poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Szejm Narodowy im. Bolesława Wstydliwego

                                           Dedykowane pewnym panom z pewnego kraju.

Od razu lojalnie uprzedzam, nie brałam osobistego udziału w opisywanych wydarzeniach, są mi one znane jedynie z przekazu medialnego i transmisji telewizyjnej.
Długo zabierałam się za stworzenie tego wpisu, musiałam przesiać swoje myśli przez sito autocenzury...W końcu nie zależy mi na tym, by mieć na koncie proces o zniesławienie...
Znacie to powiedzenie: "Miało być jak nigdy, wyszło jak zwykle", prawda? W Polsce toż to chyba hasło narodowe...
18 kwietnia 2014, Szejm...przepraszam, Stadion Narodowy w mieście stołecznym Warszawa, którego patronem powinien zostać Bolesław Wstydliwy i spalić się ze wstydu. Ponad 50 tysięcy ludzi gromadzi się, by być świadkami zapowiadanego od wielu miesięcy/rozdmuchanego medialnie wyjątkowego wydarzenia, czyli pierwszej w historii Warszawy i tego stadionu żużlowej Grand Prix, a także pożegnania naszego najwybitniejszego zawodnika, znanego jako Tomasz G., z tym cyklem. Gromadzi się i...no cóż, jest świadkami niezbyt przyjemnych scen...
Dobrze, przyznam się. Kiedy w poprzedzający wydarzenie piątek pokazywano w telewizji stan nawierzchni i mówiono o kłopotach z przygotowaniem toru, w ogóle nie byłam zaskoczona. Gdzieś pod skórą czułam, że to się nie uda, że to, co położono jako tor, nie nadaje się do ścigania. Nie chcę tu wychodzić na nie wiadomo jakiego eksperta-ale to było widać gołym okiem. No i-nie zamierzam się chwalić, ale...miałam rację. Jedyne uczucia, jakie towarzyszyły mi po zakończeniu relacji, to żal oraz niesmak. Żal mi było tych wszystkich ludzi, którzy zjechali się z całego kraju, wydając naprawdę grube pieniądze na bilety, by wziąć udział w tej imprezie, i nawet nie należy im się zwrot kosztów. Żal mi było zawodników, którzy musieli brać udział w tej szopce. Żal mi było nawet samego Golloba, którego pożegnanie z Grand Prix miało wyglądać zupełnie inaczej. Niesmak? No cóż, znów żużel zagościł w głównych wydaniach czołowych wiadomości telewizyjnych w tym kraju, nawet na poczesnym miejscu internetowego wydania Wyborczej. Znowu w negatywnym aspekcie-teraz twarz tego sportu to raczej jego głos-głos kibiców wrzeszczących: "Złodzieje, złodzieje!"...
Znowu żużel staje się obiektem żartów, okazuje się, że "w tym kraju nic nie może się udać". Chyba coś jest na rzeczy.
I pomyśleć, że mogłam tam być. Kiedy kilka miesięcy temu dowiedziałam się, że będzie Grand Prix w Warszawie, chciałam tam jechać. Było to jeszcze przed dyskwalifikacją Darcy'ego W., myślałam, że może uda mi się pojechać i mu kibicować. Jego problemy paradoksalnie mnie uchroniły...choć zawsze mogłabym wpaść do stolycy tylko po to, by ją obejrzeć. Tak się jednak nie stało...i dobrze.
Wnioski? Tak to się kończy, kiedy nic się nie składa, a chcemy coś robić na siłę-to 1. Krowa motylem nigdy nie będzie, a Narodowy żużlowym, to wniosek 2. Wniosek 3: może jestem naiwna, ale nie przestanę wierzyć w żużel mimo tej wtopy. Trudno...
A Wy, co o tym wszystkim myślicie? Teraz, kiedy emocje już opadły, może łatwiej będzie Wam zabrać głos...


poniedziałek, 13 kwietnia 2015

Dzień na wyścigach, cz.2: Ból głowy

Ja wiem, że Was akurat to, co ja piszę, mało interesuje, ale jakoś tak muszę się z Wami tym wszystkim podzielić...
Wczoraj po raz pierwszy udzielałam się żużlowo tak na poważnie. Dostałam identyfikator akredytacyjny, otwierający wszystkie bramy stadionu, prawo do przebywania na konferencji prasowej (to nic, że zagapiłam się i nie załapałam się na początek, potem głupio było mi wejść, więc siedziałam w okolicy sali konferencyjnej i łowiłam to i owo)...Ale to było nic. To, co wydarzyło się, zanim zasiadłam na trybunach, żeby ze spokojem obejrzeć mecz, przeszło moje najśmielsze oczekiwania.
Mimo że mecz zaczynał się o 13.45, na miejscu musieliśmy być już o 10.00. Ja miałam same fascynujące zadania-"przetrzyj podłogę w biurze prasowym, nanosili tu brudu", później nuda, nuda, nuda, aż się zaczęło. Mieli do nas przychodzić dziennikarze odebrać słynne kamizelki z napisem "foto"("pomarańczowe, nie zielone"-zastrzegła M.; nie pytajcie mnie, dlaczego tak, skoro i te, i te były na stanie). No to siedziałam i odhaczałam-kto, jaka redakcja, jaki numer kamizelki (very important informacja z tymi numerami, jakbyście nie wiedzieli) i takie tam. Zadziwiające tylko, dlaczego do 13.00 prawie nic się nie działo, a jak o 13.00 zaczęli schodzić się wszyscy po kolei, to koniec. Wcześniej nie dało rady przyjść?...Plusy? Miałam okazję poznać legendarnego fotografa gnieźnieńskiego żużla,  natomiast najpopularniejszy chyba polski fotograf żużlowy żartował sobie z nami jak równy z równym. Miło było, nie ma co. Szkoda tylko,  że w pewnym momencie wkradł się lekki chaos-"padły" bramki, które służyły do skanowania kodów kreskowych z biletów, a służby porządkowe nie dały sobie rady z wyglądającymi identycznie biletami i karnetami-bilety należało przedrzeć na znak kontroli, szkoda, że to samo spotkało karnety, które powinny "dożyć" do końca sezonu w stanie nienaruszonym. Oczywiście, wywołało to furię ludzi, którzy przychodzili z tym nawet do nas...
Najdziwniejsze, z czym przychodzono? Pan, który zażądał wpuszczenia do pasa bezpieczeństwa (między bandą a widownią) w celu...zasadzenia tam drzewek ozdobnych. Drzewka już tam są, ale ponoć nigdy za wiele ich. Uwierzcie mi, tutaj trzeba być gotowym chyba na wszystko. Także na to, że siedząc jeszcze w biurze, usłyszy się samego Michała Wiśniewskiego, który zaintonuje słynną gnieźnieńską pieśń kibicowską ("Czarno-czerwone to barwy niezwyciężone"). Tak, tak. Mr Ich Troje przybył do Starego Grodu Lecha tylko po to, by zaśpiewać przez dwie minuty. No i żeby obejrzeć mecz, ale to miało już chyba drugorzędne znaczenie.
Jak przyjechałam na stadion o 9.45 (żeby się nie spóźnić), tak opuściłam go grubo po 16.00 (ból głowy jako towarzysz). Dużo tego było...Dużo emocji, trochę nerwów, ale koniec końców usłyszałam "dziękuję", więc może warto było? Tak czy inaczej, nie zamierzam w najbliższym czasie przestać się w to "bawić". Co mi w końcu zostało?...