niedziela, 31 lipca 2016

Post nr 600 o rzeczach ważnych

Tak, to już post numer 600 tutaj. Mnie samej trudno w to uwierzyć.
  •  600 postów
  • ponad 4 lata tutaj
  • 44459 odwiedzin
  • 47 obserwatorów
Trudno mi w to uwierzyć, ale to już sześćsetny wpis tutaj. Pierwszy pojawił się dokładnie 30 maja 2012-ponad cztery lata temu. Cztery lata...Wtedy moja sytuacja wygląda zgoła inaczej-byłam jeszcze na studiach i miałam tę naiwną nadzieję, że po nich wszystko się jakoś ułoży. Że uda mi się znaleźć jakąś pracę, i tak dalej...Czas jednak potem brutalnie zweryfikował, i nadal weryfikuje ten mój głupi światopogląd.
Tak czy inaczej, minęły cztery lata, podczas których zdarzały mi się różne pomniejsze, pojedyncze dobre, miłe dni, kiedy działy się ciekawe rzeczy, lecz to wszystko to tylko krople w morzu życia...które płynie, i niczego ze sobą nie niesie. A jeśli już jakieś zmiany, to raczej na gorsze. Jeśli na lepsze, to na krótko. Te na gorsze są znacznie trwalsze.
Dobra, bo zaczęłam smęcić o rzeczach pobocznych i nieistotnych, zamiast przejść do ważnych...Zamiast świętować, dzisiejszy dzień spędzam w innej tematyce.
1. Tak, żużlowej, jak to w niedzielę, ale nie jest to bardzo istotne.
2. Znowu jestem w dziecinnych "klimatach". Odwiedził nas dzisiaj-no dobrze, ojca raczej, ale matkę i mnie przy okazji-kuzyn P. ze swoim synkiem. Mały, któremu ojciec-absolwent historii-nadał imię związane z tegoroczną ważną dla Polski rocznicą, skończy niebawem cztery miesiące. Na skutek takiego, a nie innego mojego podejścia do jego rodziców, dopiero dziś miałam okazję go zobaczyć. Uroczy jest:) Pomijając fakt, że chciało mu się spać i z tego powodu odrobinę marudził, widać, że to pogodny dzieciak, bo zobaczywszy moją matkę po raz pierwszy w swoim krótkim życiu, uśmiechał się do niej jak szalony. Później również buzia mu się nie zamykała-chyba chciał nam streścić całe te cztery miesiące w kilkanaście minut, oczywiście w swoim , niezrozumiałym języku.
3. Sprawa wagi znacznie ważniejszej...Temat nadchodzącej olimpiady jest mi kompletnie obcy, obojętny, jako że letnie dyscypliny mało mnie interesują...nawet kolarstwo, które wolę w odsłonie np. Tour de France...Dowiedziałam się jednak (lepiej późno, niż wcale), że na IO w paradzie otwarcia oprócz reprezentacji narodowych zostanie uwzględniona "drużyna uchodźców"-sportowców, który opuścili swoje ojczyzny z powodu wojen. Wystartują oni pod patronatem Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego. W sytuacji, w której trwa wojna w Syrii, a w wielu innych punktach na świecie toczą się większe i mniejsze spory lokalne, Komitet uznał, że dobrze będzie oddać hołd takim osobom. Osobiście gest ten uważam za poprawny politycznie, dobrze, że pomyślano o takim czymś, jednak...czy "wniesie" to dużo do tej imprezy? Oczywiście, sportowców, którzy uciekli ze swoich ojczyzn, a potem pracą-niekiedy tytaniczną-doszli do olimpijskiego poziomu, docenić należy, ale...osobna reprezentacja? Czy tym sportowcom należy przypominać, podkreślać to, jak znaleźli się w tym miejscu? Zwłaszcza, jeśli wiążą się z tym przeżycia wojennego koszmaru? Może przesadzam, ale mam mieszane odczucia co do tego pomysłu. Może do sprawy trzeba podejść jak w słynnym utworze poświęconym Tomaszowi Adamkowi: "Nie zapomnij, skąd tutaj przybyłeś/Nie zapomnij, gdzie się urodziłeś/Bo w pamięci jest siła zaklęta..."i tak dalej?
Jakie jest Wasze zdanie na ten temat, i co u Was słychać?

