środa, 28 maja 2014

Nastoletnią mamą być-Polska vs. USA

Hey, hi, hello. Po pierwsze, chcę się usprawiedliwić za nie tak częste pisanie i odwiedzanie Was, jakbym tego chciała. Nadrobię to, słowo harcerza. O powodach nie chciałabym jeszcze mówić, być może ujawnię je później.
Jenelle, Chelsea, Kailyn, Leah. Mieszkają w różnych częściach USA i są w podobnym wieku, łączy je jedno: wszystkie zostały matkami jako nastolatki. To bohaterki "Teen Mom 2", serialu reality nadawanego w MTV, także MTV Polska. Jako że jest on emitowany o 12.35, a więc w porze-jak to ją ktoś gdzieś kiedyś nazwał-"tylko dla emerytów i bezrobotnych", oglądam czasami z nudów...i nadziwić się nie mogę. Co te panny mają w głowie? No dobrze, pracę i szkołę też mają, bo nadrabiają braki edukacyjne (między innymi kształcąc się w kierunku kosmetologii-typowe), ale poza tym...Najczęściej padającym tam zdaniem jest: "Przespałam się z (tu najczęściej pada imię byłego faceta, który jest ojcem dziecka, choć panna już dawno jest z innym)" tudzież "Boję się, że znowu jestem w ciąży". No cóż, nie każdy uczy się na własnych, albo i nie własnych, błędach. Najpoważniejsze problemy (oprócz tych wymienionych powyżej)? Konieczność wyprowadzki z wielkiego domu, zajmowanego samodzielnie z dzieckiem, bez rodziców. Jakżeż inne problemy od polskich koleżanek, o których za chwilę. Od polskich "teen moms" różni je także wygląd; statystyczna teen mamusia z JuEsEj ma: blond włosy, zaje*** opaleniznę (z solarium ofkors) i tipsy. Archetyp "nietrzymającej się", że tak to eufemistycznie określę, pannicy zdaje się być uniwersalny pod niemal każdą szerokością geograficzną.
Ada, Ewa, Iza, Marysia. Prezentujące zróżnicowany poziom zamożności polskie koleżanki wyżej wymienionych. Jak to w naszym kraju bywa, także ich życie wygląda zupełnie inaczej. W przeciwieństwie do USA jest naciskanie przez rodzinę na ślub z ojcem dziecka (w momencie, w którym jestem, Marysia jest mężatką, która po przejściowych problemach z mężem odnowiła przysięgę małżeńską, a Iza decyzją sądu może wziąć ślub). Naszym "nastoletnim" stoją oczywiście na przeszkodzie kwestie bytowe (Ada mieszkała z córeczką w domu samotnej matki, teraz wynajmuje z chłopakiem klitkę, Iza również dorobiła się "własnego" M). Nie ma wielkich domów, są socjalne klitki "do remontu" z jednym pokojem lub wizja wynajęcia czegoś za "chwilowo lekko nieosiągalne" 800 złotych na miesiąc. Jest życie marzeniami, czego to nie zrobią, kiedy już to mityczne mieszkanie zdobędą...
Ciekawa porównawczo jest kwestia rodzin i przyjaciół, czyli najbliższego otoczenia bohaterek. W USA są wspierające matki (ojców mniej widać) i co chwila wpadające wesprzeć przyjaciółki. W Polsce-rodzice rozwiedzeni, matki ciosające kołki na głowie, rozdźwięk między zdaniem rodziców, przyjaciółek mniej niż w Ameryce, czyli około zera (jedynie Ada miała takowe w domu samotnej matki i z nimi omawiała najpoważniejsze problemy).                                                    Jeśli chodzi jeszcze o tę Amerykę...Poszukałam szybko najnowszych informacji o bohaterkach. Szok. Śluby, kolejne dzieci (jakby jeszcze nie było im mało), poważne choroby latorośli...Można się zaskoczyć. Ciekawe, czy jeszcze długo będą u nas pokazywać ich losy.                                                      Przy okazji oglądania naszła mnie jeszcze jedna refleksja. Sprytna ta telewizja. MTV znaczy. Najpierw swoimi teledyskami wylansowali jakiś tam model życia, zachowania dla tych młodocianych duszyczek w nich zapatrzonych, teraz zbierają żniwo tego rozseksualizowanego pokolenia, które pieprzy się z kim popadnie i gdzie popadnie, nie bacząc na konsekwencje. Przez zbieranie żniwa rozumiem zarabianie na pokazywaniu serialu. Ciekawe podejście. Też tak można.                                                       Jeżeli już o "też tak można" mówić, przypomniała mi się Ada, która w wywiadzie prasowym powiedziała, że jednym z motywów jej udziału w produkcji jest, cytuję: "Może ktoś zauważy i łatwiej dostanę mieszkanie". Wiadomo, telewizja-czwarta władza, niejedno załatwi i niejedne drzwi otworzy. Spryt się liczy, nie?                                   A jakie jest Wasze zdanie na ten temat? Owszem, czasy ukrywania nastoletnich ciąż i wysyłania córek w tychże przez rodziców do miejsc odosobnienia/przenoszenia się do wieczorowych szkół minęły, ale czy nastoletnia ciąża to coś, czym należy się chwalić, propagować? Z drugiej strony, myślę, że do niejednej młodocianej głowy taki materiał dotrze lepiej niż zabarwione ideologicznie pogadanki na lekcjach wychowania do życia w rodzinie. Ideałem byłoby, gdyby choć jedna dziewczyna, jeden chłopak, jedna para zrozumieli, że dziecko to nie taka maskoteczka, do której pogadasz, pomachasz zabawką i po sprawie? Ale pewnie wymagam zbyt wiele, prawda?

piątek, 23 maja 2014

Sympatycznie, czyli algorytm na miłość

Ja już chyba kompletnie skretyniałam. To efekt braku zajęcia (wysłałam CV w odpowiedzi na ofertę "zapisywanie klientów w przychodni", pół etatu, nici nawet z takiego czegoś, jestem coraz bliższa totalnego załamania; po raz kolejny zasypałam portale żużlowe próbkami swojej pracy, też nic z tego) i chyba wielu innych czynników, ale...od ubiegłej soboty mam konto w portalu randkowym. Zaczęło się niewinnie, od kuzynki, która napisała mi, że pewien chłopak, którego zna z widzenia, ma tam konto. Chciałam je sprawdzić...no i jakoś tak się stało, że sama założyłam sobie profil. A skoro już założyłam, po raz kolejny opuścił mnie rozum i zapomniałam, że nie ma co wdawać się w tego typu internetowe historie. Tak czy inaczej, konto posiadam od 6 dni, a już znalazłam się na celowniku różnistych użytkowników. Pół biedy, gdy są to 19-latkowie, których można od razu, "z urzędu", skreślić. Gorzej, że upatrzyli mnie sobie na cel żądni przygód i romansów 30-latkowie (w tym jeden mieszkający na drugim końcu Europy, żonaty, któremu wyraźnie się nudzi) lub misiowaci panowie, którzy w rubryce "wyznanie" wpisują "bardzo wierzący katolik", dla którego "małżeństwo jest bardzo ważne". Jest w tym jakaś logika?! Przecież napisałam wyraźnie, że jestem ateistką, która nie myśli o małżeństwie, a jedynie o znalezieniu bratniej duszy, słucha tylko ostrej muzyki, a w głowie ma tylko żużel. Przyznam szczerze, że im bardziej wnikam w ten świat, tym mniej go rozumiem. Niby ludzie mają już swoje lata (tak przynajmniej deklarują), a zachowania przez nich praktykowane zdają się temu przeczyć. Totalna piaskownica, jak na czatach, które swego czasu też przerobiłam. Przykład? Odziedziczyłam nick lub jego część po innej użytkowniczce. Kiedy nieświadomie zajrzałam do zakładki "czat" (można tam znaleźć rozmaite komunikaty wymieniane między użytkownikami), włos zjeżył mi się na głowie. Dżizas k..., co ci ludzie mają we łbach? Nie wiem i nie wiem też, z czego się to bierze. Zanieczyszczona woda? Żarcie z GMO? Za dużo "Tańca z gwiazdami", a za mało książek?
Przy tej okazji, chciałabym pochylić się nad czymś innym. Fascynuje mnie pewien mechanizm w tego typu stronach. You know, trzeba wpisać wiek, miejsce, w którym się mieszkać, zainteresowania. Po jakimś czasie otrzymujesz namiary na tych (w przypadku kobiet)/te (panowie), którzy/które interesują się z grubsza tym samym. Czasem taka zbieżność jest jedna, innym razem-sześć. I to jest dziwne...Jak na podstawie jakiegoś tam algorytmu można wyliczyć, że ten, a nie inny, będzie do mnie pasował? Zresztą, jak widać, to wcale nie podobni sobie się przyciągają. Po co więc to? Nie przestanie mnie to frapować. Może wśród Was jest ktoś z zacięciem/wykształceniem matematyczno-informatycznym, kto mi to bardziej fachowo wyjaśni.
Muzycznie w nurcie moich przemyśleń (tylko nie wyciągajcie pochopnych wniosków:)) :
 
 
Dziś o 19.00 kolejna odsłona Eurosport Speedway Best Pairs, tym razem w Eskilstunie w Szwecji. Mogę tylko zakrzyknąć:

                                                                          źródło

 Wiecie, o którego "Aussie" mi chodzi:)...No dobrze, o resztę reprezentacji też.
(Tak przy okazji-nazwa strony, z której wzięłam zdjęcie to "partylovers"-hmmm, jak to wszystko się ładnie zazębia...)
Trzymajcie się, miłego popołudnia i wieczoru. Przy okazji: jakie macie plany na tenże?

wtorek, 20 maja 2014

Ideał.

