poniedziałek, 12 maja 2014

Kto ty jesteś? Tyrmand mały.

Jak się ma tyle wolnego czasu co ja (a wierzcie mi, mieć by się nie chciało), to ma się czas na czytanie książek. Moją ostatnio skończoną lekturą (bo już jestem w trakcie następnej) było "Jestem Tyrmand, syn Leopolda". Mamy tu do czynienia z autobiografią Matthew Tyrmanda, amerykańskiego późnego syna naszego pisarza. No i co? No i raczej wielkie nic.
Kim jest dla nas, Polaków, Leopold Tyrmand? Nasze pokolenie, 20-i trochę mniej "-latków", wzruszy ramionami, bo nie wie. W szkole się Tyrmanda nie czyta, w domach może gdzieś wala się "Zły"...i to wszystko. Z tego samego poziomu startował Matthew, jego rodzony syn, syn Leopolda i jego trzeciej żony Mary Ellen z domu Fox, która ze zwykłej studentki iberystyki stała się żoną legendy. Matthew miał to nieszczęście, że on i jego siostra bliźniaczka urodzili się, gdy ojciec miał już ponad 60 lat. Gdy byli czterolatkami, umarł. I tu rodzi się mój pierwszy poważny zarzut-ile jest w stanie pamiętać czteroletnie dziecko? Raczej niewiele. Wiem to po sobie. A momentami autor pisze tak, jakby ojciec był w jego życiu bardzo długo. Więcej w tym pewnie mitologii, tęsknoty za ojcem, którego się nie miało, niż prawdy.
Nie wiadomo właściwie, o czym jest ta książka. Uważam, że w większości jest to iście amerykańska w stylu laurka dla samego siebie-wow, zobaczcie, co udało mi się osiągnąć, jakie studia skończyłem, gdzie pracowałem, gdzie byłem, a jak pracowałem jako trader na giełdzie w Nowym Jorku, to wiecie...Oczywiście, zawdzięcza to sobie, wrodzonemu sprytowi i talentowi oraz wyrzeczeniom matki, a nie nazwisku, jak być może byłoby to w Polsce...są jednak moim zdaniem granice. Nie rozumiem i nie zrozumiem amerykańskiego narcyzmu i być może zawyżonej oceny własnych zasług.
W książce dostajemy opis kariery Matthew na Wall Street, kilka złotych rad na temat tego, jak poruszać się w dżungli finansjery i jak w porę z niej uciec, opis jego fantastycznych cech charakteru...i tu, moim zdaniem, jest to lektura drażniąca i skłaniająca do rzucenia w kąt. Ton zmienia się, gdy autor postanawia poszukać ojca i korzeni i wybiera się w podróż do Polski. Tutaj jego przemyślenia, obserwacje na temat kraju czy Polaków są o wiele ciekawsze. Można dowiedzieć się co nieco o nas samych czy naszej mentalności. Szkoda, że cała pozycja nie trzyma takiego poziomu. Przeczytać warto, choć przyznam, kim by ten nasz Matthew był, gdyby nie ojciec? Byłby jednym z wielu utalentowanych młodych ludzi, którzy dzięki swojej determinacji i uporowi coś tam osiągnęli. I nic poza tym. To nazwisko zrobiło mu pozycję, i tyle.
Ciekawa jestem, czy tylko ja tak odbieram tę książkę...nie, nie napiszę, że ta pozycja jest niepotrzebna, bo prawie każda książka (poza "Grayem" i jego twarzami) to potrzebna rzecz, ale niewiele może dla nas z takiej lektury wyniknąć. No chyba że się mylę?

4 komentarze:

  1. Nie czytałem, ale noszę się z zamiarem przeczytania "Złego" ;)
    A do listy książek niepotrzebnych dorzucam "Wszystkie odcienie czerni" Ilony Felicjańskiej ... chociaż jak ktoś się chce pośmiać to czemu nie ^^

    OdpowiedzUsuń
  2. kurczę, nie lubię takich książek-laurek. Nietstey jest ich coraz więcej.. filmów zresztą też 0.o a ta tematyka wall street też mi nie odpowiada :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie czytałam, ale także nie przepadam za laurkami. W końcu pisanie biografii/autobiografii nie jest równoznaczne z hagiografią. Być może autor chciał schlebić sobie i rodakom.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziwnie pisać książkę, która będzie wielbieniem wręcz dla kogoś. Lubię biografie, autobiografie, ale pisane szczerze, bez słodzenia ;)

    OdpowiedzUsuń