piątek, 13 czerwca 2014

Miarą człowieczeństwa

...jest podobno stosunek ludzi do zwierząt, jak to kilka razy powtórzył wczoraj ojciec. Jeśli tak, to wychodzi na to, że w promieniu kilku kilometrów (no, może przesadzam) ode mnie takowego nie ma.
Mieszkam w bloku, w okolicy, w której jest wiele bezdomnych kotów oraz w której nagminnie otwiera się piwniczne okienka (u nas np. pod pretekstem "wietrzenia wilgoci w piwnicy", co jest wierutną bzdurą). Nie obchodziłoby mnie to, gdyby nie to, że co roku zbieramy żniwo ludzkiej nieodpowiedzialności i kocich marcowych godów. Co roku o tej porze...Bo koty wchodzą i tam zostawiają małe.
Pierwsza tegoroczna runda właśnie się rozpoczęła.
Środa. W piwnicy miauczy mały kot, w końcu wzbudza zainteresowanie dzieciaków. Moja mama, jak z przekąsem mówię-nieformalna pani prezes TOZ w moim mieście (nie chciałaby sprawować tej funkcji, ale...), zabiera im malucha. Po kilku telefonach do tej organizacji oraz do innej ("No ale wie pani, co ja z nim zrobię?"-spytała pani z tego drugiego przybytku. Bombowo...) kota nie ma, zostaje zabrany. Ufff, oddychamy z ulgą.
Środa, wieczór. Na parapecie piwnicznego okienka siedzi następny "futrzany smarkacz". O tyle gorzej, że strachliwy. Gdy tylko zbliża się człowiek, ucieka. Brawurowa akcja z tuńczykiem i jest nasz. Znowu telefon, znowu interwencja, kot odjeżdża. Koniec tematu? Bynajmniej. Na pewno koniec happy endu.
Czwartek, noc. "Miau, miau" pod oknem. Rodzice o północy ze środy na czwartek próbują odłowić następnego nieszczęśnika. Nie udaje się. Po całym dniu prób malec (już trzeci, po raz kolejny bardzo mały i kolejny szary w prążki) zostaje pochwycony w...sieć rybacką sąsiada. Znowu telefony. Niestety, dobroć się skończyła. Nikt nie przyjedzie, by go zabrać. "Nie mam czasu", mówi jedna pani. Kot trafia do nas do domu. Na noc, mówimy. Rano się pomyśli, bo teraz już nie ma czasu. Jest tak mały i tak dziki, że wchodzi pod szafę (a to naprawdę niewielka szpara od podłogi...) i syczy na każdego, kto tylko się zbliży. Ale jedzenie przyjmuje...Wściekle miauczy przez calutki czas, o spaniu prawie nie ma mowy. W końcu nadchodzi dziś, prawdziwy piątek trzynastego. Od rana próbujemy dotrzeć do wszystkich pań z wiadomych organizacji. Cisza, nieodbieranie telefonów (w tym interwencyjnego, który o 9.30 był wyłączony...A co, gdyby jakiś inny zwierz naprawdę potrzebował pomocy?), a jak już odebranie, to niechęć. Człowiek jest traktowany jak ktoś, kto chyba sam te koty zaraża świerzbem (bo "Jedynka" i "Dwójka" okazały się go mieć), rozmyślnie wypuszcza na dwór, itp., itd. To nic, że życie domowo-rodzinne jest w rozsypce, bo biegamy wokół kota, że nerwy na skraju, że ból żołądka, u mamuśki pewnie skończy się migreną. W tym kraju nie opłaca się pomagać zwierzętom. W moim mieście także...No chyba, że chce się być potraktowanym jak celowy namnażacz kocich nieszczęść. To już lepiej jest z tymi, którzy zabijają zwierzęta i gdzieś je porzucają-przecież jeśli taki ktoś nie zostanie namierzony, nie spotykają go żadne sankcje. Człowiek chce być dobry, ale w takich przypadkach zwyczajnie się odechciewa. Czy moje zarzuty są słuszne?
(Teraz, gdy to piszę, nasz rezydent w końcu śpi, zmęczony syczeniem i polowaniem na małego. Mamuśka też drzemie, ale jak długo potrwa ten spokój? I jak się skończy ta cała kołomyja? Bardzo chciałabym już tego końca, ale się nie zanosi. Poczekam jednak do końca dnia, może wydarzy się jakiś cud...)
*oczywiście, nikt poza nami nie interesuje się tymi bezdomniakami, nie dokarmia, nie chce ich złapać. Czy wszyscy są ślepi i głusi? I dlaczego padło akurat na nas?...

5 komentarzy:

  1. Dobrze, że chociaż Wy macie dobre serca...

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie wiedziałam nawet, że w mieście jest to taki poważny kłopot. Traktuję zwierzęta bardziej wiejską miarą: czyli że nie ma bezdomnych. Bo na wsi tak po prostu jest, wolno latający pies to po prostu pies na gigancie. Większość gospodarzy nie ma płotów albo nie zamyka bram, całe zwierzęce towarzycho łazi jak chce, gęsi, kury, koty, psy... I nikt się nimi nie przejmuje. wieczorem wrócą na żarcie lub nie i po tym wiadomo czy wpadły pod pociąg lub samochód czy żyją. Różnie bywa. W mieście widuję pełno kotów, ale zawsze byłam przekonana, że mają właścicieli tylko po prostu sobie biegają.
    Ale co można zmienić? Chyba tylko ludzki naprawić, a z tym to jest bardzo trudno. Ludzie sami siebie nie szanują, swoich dzieci, to jak mają szanować zwierzęta?

    OdpowiedzUsuń
  3. Bo macie dobre serca. I dzięki takim ludziom świat jeszcze jako tako funkcjonuje. A tych z ludzi z TOZ, urzędników pasowałaby zmienić na takich którzy kochają zwierzęta i robię to bo lubią, a nie że muszą. Czasem brak słów, bo nie pierwszy raz czytam takie historie - ci co powinni pomagać maja to głęboko gdzieś. Ale dobrze że Wy jesteście i tak wiele robicie.

    OdpowiedzUsuń
  4. ja gdybym mogła przygarnęłabym wszystkie kotki do siebie, bo po prostu uwielbiam te zwierzęta! moją kicię uratowałam przed schroniskiem iiii do tej pory czuję się superbohaterką! :D w każdym razie sytuacja z odebraniem kota co najmniej dziwna...

    OdpowiedzUsuń
  5. Mieszkam na warszawskim Bródnie i oczywiście widze koty, ale są to raczej koty sasiadow z parteru. Jeżeli chodza jakieś bezdomne, to chyba dobrz, że pouchylane są okienka piwniczne, bo one tam znajduja schronienie. Zresztą doktor Dorota Sumińska zachęcala do pozostawiania otwartych tych okienek.Ja w ten sposób przygarnęłam swoją psinę /siedziała właśnie w okienku piwnicznym/ i jest u mnie już 8 rok. Pochwalę sie też, że ostatnio uratowałam młodą wronę /którą wzięłam za kawkę/ ze złamana nogą i skrzydłem. Po dwugodzinnym posiedzeniu u mnie w domu , trafiła do ptasiego azylu w ZOO. Podobno jest tam w przedszkolu razem z innymi połamańcami z rodu wron:) A twoja rodzina oczywiście pomaga, tylko czy oni nie usypiają tych kotków? Widziałam kiedys na 'Ale wiocha' zdjęcie z dosłownie stosami uśpionych kotów.

    OdpowiedzUsuń