Ideał, czyli...no nie, niekoniecznie mam tu na myśli Tego Jedynego/Tę Jedyną, dzięki któremu/której nasze serce bije szybciej, a który/a posiada pewien zespół cech, dzięki którym jego/ją za ten ideał uważamy. No wiecie, idealny facet, który według jednych ma mieć niebieskie, a według innych brązowe oczy, itp., itd. Jest jeszcze coś takiego jak ideał rozumiany jako "kobieta/mężczyzna, którym chciał(a)bym być-czy to fizycznie, czy jeśli chodzi o usposobienie". Na skutek własnych przemyśleń, lektur kilku wywiadów oraz rozmowy z kuzynką K. doszłam do kilku wniosków na ten temat.
Zadziwiające, jak często ideałem jest dla nas osoba związana z dziedziną życia, która nas kręci. K., uwielbiająca porządki domowe, zwierzyła mi się, że jej ideałem jest Małgorzata Rozenek, a ponieważ chce też być bardzo bogata, to podziwia Joannę Przetakiewicz. Ja doszłam do wniosku, że moim ideałem jest...no, nie będę oryginalna, Charlie Webster. I to z kilku powodów. Podziwiam tę panią, bo jest dobra w tym, co robi, robi to z pasją i łamie stereotyp pt. "kobieta i żużel to złe połączenie". Podoba mi się jej profesjonalizm, nie ma drażniącego zwyczaju mizdrzenia się do każdego, z kim rozmawia...a to już duży plus, bo takich, które robiły dokładnie odwrotnie, już nam wystarczy. Inną tego typu postacią będzie dla mnie na pewno Klaudia Szmaj. Tak, obie panie reprezentują to, co lubię, to, czym się interesuję. To chyba nie przypadek?:) Prawda jest też taka, że "moje" idolki/"ideałki" są po prostu dobre w tym, co robią, są pasjonatkami i swego rodzaju pionierkami. Z innej półki: na listę "wciągam" też Martynę Wojciechowską. Jest to wspaniała osoba, która (chyba) niczego się nie boi. To kolejny przypadek, kiedy mogę westchnąć: "Chciałabym być taka jak ona...". Patrząc na jeszcze inne dziedziny: bezapelacyjnie pani Eulalia Wojnicz, z pasją pomagająca większym i małym zwierzętom. Z półki literackiej: wiele jest pisarek, które są dla mnie ideałami-zarówno pod względem stylu pisania, jak i stylu bycia. Niekwestionowana liderka w tej kwestii? Kiedy będę w jej wieku, chciałabym być jak Joyce Carol Oates. Może nie jest to miss pisarek, ale chciałabym mieć taki styl...Przeczytałam niemal wszystkie jej książki (i z wypiekami na twarzy czekam na najnowszą!) i za każdym razem nie mogłam się oderwać. Gdyby tak mieć choć 1, choć 10 procent jej talentu!...
NIE będzie za to nigdy moją idolką czy ideałem np. Natalia Siwiec. Nie ma ona bowiem cech (lub też ja o tych cechach nie wiem), które sprawiałyby, że chciałabym w jakiś sposób "wejść w jej buty". Chyba dziwnie bym się czuła z...silikonem? Czy czego ona tam sobie napchała do tych ust? Tak czy inaczej, to po prostu nie dla mnie. Nie zacznę też wzdychać do szafiarek. Nie jest bowiem szczytem moich marzeń przechadzanie się w tym i owym tu i tam tylko dlatego, że muszą mi zrobić kilka zdjęć, to i to muszę zaprezentować...wiecie, o co mi chodzi.
Zastanawia mnie, czy jeśli chodzi o ideały/idoli/autorytety, wpływ na nasze wybory ma dom, środowisko, w którym się wychowaliśmy. Pewnie tak. Od dziecka lubiłam czytać, od dawna jestem zakochana w sporcie i wychowano mnie w duchu miłości do zwierząt. No i lubię przygody, co tłumaczyłoby wybór pani Wojciechowskiej. Dlatego też mój zestaw jest taki, a nie inny. Zakochana w kosmetykach, kolorowych gazetkach i szołbiznesie K., która czytać raczej nie lubi, sport jej nie interesuje, wybiera tak, a nie inaczej. Miejsce musi być dla wszystkich (niestety)...
A kto Was inspiruje, kim chcielibyście zostać? Dlaczego? Jaką dziedzinę reprezentuje ta osoba? Chętnie się tego wszystkiego dowiem! Pozdrawiam.

sobota, 17 maja 2014

Między nami dobrze jest, czyli w teatrze

W czwartek po południu zadzwoniła do mnie kuzynka D. Powiedziała, że znajomy wygrał dwa bilety do teatru w konkursie naszej lokalnej rozgłośni radiowej i jej przekazał, ona chciałaby iść i szuka kogoś do pary. Sztuka-"Między nami dobrze jest" Doroty Masłowskiej. Jako że dawno w teatrze nie byłam, i byłam ciekawa, co z tego zrobili w tej naszej dziurze, zgodziłam się iść. Uczucia po sztuce? Mieszane. Oczywiście, czytałam coś o niej wcześniej, tak jak czytałam-teraz sobie przypominam-samą sztukę, ale co innego czytać, a co innego widzieć na żywo...
Na początek jedno słowo: bełkot. Tym jest dla mnie twórczość pani D.M. Ale o ile np. w "Wojnie polsko-ruskiej" był to bełkot ubrany (w subkulturę dresową), to tutaj... Wszystko jest inne, nieco denerwujące i drażniące. Przynajmniej mnie. Chyba jestem za bardzo małomiasteczkowa, może za rzadko goszczą u nas awangardowe sztuki, inne niż "Wesele", "Dziady", itp., itd.
Przyszłość. Wśród ton nikomu niepotrzebnych starych pralek, ubrań i innych śmieci...Babcia z uporem maniaka wspominająca czasy przed II wojną światową i to, jak szła w żółtych czółenkach i sukience w kwiaty..., a tu nalot. Matka zakochana w gazetkach reklamowych marketów i wreszcie Córka-denerwujące i fascynujące zarazem stworzenie, mówiące lekko menelskim głosem (a jakimżby innym u Masłowskiej?), to jej ciągłe: "Baba (do babci) to, mama tamto..." Wszędobylski głos przypominający o nowej promocji w markecie i (lekko absurdalnie) o trzylatkach w fabryce. Oto świat tej sztuki. Świat tej sztuki to także zadziwiające teksty, taki jak na przykład najmłodszej przedstawicielki rodu (cytuję z grubsza z pamięci, ale sens zachowany):
-Wisła to gnojowisko, do której wpadają zużyte kondomy, Wisła skręca aż do Ameryki i tam się rodzisz ze stu-iluś-tam dolarami w jednej kieszeni i trzystoma-ilomaś w drugiej.
lub drugi:
-W tym gulaszu są chapsy (czy też inne określenie kawałków) spermy węgierskiego ufoludka.
Pierwsza część podobała mi się średnio, dużo lepiej było w drugiej, w której na scenie pojawiło się coś a'la scena, a na niej odbyło się swoiste talk show, w którym twórca filmowy oraz aktorzy tego przedsięwzięcia przed kamerą mówili jedno, a gdy zgasły światła, można było usłyszeć drugą wersję. Pojawiły się też delikatnie przemycone wątki jak Photoshop czy obsesja chudości w światku aktorskim. Tutaj, trzeba przyznać, Masłowska spisała się świetnie. Potencjał jest, może nie do końca wykorzystany...
Rozumiem, że być może ambicją autorki było podrażnienie pewnych tabu, czy też narodowych traum. Ksiądz wizytujący z "kolędą" wysypisko i święcący śmieci czy zrobienie z "Moja i twoja nadzieja", kojarzącej się smutno pieśni o powodzi dyskotekowego hitu to chyba nic innego? Oryginalne? jak dla kogo. Mnie spodobało się średnio.
Mimo niedociągnięć udało mi się dotrwać do końca, teraz, z dystansu, mogę ocenić. Przemyślałam już, ptrzetrawiłam i mam wyrobioną opinię. Ogólnie wielu wspólczesnych sztuk nie rozumiem, wolę jednak bardziej tradycyjny repertuar teatralny (z pewnymi wyjątkami), nie rozumiem także twórczości pani Masłowskiej. Muszę się jeszcze dużo nauczyć, jeśli chodzi o sztukę i teatr, choć nie wykluczam, że pewne aspekty w tym przypadku były niezłe. Do teatru warto chodzić zawsze, do pewnych rzeczy trzeba po prostu dorosnąć (i/lub się przyzwyczaić), ja widocznie nie byłam gotowa.
A co Wy sądzicie o twórczości tej autorki?

