Buziaki!