sobota, 30 lipca 2016

O tempora, o ludzie

Poziom zgłupienia tego społeczeństwa i chyba ludzkości w ogóle powinien już chyba przestać mnie dziwić. Mimo to jestem naiwna i wciąż takie rzeczy mnie zaskakują i bulwersują. A jeśli chciałabym to jakoś podsumować, musiałabym chyba cytować doktora Strosmajera z "Nemocnicy na kraji mesta". Przykłady? Nie trzeba szukać daleko.
Poznań. Jak się niedawno dowiedzieliśmy,  (najprawdopodobniej) odnaleziono w końcu zaginioną, poszukiwaną przez chyba wszystkie wielkopolskie służby Ewę Tylman. Z jednej strony, to wreszcie koniec niepewności dla rodziny zaginionej. Z drugiej, zakończenie (na tym etapie) sprawy, która rozpalała od miesięcy nie tylko wielkopolskie media. Jest jeszcze trzecia strona, ta zdecydowanie najobrzydliwsza, i każąca zastanowić się nad kondycją ludzkości.
"Pracownicy robili sobie zdjęcia ze zwłokami Tylman!"-to o firmie, w której znajduje się ciało. "Kręcił filmy i robił zdjęcia zwłokom Tylman!"-tak podsumowano tego, kto znalazł je w Warcie. Czytam, nie mogę uwierzyć i wciąż się zastanawiam: kim trzeba być, żeby zrobić takie coś? O ile człowiekiem, który znalazł ciało, mogła kierować chęć zysku (próbował odsprzedać materiały mediom), to co z tymi z firmy? Sweet focia z "celebrytką", choćby martwą? Do wstawienia na Fejsbunia czy też do odsprzedaży gazetom, najlepiej tym na "f" i "s"?
O ludziach, którzy "lansują" się na śmierci osób bliskich - matki, ojca, brata - mówi się "nekrocelebryci". Ci, którzy chcieli odnieść korzyści na śmierci Ewy, też chcieli chyba zasłużyć na to "miano". Być może zasłużą na inne miano-słyszałam o szykowanych zarzutach w sprawie znieważenia zwłok.
Na drugim biegunie najnowsza, niezrozumiała dla mnie kompletnie "moda" na bieganie za Pokemonami. Ludzie, toć Pokemony modne były za czasów mojej podstawówki, prawie 20 lat temu!(Jezu, jak to brzmi) A tu wszędzie akcje, Pokemony dotarły nawet na stadion żużlowy w Toruniu. Tylko czekam na wpis w stylu: "Szukał Pokemonów, zginął pod kołami tira" lub "Szukał Pokemonów, spadł z mostu". W końcu każda moda, tak jak ta na najbardziej oryginalne selfie, musi mieć swoje ofiary. A ludzie za Pokemonami ganiają, bo to modne. Zamiast zająć się czymś bardziej pożytecznym.
"Musi przyjść wojna, że ludzie takie rzeczy robią"-mawiała moja babcia. Oby ww. sytuacje nie były złym prognostykiem...