czwartek, 15 maja 2014

Kariera Nikodema C.?

Wypatrzone podczas wizyty na moim ulubionym internetowym portalu sportowym:
http://speedway.tv/4525/zuzel-pasja-piecioletniego-nikodema-czmuta
Nie będę wnikać w poziom dziennikarski tego materiału, w końcu to tylko niezwiązana z żużlem telewizja, chwała jednak za docenienie tego sportu i pokazanie go w nieco innym świetle niż śmierć Lee Richardsona, zamieszki i śmierć kibica w Zielonej Górze czy odwołany mecz finałowy żużlowej ekstraligi w ubiegłym roku (bo w takich aspektach żużel gościł najczęściej w tej telewizji). Przyznam, że od czasów jedenasto-wówczas-bodajże-letniego Bartosza Zmarzlika, który kilka lat temu udzielił wywiadu "Tygodnikowi Żużlowemu" (i mówił wówczas np.: "W wolnych chwilach jeździłem na crossie i tęskniłem za bratem", "Pozdrawiam panią Ewę, która zawsze ładnie mnie czesze przed zawodami"), nie trafiłam jeszcze na tak sympatycznego młodego zawodnika! Toż to serce samo się raduje, jak się patrzy na zapał tego malca...no i oczywiście, gdy się go słucha. Fragment pt. "Kto jest twoim idolem?" jest rozbrajający. Wszyscy mówią o Pawle Przedpełskim per "Pawełek", no to i  dziecko poszło tą drogą...Oj, oj, pani Wellmann, polecam się doedukować, jeśli chodzi o zakres przyszłych i obecnych gwiazd toruńskiego-i nie tylko-klubu. 
Zawsze w takich momentach zastanawiam się, kiedy jest ten odpowiedni czas na rozpoczęcie treningów i sportowej działalności. Oczywiście, wszystko zależy od tego, w jakiej rodzinie dziecko dorasta (w sportowej zaczyna z reguły wcześnie-vide zamieszczone przez Fredrika Lindgrena na portalu społecznościowym zdjęcie "I did start pretty early", przy czym tutaj "pretty early" to na oko 3, góra 4 lata). Inna kwestia to rodzaj sportu, którym dziecko chciałoby się zająć. Czym innym jest bieganie za piłką, a niebezpieczny żużel to zupełnie inna para kaloszy...I piszę to ja, zaciekła fanka tego sportu, która wszystkich małych chłopców w kręgu rodziny chciała wysyłać do szkółki żużlowej w możliwie najmłodszym wieku...Przyznam jednak szczerze, wszelkie tego typu chęci ustąpiły, gdy zobaczyłam występującego przed jedną z edycji Mistrzostw Torunia w żużlu na lodzie czteroletniego młodzieńca, który wprawdzie radził sobie dość dobrze, ale mimo wszystko było to stresujące dla widzów, w tym dla mnie. Podziwiam rodziców, którzy mogą na to patrzeć spokojnie. Mimo wszystko zastanowiłabym się nad wysłaniem tak małego dziecka na tor.
Radość bywa często początkiem naszego bólu-
-wiemy to od czasów Owidiusza. To motto powinno wisieć w każdym bez wyjątku boksie żużlowego parkingu w każdym mieście na świecie.  I powinno ono przyświecać każdemu młodemu zawodnikowi, bo ten piękny cytat to swoiste motto sportu żużlowego. Początki to euforia, ciekawość, adrenalina. Później przychodzą pierwsze rozczarowania, kontuzje, rzeczony ból. Sport to jedna z tych dziedzin życia, która jest mu najbliższa. Up and down, from zero to hero, raz na wozie, raz pod wozem. To tylko garść życiowych mądrości, które są kwintesencją "kręcenia kółek" na torze. Pytanie, czy każdy młody człowiek jest na to gotowy...
Mimo wszystko będę z ciekawością śledzić losy Nikodema oraz jego ewentualnej przyszłej kariery. Może właśnie narodził się wielki talent i przyszła gwiazda? Byłoby pięknie. A czy będzie? Nie pozostaje nic innego, jak westchnąć za słowiańskimi sąsiadami: "Pożyjom, uwidim".

poniedziałek, 12 maja 2014

Kto ty jesteś? Tyrmand mały.

Jak się ma tyle wolnego czasu co ja (a wierzcie mi, mieć by się nie chciało), to ma się czas na czytanie książek. Moją ostatnio skończoną lekturą (bo już jestem w trakcie następnej) było "Jestem Tyrmand, syn Leopolda". Mamy tu do czynienia z autobiografią Matthew Tyrmanda, amerykańskiego późnego syna naszego pisarza. No i co? No i raczej wielkie nic.
Kim jest dla nas, Polaków, Leopold Tyrmand? Nasze pokolenie, 20-i trochę mniej "-latków", wzruszy ramionami, bo nie wie. W szkole się Tyrmanda nie czyta, w domach może gdzieś wala się "Zły"...i to wszystko. Z tego samego poziomu startował Matthew, jego rodzony syn, syn Leopolda i jego trzeciej żony Mary Ellen z domu Fox, która ze zwykłej studentki iberystyki stała się żoną legendy. Matthew miał to nieszczęście, że on i jego siostra bliźniaczka urodzili się, gdy ojciec miał już ponad 60 lat. Gdy byli czterolatkami, umarł. I tu rodzi się mój pierwszy poważny zarzut-ile jest w stanie pamiętać czteroletnie dziecko? Raczej niewiele. Wiem to po sobie. A momentami autor pisze tak, jakby ojciec był w jego życiu bardzo długo. Więcej w tym pewnie mitologii, tęsknoty za ojcem, którego się nie miało, niż prawdy.
Nie wiadomo właściwie, o czym jest ta książka. Uważam, że w większości jest to iście amerykańska w stylu laurka dla samego siebie-wow, zobaczcie, co udało mi się osiągnąć, jakie studia skończyłem, gdzie pracowałem, gdzie byłem, a jak pracowałem jako trader na giełdzie w Nowym Jorku, to wiecie...Oczywiście, zawdzięcza to sobie, wrodzonemu sprytowi i talentowi oraz wyrzeczeniom matki, a nie nazwisku, jak być może byłoby to w Polsce...są jednak moim zdaniem granice. Nie rozumiem i nie zrozumiem amerykańskiego narcyzmu i być może zawyżonej oceny własnych zasług.
W książce dostajemy opis kariery Matthew na Wall Street, kilka złotych rad na temat tego, jak poruszać się w dżungli finansjery i jak w porę z niej uciec, opis jego fantastycznych cech charakteru...i tu, moim zdaniem, jest to lektura drażniąca i skłaniająca do rzucenia w kąt. Ton zmienia się, gdy autor postanawia poszukać ojca i korzeni i wybiera się w podróż do Polski. Tutaj jego przemyślenia, obserwacje na temat kraju czy Polaków są o wiele ciekawsze. Można dowiedzieć się co nieco o nas samych czy naszej mentalności. Szkoda, że cała pozycja nie trzyma takiego poziomu. Przeczytać warto, choć przyznam, kim by ten nasz Matthew był, gdyby nie ojciec? Byłby jednym z wielu utalentowanych młodych ludzi, którzy dzięki swojej determinacji i uporowi coś tam osiągnęli. I nic poza tym. To nazwisko zrobiło mu pozycję, i tyle.
Ciekawa jestem, czy tylko ja tak odbieram tę książkę...nie, nie napiszę, że ta pozycja jest niepotrzebna, bo prawie każda książka (poza "Grayem" i jego twarzami) to potrzebna rzecz, ale niewiele może dla nas z takiej lektury wyniknąć. No chyba że się mylę?

sobota, 10 maja 2014

"Zabiorę Cię właśnie tam"..., czyli co jest too good to be true.

Mój dylemat, wewnętrzny konflikt tragiczny oraz wewętrzna niechęć do wczorajszej imprezy sam się rozwiązał. Wczoraj rano zastanawiałyśmy się właśnie z mamuśką, co kupić ojcu do jedzenia, bo wróciłby z pracy, gdy my byłybyśmy na imprezie, a tu telefon-ciotka A. Imprezy, zarówno kościelnej, jak i domowej, nie będzie, bo kuzynek nie został dopuszczony do bierzmowania...z powodu jednej opuszczonej spowiedzi. Oczywiście złość, bo tyle przygotowań (tych kościelnych) na marne, także te do domowego przyjęcia, delikatnie mówiąc, nie były potrzebne (a nakłady finansowe były dość duże)...Cóż, nie zawsze pozostawienie bądź co bądź  (zbyt) młodemu człowiekowi wolnej ręki (to słynne motto ciotki: "Ja się nie mieszam", które dotyczy i szkoły, i takich spraw jak bierzmowanie) jest dobrym pomysłem i dobrze się kończy. Tak też było w tym przypadku. Z drugiej jednak strony-co w końcu? 16-latka pilnować, pytać jak policjant: "Poszedłeś do kościółka? Podpisik masz?"...Z córką sprawa byłaby łatwiejsza, ale chłopak...Tak czy inaczej, problem pt. kto przyjdzie  itp., a co za tym idzie, "kwasy", o których ostatnio pisałam, są jakby nieaktualne.
Z Wami też były takie problemy w tym wieku?
Odwołanie bierzmowania oznaczało dla mnie tyle, że: a) obejrzę pierwszy etap Giro, b) po Giro zatopię się w ciekawej lekturze. Oba te plany zrealizowałam i z obu jestem zadowolona, choć z a) jest różnie...
Mój stosunek do kolarstwa jest dziwny. Nie jest to sport, za którym tak bym szalała jak za żużlem, ale też nie jest mi obojętny jak koszykówka, siatkówka, pływanie czy setki innych sportów. Słowem, plasuje się  pośrodku mojego rankingu. W sumie oglądam tylko Tour de France, dla ładnych widoków i mety w Paryżu, by poemocjonować się: "Oooo, wieża Eiffela! A ja tu byłam, tralalala! O, Łuk Triumfalny, fajnie się go zwiedzało!", itp., itd. Magnesem są też oczywiście panowie komentatorzy z Eurosportu...No i, ma się rozumieć, mam swoich kolarskich ulubieńców, których występami przy okazji się emocjonuję, ale już na przykład widoki hiszpańskie podczas Vuelta Espana czy włoskie podczas Giro d'Italia mnie tak nie motywują. Do rzeczy. 97. Giro, a raczej jego początkowe etapy, zdecydowałam się oglądać ze względu na start w Irlandii Północnej, w końcu to bardzo bliskie mojemu sercu strony. Wczorajszy i dzisiejszy etap oglądałam z chusteczkami higienicznymi pod ręką, bo na każdy widok i każdy moment pt. "Muzeum Titanica! Byłam! Ale wtedy nie było jeszcze takie przebudowane..Ratusz w Belfaście! Byłam i było tak fajnie..." łzy same cisnęły mi się do oczu. Co ja się taka emocjonalna zrobiłam? Bardzo ciężko zniosłam także facebookowe komentarze od mieszkających tam ludzi...Dlaczego ja nie mogę mieć tego, co chcę? Dlaczego mnie tam nie ma? Dlaczego nie potrafię zawalczyć o to, o czym skrycie marzę dniami i nocami i na czym mi niby tak zależy? Jak znaleźć w sobie siłę na to wszystko?...
Ostatnio znów nieznany mi bliżej osobnik, odtwarzający to uparcie pod moim oknem, przypomniał mi tę piosenkę:
 
