poniedziałek, 9 czerwca 2014

Czego w TV nie zobaczysz, kogo przy TV nie spotkasz...

Hej, hej! Co u Was słychać? U mnie zasadniczo nic sensacyjnego, nic nowego-pracy nie znalazłam, miłości życia nie poznałam, ale od wczoraj dobry humor mnie nie opuszcza. Powód? Banalny. Żużel. Czy muszę mówić coś więcej? Pewnie nie muszę, ale i tak Wam opowiem.
Przede wszystkim muszę przyznać, że nareszcie zrobiłam się trochę asertywna. Mamusia moja droga, jak zawsze próbowała mnie zniechęcić do wizyty na stadionie (bo temperatura, bo mecz w TV, bo kasy trochę mało, bo to, bo tamto), ale się nie dałam. Oglądać na żywo to zawsze coś innego niż  w TV (moim zdaniem połączenie idealne to live i potem ewentualnie powtórka w TV, bo przecież wielu rzeczy, które dzieją się "za kulisami", kibice na stadionie nie zobaczą). Na szczęście, kasa się znalazła, temperatura mnie nie przeraziła, bo siedziałam na zadaszonej części stadionu, a i z-tu będzie mały product placement-wodą mineralną o wdzięcznej nazwie Gnieźnianka śmierć z pragnienia mi nie groziła. Tak czy inaczej, dobrze, że poszłam. Emocje inne niż przed TV, pretekst do wychynięcia z domu też, można spotkać ciekawych ludzi, pogadać, itp., itd. Plusów mnóstwo, a przy okazji...
Pamiętacie, jak tu opisałam spotkanie na stadionie z panem mechanikiem z Anglii? Kto nie pamięta, odsyłam go do linku. Wczoraj miałam podobną przygodę, zmienił się tylko kraj...
Przyszłam na stadion, było jeszcze około dwudziestu minut do początku meczu. Zajęłam wybrane przez siebie miejsce-jak to często bywa, wokół mnie było pustawo, ale wkrótce to się zmieniło. W tym samym sektorze pojawiły się dwie panie, ładne blondynki, jedna starsza, druga młodsza, z dwójką dość małych dzieci, około 5-letnim chłopcem i może półtoraroczną dziewczynką. Usiadły kawałek ode mnie. Nie mogłam oderwać wzroku od tej grupki. I słusznie. Kiedy kobiety, które początkowo wzięłam za matkę i córkę, zaczęły ze sobą rozmawiać, usłyszałam, że robią to w jakimś skandynawskim języku. Początkowo nie mogłam rozpoznać, którym. Zaintrygował mnie także plecak dzierżony przez młodszą "przybyszkę". Widniało na nim logo klubu sportowego. W dłoniach trzymały zaproszenie od władz klubu. Wszystko to zadziwiało mnie coraz bardziej. Jak myślicie, jakie było wyjaśnienie? Posłuchałam chwilę ich rozmów i między innymi po wdzięcznym słówku "vinka", czyli "machać", rozpoznałam, że mówią po szwedzku. Możecie sobie wyobrazić, jak to na mnie podziałało:) Pod pretekstem ustrzeżenia dziewczynki od oblania się piciem zagadałam do nich po szwedzku. Możecie sobie wyobrazić ich szok, kiedy w prowincjonalnym polskim miasteczku, gdzie niejeden kibic nie zamieniłby z nimi dwóch zdań po angielsku, ktoś zwraca się do nich w ojczystym języku...Okazało się, że to żona, matka oraz dzieci szwedzkiego zawodnika naszej drużyny, jednego z dwóch Szwedów zresztą. Nie musiałabym zresztą pytać, bo dzieci podobne do taty, i to bardzo:) Używając mojego skromnego szwedzkiego zasobu słów, zdołałam zapytać je i dowiedzieć się, że pierwszy raz są w naszym mieście, że nawet im się podoba, itp., itd. Chyba po raz pierwszy w życiu widziałam na żywo rodzinę kibicującą sportowcowi w czasie meczu (przynajmniej z bliska). Musielibyście widzieć ten team. Mama za każdym razem, kiedy syn wyjeżdżał na tor (a trzeba Wam wiedzieć, że to już trzydziestokilkuletni pan, nie jakiś nastolatek) wykrzykiwała rozmaite hasła oraz wykonywała ręką gest mówiący: "No jeźdźcie już, no jeźdźcie, niech już kończy się ten bieg, niech już ten mój syn wygra!!!" (a szło mu bardzo dobrze, bo z pięciu swoich biegów cztery wygrał, a raz był drugi). Ciekawe, czy to obecność rodziny to sprawiła?...Żona co chwila chwytała za białego iPhone'a i cykała fotki. Wiadomo, pamiątka z Pierwszej Stolicy musi być:) No i zachęcała dzieci, że mają machać tacie za każdym razem, kiedy jedzie (ofkors podpowiadała, kiedy). Żeby on jeszcze to widział...Tak czy inaczej, był to bardzo sympatyczny event, bo i moje towarzystwo sympatyczne, sam syn i mąż zresztą też. Przypadło mi do gustu to, że żona nie wyglądała jak typowa WAG (no ale też żużel w tym zakresie rządzi się swoimi prawami, zwłaszcza w wydaniu zagranicznym). Skromna, fajna kobieta.
PS. Tak przy okazji-czy Wy też uważacie, że w czasie meczu miejsce rodzin jest na trybunach, a nie np. w parkingu, jak to u niektórych bywało? Praca to praca, nieprawdaż?...Czy się mylę?
Wyjście posumowuję zatem jako bardzo udane, nie tylko ze względu na to spotkanie, ale także wygraną naszej drużyny. Po powrocie do domu Unibax w TV, kolejna wygrana, jesteśmy już dwa na plusie:) To się nazywa niedzielne szczęście w mikroskali...Dobrze, że chociaż coś jest w stanie mnie ucieszyć.
A jak Wasza niedziela?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz