Jak się ma tyle wolnego czasu co ja (a wierzcie mi, mieć by się nie chciało), to ma się czas na czytanie książek. Moją ostatnio skończoną lekturą (bo już jestem w trakcie następnej) było "Jestem Tyrmand, syn Leopolda". Mamy tu do czynienia z autobiografią Matthew Tyrmanda, amerykańskiego późnego syna naszego pisarza. No i co? No i raczej wielkie nic.
Kim jest dla nas, Polaków, Leopold Tyrmand? Nasze pokolenie, 20-i trochę mniej "-latków", wzruszy ramionami, bo nie wie. W szkole się Tyrmanda nie czyta, w domach może gdzieś wala się "Zły"...i to wszystko. Z tego samego poziomu startował Matthew, jego rodzony syn, syn Leopolda i jego trzeciej żony Mary Ellen z domu Fox, która ze zwykłej studentki iberystyki stała się żoną legendy. Matthew miał to nieszczęście, że on i jego siostra bliźniaczka urodzili się, gdy ojciec miał już ponad 60 lat. Gdy byli czterolatkami, umarł. I tu rodzi się mój pierwszy poważny zarzut-ile jest w stanie pamiętać czteroletnie dziecko? Raczej niewiele. Wiem to po sobie. A momentami autor pisze tak, jakby ojciec był w jego życiu bardzo długo. Więcej w tym pewnie mitologii, tęsknoty za ojcem, którego się nie miało, niż prawdy.
Nie wiadomo właściwie, o czym jest ta książka. Uważam, że w większości jest to iście amerykańska w stylu laurka dla samego siebie-wow, zobaczcie, co udało mi się osiągnąć, jakie studia skończyłem, gdzie pracowałem, gdzie byłem, a jak pracowałem jako trader na giełdzie w Nowym Jorku, to wiecie...Oczywiście, zawdzięcza to sobie, wrodzonemu sprytowi i talentowi oraz wyrzeczeniom matki, a nie nazwisku, jak być może byłoby to w Polsce...są jednak moim zdaniem granice. Nie rozumiem i nie zrozumiem amerykańskiego narcyzmu i być może zawyżonej oceny własnych zasług.
W książce dostajemy opis kariery Matthew na Wall Street, kilka złotych rad na temat tego, jak poruszać się w dżungli finansjery i jak w porę z niej uciec, opis jego fantastycznych cech charakteru...i tu, moim zdaniem, jest to lektura drażniąca i skłaniająca do rzucenia w kąt. Ton zmienia się, gdy autor postanawia poszukać ojca i korzeni i wybiera się w podróż do Polski. Tutaj jego przemyślenia, obserwacje na temat kraju czy Polaków są o wiele ciekawsze. Można dowiedzieć się co nieco o nas samych czy naszej mentalności. Szkoda, że cała pozycja nie trzyma takiego poziomu. Przeczytać warto, choć przyznam, kim by ten nasz Matthew był, gdyby nie ojciec? Byłby jednym z wielu utalentowanych młodych ludzi, którzy dzięki swojej determinacji i uporowi coś tam osiągnęli. I nic poza tym. To nazwisko zrobiło mu pozycję, i tyle.
Ciekawa jestem, czy tylko ja tak odbieram tę książkę...nie, nie napiszę, że ta pozycja jest niepotrzebna, bo prawie każda książka (poza "Grayem" i jego twarzami) to potrzebna rzecz, ale niewiele może dla nas z takiej lektury wyniknąć. No chyba że się mylę?
Nie czytałem, ale noszę się z zamiarem przeczytania "Złego" ;)
OdpowiedzUsuńA do listy książek niepotrzebnych dorzucam "Wszystkie odcienie czerni" Ilony Felicjańskiej ... chociaż jak ktoś się chce pośmiać to czemu nie ^^
kurczę, nie lubię takich książek-laurek. Nietstey jest ich coraz więcej.. filmów zresztą też 0.o a ta tematyka wall street też mi nie odpowiada :D
OdpowiedzUsuńNie czytałam, ale także nie przepadam za laurkami. W końcu pisanie biografii/autobiografii nie jest równoznaczne z hagiografią. Być może autor chciał schlebić sobie i rodakom.
OdpowiedzUsuńDziwnie pisać książkę, która będzie wielbieniem wręcz dla kogoś. Lubię biografie, autobiografie, ale pisane szczerze, bez słodzenia ;)
OdpowiedzUsuń