 
Pięć minut jej odkurzonej za sprawą serialu "39 i pół" sławy już wprawdzie minęło, ale mnie nadal porusza. No i przemawia do mnie tym bardziej, gdy patrzę na ten Belfast...Jeśli już nie ktoś, sama chętnie bym się tam zabrała...
O książce bedzie następnym razem. Teraz kończę ze względu na zbyt silne emocje. Trzymajcie się. Pa.

czwartek, 8 maja 2014

Eurowiocha u bram (i u ekranów)

Dziś o 21.00 drugi półfinał Eurowiochy...przepraszam. Eurowizji. Ten konkurs najwspanialszych głosów Europy turniej muzycznej wiochy, jarmark kiepścizny i...mogłabym znaleźć jeszcze mnóstwo określeń-już od dawna mnie nie interesuje. Czasami dotrą do mnie jakieś tam jedna z drugą piosenki i jestem przerażona. Co to jest i dla kogo? Kiedyś to jeszcze był w tym jakiś duch narodowościowy, ktoś śpiewał piosenki w ojczystym języku, i nie mam tu na myśli angielskiego...A od kilku lat jest niemal we wszystkich przypadkach to samo: czy to Holandia, czy Norwegia, są to: a) zespoliki złożone z kilku chłoptasiów o mocno nieokreślonej orientacji seksualnej (przynajmniej na widok) śpiewających songi "I love you and you love me", w lepszym przypadku b) wszystko wzorowane na MTV, gołe laski etc., etc. Oczywiście, zdarzały się chwalebne odstępstwa od tych reguł, podam je później, ale trzeba brać pod uwagę, że niektóre powstały w bardzo zamierzchłych czasach, kiedy ww. trendy i reguły w ogóle nie istniały...
I nagle...tadam! Polska na odbywający się dzisiaj półfinał wysyła Donatana. Boże. Kto głosował na to coś? Czy widzowie już totalnie postradali rozum? Wprawdzie zespół i anturaż spełniają moje warunki, tj. jest coś polskiego i tak dalej, ale...moje emocje są podobne do tych po wyborze "Koko Euro spoko" na polską piosenkę na Euro. Co my pokazujemy tej Europie? O ile poczciwe Jarzębinki mogły co najwyżej podtrzymać stereotyp Polski jako przaśno-buraczano-wiejsko-cepeliowego kraju, to Donatan posuwa się o krok dalej i funduje nam (i Europie)-jak to nazwała jedna mądra pani-"słowiańskie porno, seks przy maselnicy", itp., itd. Teraz wyjdzie, że Polska jest nie tylko jedną wielką wsią, i potwierdzi się to, o czym wielu wie, a nie wszyscy mówią, że Polki to łatwe kobiety...
W ogóle, nie dość, że poziom Eurowizji pikuje w dół z roku na rok, to jeszcze robi się z niej festiwal osobliwości-słyszeliście zapewne o Conchicie Wurst (a jak nie słyszeliście, to poczytajcie). Cool. Kobieta z brodą już jest, brak jeszcze tylko połykacza ognia, bliźniaków syjamskich i będzie XIX-wieczny jarmark jak się patrzy. Nie wiem, jak ukryć swoją zgrozę i niepokój.
Dobrze, poznęcałam się nad tą nieszczęsną Eurowizją, teraz skupię się na małych pozytywach. Oprócz jednosezonowych lokalnych gwiazdek bywały też występy, które otwierały międzynarodowe kariery (jak Celine Dion, która zaczynała jako reprezentantka Szwajcarii na tym konkursie)...Był też nasz polski sukces, czyli:
 
 
Może łzawe, może chwytające za serce, może niezrozumiałe i po polsku, ale sukces był i nie ma co zaprzeczać. Inny mój ulubiony przykład to oczywiście...
 
 
I w ostatnich latach nie brakowało ppiosenek, które zapadały w pamięć. Moje trzy ulubione to:
 
 
Fajna melodia, dowcipny tekst i dystans do wszystkiego. To mi się spodobało...Szkoda, że faktycznie nie wygrali.
 
 
Lordi, fenomen i królik z kapelusza na smętnym i nudnym Eurowizyjnym targowisku. Mi piosenka bardzo się spodobała, a wygraną uważam za zasłużoną!
 
 
Nie pytajcie mnie, dlaczego ta piosenka mi się spodobała. To było po prostu COŚ, klimat, może melodia...Ostatnia udana piosenka na Eurowizji od kilku lat.
A jakie jest Wasze zdanie na temat konkursu Eurowizji i polskiego tegorocznego nań reprezentanta? Podoba Wam się to? Będziecie oglądać i słać SMS-y? Mam nadzieję, że zachwacie zdrowy rozsądek:) Pa!

środa, 7 maja 2014

Chemia, lekcja 1.

Choć do matury z chemii jeszcze trochę czasu, ja tematem, a raczej pewnym jej działem, zajmę się już dziś. Chodzi mi o kwasy. Nie, nie zwariowałam i nie przerzucam się na popularnonaukowy temat blogu. Będzie o chemii w wydaniu rodzinnym. Wiecie, jak to jest: żeby powstała rodzina, musi się zacząć od chemii pozytywnej, feromonów i innych takich. Szkoda, że potem wszystko zmienia się raczej w kwasy, czyli kłótnie, nieporozumienia i tak dalej. Nie inaczej jest w naszej rodzinie, a kwasy dotyczą najczęściej rozmaitych rodzinnych okazji, tego, kto do kogo powinien przyjść na chrzciny, roczek czy wesele, kto do kogo nie przyszedł, bo się obraził itp. Jutro jest bierzmowanie kuzyna A., więc "kwasowanie" już się zaczęło. "Czy będzie B?"-pyta C. "Bo jak ona będzie, to ja nie przychodzę". D. się buntuje: "Zostałam zaproszona, ale nie przyjdę, bo mimo że A. jest moim kuzynem, to na codzień nie jestem z nimi blisko", you know what I mean. I tak oto z małej, kameralnej, rodzinnej uroczystości religijno-towarzyskiej robi się zamieszanie jak-nie przymierzając-przy gali wręczenia Oscarów. Nie uważacie, że to dziecinne? Przecież to, że na imprezie będą nieprzepadające za sobą X i Y, nie znaczy, że muszą ze sobą gadać albo że obecność w jednym pomieszczeniu do czegoś je zobowiązuje! Przecież chyba nawet nie muszą na siebie patrzeć...a dzieciakowi będzie przykro, gdy jednej albo drugiej kuzynki nie będzie, gdy nie przyjdą tylko po to, by zaprezentować ośli upór, pokazać, jaka to ja jestem zapiekła i konsekwentna w swojej złości. No dobrze, my też nie jesteśmy z ciocią, matką A, zbyt blisko (choć i tak bliżej niż D, częściej się widujemy), no ale to nie znaczy, że trzeba robić jakieś ostentacyjne szopki i nie przychodzić, prawda? (powiedziałam to ja, która ostentacyjnie, tylko z powodu niechęci do kuzyna P. nie poszłam na jego ślub. Z jednej strony okazało się, że zamęt był niepotrzebny, bo małżeństwo nie twało zbyt długo, z drugiej-jestem konserwatywna i swoich zasad najczęściej nie naruszam, a z trzeciej-człowiek młody był i głupi, choć w sumie dziś postąpiłabym tak samo...)
Dobra, wracając do rzeczy. Pomijając moje sympatie i antypatie, zachowania związane z bierzmowaniem to dla mnie dziecinada. Co się stanie jednej z drugą, jak przyjdą i nawet na siebie popatrzą? Tryśnie im jad w kierunku drugiej, jak jadowitemu wężowi, czy co? Uważam, że nie ma sytuacji (no dobrze, poza sytuacjami, w których ktoś jest mordercą lub robi inne zabronione prawem rzeczy, ale to raczej rzadkość w najbliższym otoczeniu), w których powinno się kogoś karać nieobecnością na ważnej uroczystości rodzinnej. Ten osławiony "brak bliskich kontaktów" to tylko pretekst do małej wojenki, której przyczyna leży zupełnie gdzie indziej...D wymyśliła, niezbyt moim zdaniem mądrą, wymówkę, że pracuje (w piątek po południu? Dobre sobie, część kościelna jest o 17.00, ze spokojem by zdążyła), zresztą zawsze mogłaby się z kimś zamienić, jak robiła to setki razy, i to ze znacznie bardziej błahych powodów. Dla chcącego nic trudnego, ale jak się człowiek na czymś zafiksuje, to nie ma rady...Tak czy inaczej, już się boję tej imprezy. W ogóle nie przepadam za takimi eventami (akceptuję tylko wesela, a ich jak na złość jest w naszej rodzinie najmniej) i wyznam Wam, że najchętniej zostałabym w domu, oglądając 1.etap Giro d'Italia (z zaskakującym początkiem w...moim kochanym Belfaście, i w ogóle dwoma czy trzema etapami w Irlandii Północnej), ale i tak nikt mnie nie słucha i muszę iść. No i co, potnę się z tego powodu? Niby nie...
A jak jest Waszym zdaniem: pielęgnować mniej lub bardziej realne urazy, zachowywać się ostentacyjnie i np. nie przychodzić, czy odpuszczać złości, bo nikt na tym nie zyska, jeśli sprawy są mało istotne, a straci na tym tylko frekwencja? Wiem, że tego typu sprawy rodzinne to delikatne rzeczy, ale jestem ciekawa, jak Wy byście się zachowali...
Trzymajcie się, pozdrawiam.

wtorek, 6 maja 2014

Nie matura, lecz chęć szczera...

                                                 Z dedykacją dla wszystkich maturzystów.
 
Tak, spóźniony post na wstecznym biegu. Matura z matematyki, coś, co jest moim koszmarem. Gdybym miała ją zdawać, niechybnie bym poległa. I na nic by mi były poprawki. Poprawki też bym oblała. Kiedy zobaczyłam zadania maturalne na poziomie podstawowym...OK, funkcje. Były, wałkowałam, pamiętam z grubsza, o co chodziło, ale...Włosy wszędzie mi się zjeżyły, gdy zobaczyłam LOGARYTMY-Boże, na podstawowej maturze?! Od kiedy?! My nawet nie liznęliśmy logarytmów (i może dobrze, bo to mogłoby znacznie przedłużyć moją karierę w LO). Widzę, że era "PML", czyli "po mnie w liceum" to coś okropnego. Się wzięli za maturę z matematyki (a raczej za poziom jej trudności)...i dobrze, że wtedy, kiedy mnie już w LO nie ma. Już widzę ten pogrom, te płacze w mediach, że znów 20 czy 30 procent nie zdało...  tu macie link do mojego starego blogu, a pisząc konkretnie, do wpisu, w którym przejeżdżam się po tym chorym pomyśle. Zwróćcie uwagę na komentarz czytelnika podpisującego się "Bartek". Och, nie zgadzam się z nim (użytkownikiem i komentarzem) także i dziś. Nie uważam matematyki za "królową nauk", nie wydaje mi się, by bez jej znajomości moje życie było uboższe...No dobrze, jest jeden aspekt, w którym żałuję, że matematyka to nie jest moja mocna strona. Gdyby była takową mocną stroną, poszłabym na politechnikę i być może studiowałabym sensowny kierunek, może miałabym szansę na pracę po studiach albo już trakcie tychże bym pracowała...Tak, w tym aspekcie byłoby dobrze być z matematyką za pan brat, ale poza tym? Nie wydaje mi się, by moje życie z powodu swoistego analfabetyzmu matematycznego było uboższe czy coś...To znaczy, jest uboższe w sensie materialnym, ale mentalnym? Nie, skąd. Nie i już.
A skoro już jesteśmy przy maturach...Co roku w ostatnią przedmaturalną niedzielę podczas transmisji żużlowych wałkowany jest temat młodych zawodników, którzy nazajutrz przystąpią lub przystąpić powinni do tego egzaminu. Dwa dni temu bohaterami z tej okazji byli przesympatyczny Paweł Przedpełski, reprezentant Unibaksu, oraz Oskar "Rakieta" Fajfer (wybacz to pseudo, ale wiesz, że robię to z czystej sympatii!), pochodzący z mojego miasta, a jeżdżący w tym roku w Unibaksie mój dobry znajomy. Przedpełski do matury przystąpił, przynajmniej tak deklarował w niedzielę (z zastrzeżeniem, że dobrze by było, gdyby na egzaminie z j. polskiego pojawiła się "Lalka" Prusa, jak jednak wiemy, tak się nie stało), zapytany o to w wywiadzie Fajfer powiedział, że matura poczeka co najmniej do lata. Który z nich ma rację? Co ważniejsze, kariera czy matura? Po czyjej jesteście stronie? Ja osobiście uważam, że może jednak lepiej nie odkładać takich rzeczy (choć kiedyś uważałam inaczej), bo później może nie wystarczyć czasu, chęci, siły. A o ile nie być magistrem to nie problem (przynajmniej dla mnie), to jednak nie mieć matury to wstyd (choć może mam przestarzałe poglądy). Choć może, parafrazując powyższą piosenkę, "Nie matura, lecz chęć szczera/zrobi z Ciebie top-ridera"? Czas pokaże.

piątek, 2 maja 2014

Speedway Rescue na start

                             Tak sobie przypomniałam starą piosenkę na poprawę nastroju.
Długi weekend? No, ja "długiego weekendu" nie mam, z wiadomych względów. Dla mnie to po prostu "koniec kwietnia i początek maja". I dobrze, że ten okres oferuje dużo żużla, bo niechybnie bym zwariowała.
W środę wysupłałam niemałe pieniądze (nie no, ogólnie nie takie duże, ale w obecnej sytuacji...), aby udałać się na kolejną, siódmą już odsłonę naszego sympatycznego, historyczno-sportowego turnieju żużlowego O Koronę Bolesława Chrobrego. Obsada w tym roku nie powalała jak jeszcze choćby rok temu, gdy zaproszono Nicki Pedersena, czy kilka lat temu, gdy bywali u nas Tomasz Gollob czy Emil Sajfutdinow, no ale "się poszło". Się poszło kibicować zawodnikom z mojego miasta i mojemu toruńskiemu ulubieńcowi Adrianowi M. Emocje? Były, były. Zwłaszcza przy upadku-jedynym upadku dnia, na szczęście-Piotra Pawlickiego. Na szczęście, nic poważnego mu się nie stało. Towarzystwo? Niezbyt szczególne, choć na początku (na stadionie byłam dość wcześnie) najbliższym mi towarzystwem była lokalna gwiazda dziennikarstwa, czyli pan, który "sprzedaje" swoje relacje do naszego lokalnego radia oraz gazet. Miałam okazję podpatrzeć słynne programy służące edycji tekstu, za pomocą których nanosi się wyniki, by za chwilę "poszły w świat" i podsłuchać branżowe rozmowy, czyli kierowany do towarzyszącego mu syna tekst:
-Ty tu poczekaj, a tata pójdzie zrobić parę wywiadów.
 Jak zwykle była historyczna oprawa, a więc konie, rycerstwo, w końcu przyzwoicie ubrane  (i normalnie się zachowujące) podprowadzające, brak wszechobecnej muzyki house w przerwach...To mi się podobało. Dobrze, że pogoda dopisała i że nie było większych przerw. Ostateczne wyniki już mniej mnie zachwyciły, bo za triumfatorem, czytaj młodym Dudkiem, nie przepadam, tak samo jak za zdobywcą drugiego miejsca, a czwartego już szczególnie. Dobrze, że trzeci był "Mały Duszek" Zmarzlik, tylko to uratowało mnie przed ostentacyjnym opuszczeniem stadionu zaraz po wjeździe zawodników na metę finału...No i szkoda, że ci, którym kibicowałam, byli tak nisko. Mówi się jednak trudno, za rok (mam nadzieję) też jest Korona i oby wtedy na podium był jakiś mój ulubieniec.
Wczoraj za to, niestety już tylko za pośrednictwem TV, byłam w Ostrowie Wlkp., na słynnym meczu Polska-Australia. Wyjątkowo kibicowałam tym drugim...Miałam nadzieję, że pojedzie Darcy, bo istotnie miał jechać, ale się nie pojawił, i to już zepsuło mi przyjemność oglądania. Tak jak ostateczny wynik-Polska wygrała 54:39, łe tam. Nadenerwowałam się, nawkurzałam, no i co mi to dało? Nic. Mało ciekawe widowisko, głównie chyba mające na celu "zadowolenie pikników", jak był uprzejmy zauważyć ojciec.
Byle do niedzieli, do następnych meczów...A jak Wasza majówka?