poniedziałek, 14 marca 2016

No pain, no game*

*tak, wiem, że w oryginale brzmi to "no pain, no gain", ale tutaj, w związku ze sportem, zagrało mi lepiej z tym słowem.
Nie od dzisiaj wiadomo, że sport to ból, pot, krew, łzy, godziny spędzone w siłowni, na sali treningowej i tak dalej, aby coś osiągnąć. Mało jednak do tej pory było tak ekshibicjonistycznych obrazów pokazujących, jak to naprawdę wygląda. W erze profili na Instagramie, Twitterze i innych chyba po prostu wstydem jest być sportowcem i nie pokazać jakiegoś zdjęcia w tym stylu. Do tej pory myślałam, że prym wiodą żużlowcy, dla których zdjęcia szram, ran czy kciuków w górze mających uspokoić fanów po wypadku to chleb powszedni. Pomyliłam się. Głośno było ostatnio na przykład o zdjęciach Thomasa Dietharta po upadku (do wglądu TUTAJ, nie polecam osobom, które mdleją na widok krwi). Okej, w dzisiejszych czasach do ludzi bardziej przemawiają obraz niż słowa, a w co drugim filmie raz na pięć minut ma miejsce spektakularna masakra, ale, do jasnej ciasnej, powiedzcie mi, jaki jest sens publikacji takich zdjęć? Wytłumaczy mi ktoś?
 
 
Generalnie nie pytajcie mnie, co tutaj robię, po tym, co pisałam w poprzednim poście. Sama nie wiem, chyba muszę się wypisać...Z jednej strony, jak już dobrze wiecie, utraciłam sens wszystkiego, a z drugiej muszę wysłuchiwać tego, czego nie chcę. Po sześciu miesiącach w Kanadzie K. wróciła do domu. Nie sama, z "narzeczonym", mieszkającym tam jak dotąd około sześciu czy siedmiu lat Polakiem. Teraz zwalili się do naszego miasta, do domu K. i jej matki, która z kolei jest koleżanką mojej matki. Matka i ja mamy więc relację na bieżąco, co robią, jakie mają plany (a te zmieniają się jak w kalejdoskopie; a to zostają tutaj na kilka miesięcy, a to miesiąc, by potem spróbować jeszcze raz w innym mieście Kanady, a to zostają tu na zawsze...Istna telenowela). Tak sobie podsłuchuję to wszystko i wydziwić się nie mogę odwadze ludzi...Ale przynajmniej coś się dzieje, mam jakiś ożywczy element w moim nuuuuuuuuudnym (liczba literek "u" oddaje mój poziom znudzenia) życiu. Nadal pędzę żywot osoby zniechęconej do wszystkiego, nie widzę sensu wykonywania nawet najzwyklejszych codziennych czynności i, co gorsza, nie widzę wyjścia z tej sytuacji. To co, że sezon żużlowy za pasem? Bez żużla w moim mieście i bez wyczynów Darcy'ego na torze to już tylko marny ersatz. Ostatnio ciągle masochistycznie wspominam wszystkie świetne wolontariuszowskie eventy z ubiegłego roku, wyjazd do Piły i tak dalej...i ciągle jest mi żal. Żal, że to już koniec, że to się nie powtórzy. No, ale ja już tak w życiu mam-jak coś fajnego, to dane na krótko. I rzadko. Jak żyć, panie premierze, jak żyć?...
PS. Pracy już nie szukam. Dałam sobie spokój. Bez znajomości mogę zostać tylko wciskaczem ubezpieczeń albo kredytów , a tego nie chcę. Znajomości brak. Wybór jest wiec prosty...
 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz