wtorek, 27 września 2016

All you need is job


Dla niektórych tym, czego potrzebują, jest miłość. O niej marzy wielu z nas...Niestety, dla równie wielu z nas ważnym zapotrzebowaniem jest praca. No cóż, piramida Maslowa się kłania: potrzeby rzędu niższego i wyższego...Bez niższych nie ma wyższych, więc...Wracając do tematu: ja jestem z frakcji "all you need is job". Tak to już jest...
Kiedy byłam mała, nie miałam typowych dziecięcych marzeń, że będę aktorką czy piosenkarką. Najpierw namiętnie bawiłam się "w szkołę", sadzając w "ławkach" lalki i misie, wyczytując ich nazwiska z prawdziwego dziennika szkolnego, zajumanego przez pracującą w szkole ciotkę. Potem namiętnie zabawki leczyłam, wierząc, że właśnie lekarką zostanę, Ze szczenięcych lat pamiętam jeszcze dziwną z perspektywy dziś dorosłego człowieka "zawodową" zabawę-w "dom dziecka". Tak to nazywałyśmy, sadzając lalki na sofie i mówiąc, że muszą być grzeczne. Nie pytajcie, dlaczego tak.
Później przyszła bardziej dorosła faza-kiedy zaczęła się szkoła, zaczęły się wypracowania, a wraz     z nimi przyszły pierwsze pochwały odnośnie moich prac pisemnych. To wtedy w mej głowie narodziła się myśl: pisarką zostanę! Albo dziennikarką! I to było uczucie porównywalne do Newtona walniętego w głowę jabłkiem. Wszystko zaczęło składać się w logiczną całość: tony zeszytów zapisanych mniej lub bardziej zmyślonymi opowieściami,  albo czymś w rodzaju reportaży-moich pewnych reakcji np. na obejrzany w telewizji reportaż. Wszystko wydawało się zmierzać w tym kierunku.
Później były studia, w czasie których mogłam sobie wybrać (w teorii) dowolny zawód, bo przecież nie były ukierunkowane na jeden przedmiot, a cały ich przegląd. Do wyboru do koloru. To też nie wpłynęło pozytywnie na moją zdolność wyboru. Miałam już wtedy za sobą pierwsze rozczarowania (własna działalność gospodarcza, branża trafiona kulą w płot, zupełnie mnie nie interesowała; dziennikarstwo-zniechęciły mnie mizerne zarobki w porównaniu do nakładu pracy)...Potem te bezskuteczne poszukiwania, które podkopały moją wiarę w siebie...
W końcu-cud, wydawać by się mogło: praca marzeń. Ciepłe biuro, własne biurko, zarobki świetne. Przez pierwszy miesiąc było ok-szybko zleciało, uczyłam się wszystkiego, zresztą ja zawsze zaczynam od fascynacji tym, co nieznane. Im dalej w las, tym bardziej moje wyobrażenia, umiejętności, cechy charakteru i rzeczywistość były rozbieżne. Kilka miesięcy i koniec. To, na co tyle czekałam, przyszło i poszło. "Easy come, easy go"...
Teraz mija już rok kolejnego poszukiwania i przyznam szczerze, mam już dość. Dość tego, że trzeba się łasić do pracodawców o byle jakie stanowisko za marne grosze; tego, że wymagania są jak dla astronautów-z księżyca: do byle pracy pięć języków, sto kursów, osiem kierunków studiów i całe życie doświadczenia. Ideałów nie ma...Boli mnie też to, że każda lepsza niż np. sklep posada ma swój warunek: ZNAJOMOŚCI. Zwłaszcza w moim mieście. A z tym u mnie kiepsko...Dochodzi też chęć zmiany branży, ale na przeszkodzie stoją brak doświadczenia, niechęć pracodawców do przyuczania "nowych"...No i ten pech, że gazety i portale roją się od tych przeklętych usług finansowych, a nie czegoś innego. Na własny biznes brak kasy, pomysłu i samozaparcia...I bądź tu człowieku mądry, pisz wiersze...
[WPIS INSPIROWANY TYM POSTEM u Cumulonimbus93]
 

2 komentarze:

  1. posłuchałam Beatlesów i wczułam się w klimacik :D
    mój facet (prawnik) przechodził przez to, co Ty - beznadziejne oferty, marne zarobki, wszystko nie tak.. nie mógł znaleźć porządnej pracy i skończył (chwilowo) jako kelner na Malcie :p niestety nasz kraj nie oferuje porządnej przyszłości...

    OdpowiedzUsuń
  2. Mnie właśnie trochę demotywuje fakt, że niby studia są po to, żeby się jakoś ukierunkować, ale potem pracodawcy chcą kogoś młodego z 10 lat doświadczenia i tak dalej...
    Warto próbować chodzić na jakieś kursy albo zacząć od prac niewymagających doświadczenia, by nazbierać kasy i na przykład gdzieś wyemigrować.

    OdpowiedzUsuń