niedziela, 25 grudnia 2016

Ho ho ho, czyli co ze świąt wyniknęło

Ho ho ho, merry Christmas! Hej, co słychać? Jak Wam święta mijają? Mi bez fajerwerków (na nie przyjdzie czas za kilka dni:))-wczoraj zupełnie pozbawiony magii świąt oraz kolacji wigilijnej dzień, dziś za to zostałam zaskoczona z samego rana.
Odezwała się do nas żona kuzyna ojca-niestety, średnio widujemy się raz na rok. Ja to już w ogóle dawno u nich nie byłam-pamiętam, że w kilku wizytach udziału nie wzięłam, w jednej m.in. z powodu...pisania pracy magisterskiej-czyli strasznie dawno temu. Teraz jednak, spragniona odmiany od codzienności (choćby w święta się ona przecież należy), zadeklarowałam się od razu. No dobrze, przyznam szczerze, miałam też swój ukryty cel-jakiś miesiąc temu poprosiłam ciotkę, żeby miała oko na jakieś ciekawe, acz niewchodzące do ogłoszeniowego mainstreamu oferty pracy (w końcu zna dużo ludzi...). Myślałam, że może coś już wie. Pojechałam zatem w dobrej wierze.
Pojechałam i z jednej strony żałuję, z drugiej nie. Żałuję, bo niestety ojcowe kuzynostwo to posiadacze dużego domu (nie jest on może luksusowy, ale jeśli z pięciorga lokatorów każdy ma swój pokój...), więc było mi bardzo przykro, że będę musiała później wracać do siebie...Żałuję, bo musiałam wysłuchać zwyczajowych uszczypliwości wuja (niestety, ten typ tak ma-nawet gdyby miał powiedzieć coś miłego, wychodzi złośliwość). Nie żałuję jednak, bo zawsze to lepsze niż siedzenie w domu, a kiedy już najmłodsza latorośl, siedmioletnia M., "wzięła mnie w obroty" ("Ciociu, poczytaj; ciociu, pograj, pobaw się ze mną"), to nie było czasu na nudę, a przynajmniej był sposób na to, by cały czas nie siedzieć przy stole. No i przekonałam się, jak bardzo dzieciaki wyrosły (a wyrosły bardzo).
Moja nadzieja nie została niestety spełniona (musiało mi wystarczyć zapewnienie ciotki, że pamięta o naszej rozmowie), cóż jednak było robić. Posiedzieliśmy nieco ponad cztery godziny i wróciliśmy do domu. Nie był to miły powrót w obliczu tego wszystkiego, co widziałam, ale-jak to się mówi-trzeba żyć dalej. Jak zawsze...

sobota, 17 grudnia 2016

O, ja pierniczę!

Niestety, póki co w takiej formie, ponieważ nie opanowałam jeszcze nowego sposobu wstawiania zdjęć do bloggera (chętnie bym to zmniejszyła, dała bardziej na środek, ale chwilowo nie umiem):
OD GÓRY KU LEWEJ STRONIE: rybka (może ta z herbu Rybnika, a może gdański "śledź", nie wiem), dzwonek, chatka
 
 
Gdyby ktoś pytał, co to, odpowiadam: to są mojej roboty pierniki, a raczej to, co z nich zostało. Ale po kolei...
Kuzynka D. już od kilku dni suszyła mi głowę, że dziś będzie przygotowywać i piec ze swoją córką, a moją chrześniaczką pierniki. Z jednej strony dawno u nich nie byłam, z drugiej jednak nadal miewam trudności ze zmotywowaniem się do kontaktów towarzyskich. Po ostrej walce wewnętrznej zdecydowałam się jednak iść. Z tego powodu zarzuciłam nawet moją zwyczajową zimową sobotnią rozrywkę, czyli oglądanie skoków narciarskich w TV (od dawna się nie rajcuję, ale oglądam z przyzwyczajenia)...Jak powiedziałam, to przyszłam. Pieczenia były aż trzy tury, ale to dobrze, przynajmniej czas szybciej minął. Jak wiecie (albo i nie), kucharka ze mnie średnia, by nie rzec: żadna, wycinałam więc tylko kształty ciastek. Jak widać na załączonym obrazku, było z tym tak sobie. Na szczęście wypieki było dość łatwe do przygotowania, na dodatek piekły się tylko 10 minut. To coś w sam raz dla mnie!
Generalnie były bardzo dobre. N tyle dobre, że kiedy przyniosłam do domu całe pudełko, rodzice rzucili się na nie z prędkością światła, a dla mnie zostały te załączone na zdjęciu. Słownie: trzy.
Wizyta była dość długa (od 15.00 z minutami do 20.00 z kawałkiem), ale przyjemna i produktywna. Oczywiście, musiałam brać udział w wielu zabawach (mała jest jedynaczką, więc towarzystwo ma ograniczone, każda nowa osoba w tym gronie jest na wagę złota), jednak nie ma co narzekać. Zawsze była to jakaś odskocznia i coś innego niż to, jak pewnie spędziłabym wieczór...Nie poczułam wprawdzie "magii świąt", jak kusiła D., ale trudno. Jakoś z tą magią coraz gorzej z roku na rok, a w 2016 roku szczególnie. Nie wiem, czego to wina...
A jak tam Wasze przygotowania do świąt?