piątek, 22 lipca 2016

Z rodziną nie tylko na zdjęciach

Potocznie mówi się, że "z rodziną to najlepiej na zdjęciu". Chyba każdy z nas chyba słyszał to powiedzenie. Hmm, z pewnymi jej członkami na pewno. W innych przypadkach raczej nie jest tak źle...Ja na przykład wczoraj dzięki rodzinie przeżyłam bardzo miły, choć okrojony do dwóch godzin wieczór.
Z kuzynem M. widuję się niestety rzadko-mieszka na drugim końcu Europy, a do Polski przyjeżdża znacznie rzadziej niż statystyczny rodak poza granicami kraju-średnio raz na 1,5-2 lata. Dlatego też każda jego u nas wizyta to u nas święto. Tym razem podczas jego pobytu widzieliśmy się aż trzy razy, co rzadko się zdarza. Zawsze też czekam na jego przybycie z Ryanem-to taki kochany dzieciak, a tak rzadko go widujemy...Wczoraj dostąpiłam zaszczytu zobaczenia go po właśnie 1,5 roku czy jakoś tak. I jestem bardzo pozytywnie zaskoczona.
Wyrósł bardzo, w końcu ma już całe 7,5 roku. Najbardziej podoba mi się, że można z nim całkiem sensownie pogadać (w polsko-angielskim mieszańcu), choć mieliśmy lekkie problemy lingwistyczne - mój zakurzony, rzadko od końca szkoły używany angielski, który na dodatek głównie w niej był używany, napotykał wyraźne trudności w konfrontacji z potoczną angielszczyzną "młodego". Nic to jednak, pogadaliśmy sobie o tym i owym-w tym na temat, który mnie zawsze interesuje-koleżanki oraz koledzy ze szkoły; zawsze jestem ciekawa, ile wśród nich padnie zagranicznych imion i tak dalej. Teraz nie było z tym, aż tak źle, za to dowiedziałam się, że jedna z jego szkolnych koleżanek nosi wdzięczne, urocze etc. imię Darcy:) Aż musiałam go poprosić, żeby powtórzył-tak dla upewnienia, a także po to, by jeszcze raz usłyszeć to imię.
Tę wizytę z pewnością zapamiętają też nasze koty-dawno nikt ich tak nie przegonił po mieszkaniu, no i chyba nigdy nie miały szansy na takie "wybawienie". Nic dziwnego, że spały potem jak zabite...do całej 4 rano:)
Smutno mi się tylko zrobiło, kiedy Ryan powiedział, że zaprasza matkę i mnie-bo to my głównie się nim zajmowałyśmy-do siebie, żebyśmy zobaczyły jego szkołę, klasę...Marzenie ściętej głowy - jeszcze długo nie będzie nas stać na takie eskapady. To jest jedyny mankament tych wizyt-od razu myślę o tym, że kiedyś chciałam tam mieszkać. I kto wie, może gdyby nie moje zdrowie, brak funduszy na start, podejście do życia-byłabym tam już od dawna. I kto wie, jak potoczyłyby się moje sprawy.
To był cudowny czas, szkoda tylko, że tak szybko upłynął. Przez te dwie godziny w końcu się wyluzowałam, nie myślałam o kłopotach...To był niebagatelny plus. Pytanie, kiedy teraz się zobaczymy...Wypadałoby na komunii, która będzie jednak TAM, a na przeszkodzie stanie jak zwykle pieniądz.
Oby było to szybciej niż osiemnastka...
 