sobota, 10 grudnia 2016

Wrócili...z fasonem


Oh yeah. Ta melodia  pewnością zostanie moją piosenką roku. Nie tylko dlatego, że bardzo ją lubię, ale także, a może przede wszystkim dlatego, że wywołuje we mnie bardzo pozytywne emocje. Po kilkunastomiesięcznym okresie bycia motorową pustynią w moim mieście znów zaczyna się coś na tym gruncie dziać. Najpierw był to hymn turnieju przypominającego, że w moim mieście jest coś takiego jak żużel, a teraz, dziś...także rozbrzmiewała w moim mieście w związku z tym.
Drużyna żużlowa z mojego miasta została dziś oficjalnie zaprezentowana w składzie na przyszły sezon. Nie mogło mnie tam zabraknąć, choć cena biletu na to wydarzenie troszeczkę mnie nie zadowalała (10 zł). Czego się jednak nie robi dla ulubionej drużyny i dla dzieci (dochód ze sprzedaży wejściówek przeznaczony był na leczenie chorej dziewczynki). No i czego się nie robi, żeby już nie siedzieć w domu i się nie nudzić oraz nie smucić...W stosownej porze zameldowałam się więc w klubie, w którym to wydarzenie miało się odbyć. Ludzi nie było dużo, ale to chyba nawet lepiej.
Przybyli niemal wszyscy zawodnicy, z dwunastki zabrakło tylko jednego, który nie mógł przyjechać ze względu na inne zobowiązania. O każdym z nich powiedziano kilka słów, także oni zostali poproszeni o powiedzenie czegoś ciekawego. Najbardziej zaskoczona byłam młodym (hmmm, to mój rówieśnik, więc czy jeszcze młody jak na żużlowca...?:))zawodnikiem z Czech, który wypowiedział się dość swobodnie w języku polskim, prawie bez cienia akcentu naszych  południowych sąsiadów. Pominąwszy, że nic oryginalnego nie zostało powiedziane, spędziłam tam przyjemne 1,5 godziny. Przynajmniej już wiem, że muszę zacząć zbierać kasę na karnet, i ile mi do tegoż brakuje:) A prawda ma się tak, że nie wiem, jak wejdę w posiadanie tej sumy. Mam jednak jeszcze około trzech miesięcy do początku sezonu, pewnie jakoś to będzie.
Skoro po rocznym niebycie żużel w moim mieście się reaktywował, poczytuję to za dobry znak dla siebie. Może i dla mnie przyjdą jeszcze lepsze dni...
PS. Bardzo się cieszę, że w przyszłym sezonie znów będę oglądać w swoim mieście swojego ulubionego szwedzkiego żużlowca nr 2 (nr 1 to, jak wiadomo, Lindgren). I mam nadzieję, że czeka mnie wiele emocji związanych z tym wszystkim. Oby teraz ze wszystkim było już tylko lepiej!

wtorek, 6 grudnia 2016

A czego Ty szukasz w święta?


Do słynnego okienka Allegro, zatytułowanego: "Czego szukasz?" wpisywany jest tekst: "angielski". Wkrótce tajemnicze ręce otwierają paczkę z tajemniczą zawartością. Samotny starszy człowiek smutno patrzy przez okno na padający deszcz. W końcu klik-klik w internecie i do domu przychodzi kurier. Przychodzi moment rozpakowania paczki. "English for beginners"-czyta niewprawnie, fonetycznie, adresat pakunku. Później jednak, jak widzimy, idzie mu coraz lepiej. Również za sprawą karteczek, przyczepianych do wszystkiego, od kubka po psa, wiernego towarzysza nauki. Dzielnie ćwiczy wszędzie, nawet w autobusie (jedyne, do czego bym się przyczepiła, to to, dlaczego, do jasnej choinki, bohater mówi "fork", patrząc na nóż, a "knife" na widelec, ale cóż-początki bywają trudne, nobody's perfect, wbrew temu, co ćwicząc, mówi do lustra).
Dalej poznaje słownictwo związane z podróżą: "suitcase", "slippers", "passport". W końcu-rewolta! Wsiada do samolotu. Na miejscu-do taksówki. Dociera wreszcie na miejsce, wita się z młodym mężczyzną. I nareszcie: tam-daradam-dradam! Le grande finale! W progu nieśmiało pojawia się dziecko. Mężczyzna mówi do niego: "Hi, I'm your grandpa".
Tak w, hehe, moim telegraficznym skrócie, wygląda słynna już reklama sklepu internetowego. Jej żywot nie jest wprawdzie długi, ale wzbudziła już pewne kontrowersje. Nie wiem właściwie, dlaczego, ponieważ moim zdaniem jest bardzo sympatyczna. Owszem, smutne jest to, że rodziny żyją w odosobnieniu, wszyscy rozjeżdżają się po Europie i świecie, ale w sumie dobrze, że reklama wychodzi naprzeciw społecznym problemom...Czy w tych kontrowersjach chodzi o niemile w Polsce widziany kolor skóry dziecka? Oto jest pytanie.
Reklamy Allegro już od jakiegoś czasu idą w bardzo prostą, nienachalną stronę, która bardzo mi się podoba. Podobnie ciepłe uczucia budziła we mnie ta reklama:
 
 
Lubię je, ponieważ nie są przegadane, patrzy się na nie jak na ciekawą, wciągającą małą fabułę. Nie pokazują także w sposób łopatologiczny, co tak naprawdę reklamują.  Zarówno w przypadku "dziadka", jak i wersji "pies" pamiętam, że za pierwszym razem z zapartym tchem czekałam na to, jaki będzie finał, a u mnie nie zdarza się to często-reklamy generalnie mnie nudzą, irytują i je pomijam. Brawa zatem za to, że potrafiono mnie, wybrednego i trudnego klienta, jakoś przyciągnąć.
A jakie są Wasze refleksje na temat tej reklamy? Zwracacie w ogóle uwagę na reklamy, kierujecie się nimi?