sobota, 9 lipca 2016

Rybka zwana Benem, rybka zwana Jerrym


UWAGA: WSZELKIE MARKI I NAZWY TOWARÓW ZOSTAŁY TUTAJ UMIESZCZONE BEZ ASPEKTU FINANSOWEGO, NIKT TEGO POSTU NIE SPONSORUJE, PO PROSTU CHCIAŁAM SIĘ Z WAMI PODZIELIĆ MOIM SZCZĘŚCIEM.
Wychodzi na to, że jestem osobą małej wiary. Nie tylko tej w aspekcie religijnym, ale i jeśli chodzi      o wiarę w różne okoliczności, zdarzenia, możliwości, które mam, oraz które mogłyby mi się przydarzyć w życiu. Przykład? Bardzo proszę.
W 2009 roku udałam się na słynne, dwutygodniowe, samotne wakacje do mojego mieszkającego       w UK kuzyna M. Jako że (kto mnie zna, ten wie) oprócz żużla jestem też maniaczką lodów, kiedy tylko znalazłam się w tamtejszym Tesco, dopadłam do lodówki. Mając nieco "kieszonkowego", nie mogłam powstrzymać się od umieszczenia w swoim koszyku niebieskiego kartonowego kubeczka, na którym były chmurki i napis: BEN&JERRY'S CARAMEL CHEW CHEW. Wtedy nie wiedziałam jeszcze, że jem lody super światowej marki, i że zjedzenie ich odmieni moje życie. Smakowały mi, oczywiście, ale poprzestałam na tym jednym kubku (choć dostępne były chyba trzy smaki), i z żalem wróciłam do Polski, opowiadając matce, jakie to pyszne lody jadłam, a z jakimi dodatkami ("czekoladki" z masą karmelową we wnętrzu lodowej masy). Od tamtego czasu miałam istną obsesję na ich tle, jedząc jakieś tam nędzne lody rodzimej produkcji, jęczałam, że "ja chcę Ben&Jerry's!" i że "Jak to by było fajnie, gdyby B&J były u nas, ale to niemożliwe".  I tak było przez kilka lat. Aż do...

5 lipca bieżącego roku jak zwykle przeglądałam gazetkę promocyjną mojego ulubionego marketu, kiedy spostrzegłam na jej stronach znajome kształty, kolory i litery. Market ten...oferował lody B&J!
Myślałam, że mi się to śni. Nie, nie był to sen. W sklepowej lodówce pyszniły się kubeczki w trzech smakach: słynnym Chew Chew, Peanut Butter Cup (o smaku, co chyba nie zaskakuje, masła orzechowego:)) oraz legendarne Phish Food, które oglądałam na amerykańskim i brytyjskim www firmy. Zelektryzowały mnie szczególnie te ostatnie, czekoladowe, z dodatkami w postaci czekoladowych rybek oraz pianek marshmallow. Wygrzebałam kasę z portfela, a co tam, w promocji jedyne 17,99 za kubek, ale raz się żyje, i kupiłam wszystkie trzy. Było warto. Karmel nadal tak samo pyszny jak przed laty, masło orzechowe super, a rybki...no cóż, tu rozczarował mnie tylko rozmiar oraz wyczuwalność pianek (bez lupy nie podchodź, bo przegapisz). Napiszę Wam tylko jedno: warto czasami na coś czekać, nawet latami, a marzenia, nawet te absurdalne, czasem się spełniają.

Smacznego!
A co u mnie poza tym? Nic nowego, niestety. Ja, która nie emocjonuję się piłką nożną, śledziłam (właściwie wciąż śledzę, finał też obejrzę) Euro, kibicowałam Szwecji (blamaż, odpadła), Irlandii (mniejszy blamaż, też odpadła), Irlandii Północnej, potem trzymałam kciuki za zaskakujących Islandczyków i za Walię...No i tak zleciało, impreza dobiega już końca.
Pracy nie znalazłam, bo postanowiłam definitywnie rzucić branżę finansową. Kontaktuję się teraz      z różnymi firmami i pytam o możliwość odbycia bezpłatnego stażu, który wprowadziłby mnie w coś nowego. Odzew taki sobie, ale jeszcze popróbuję...Czepiam się wszystkiego. Omamiona przez pracownicę urzędu pracy i zwiedziona wizją stypendium oraz chcąc wreszcie coś robić, zapisałam się na kurs obsługi kasy fiskalnej. Mam go zacząć od września...Nie mam jednak najmniejszej ochoty     i już wiem, że to nie dla mnie. Rezygnacja z kursu wiąże się jednak z wykreśleniem z rejestru na pół roku...Sama już nie wiem, co robić. A co Wy byście zrobili? Ech...Czy to wszystko nie mogłoby być prostsze?
No nic, uciekam. Piszcie, co u Was, i trzymajcie się. Buziaki!