sobota, 29 czerwca 2013

B.d.

Na początek mały rebus:


                                               plus
http://www.sportowefakty.pl/zuzel/darcy-ward

                                            =...

Równa się...no, cóż? Moje wielkie szczęście! Akurat, kiedy wysiadła mi możliwość oglądania Eurosportu 2 UK, to było takie GP (i to jeszcze we wrogiej Kopenhadze...), które było bardzo, bardzo ciekawe i warte obejrzenia. Wrrr! Tak czy tak, jestem bardzo, bardzo szczęśliwa. Przez cały event miałam emocje na wodzy, ale na koniec, jak już nastąpiła ekspolozja, to nie pytajcie! Z jednej strony leciały mi łzy, z drugiej chciało mi się śmiać. Ech...I pomyśleć, że jeśli brać pod uwagę moich najświeższych ulubieńców, obaj dopiero raz wygrali w GP, ale mam nadzieję, że jeszcze się to zmieni. Mojej radości nie ma końca. Tak, wiem, może trzeba by było ją lekko przytonować w związku z wypadkiem Lindgrena, ale...nie umiem!
Ciekawe, kiedy opadną mi te emocje i które disco w Kopenhadze padnie dziś wieczorem łupem triumfatora i jego nieodłącznego cienia:) A pewna jestem, że któreś padnie na pewno:) Kurczę, będę kończyć, bo zaczynam bredzić z tej radości. Dobranoc! Trzymajcie się!

piątek, 28 czerwca 2013

Nie poddam się.

Tak przynajmniej uważam dzisiaj. Tak naprawdę to wszystko jest mi obojętne, przynajmniej na razie. Pewnych rzeczy nie zmienię, po prostu...
Czekałam przez 1,5 godziny na wiadomą osobę po to, by powiedziała mi, że nie zdałam. Na lipcowy termin poprawy nie mam szans, bo "wyjeżdża na urlop", został mi wrzesień. Trudno. Jak mówię, przestało mi już tak strasznie zależeć. Zobaczymy, jak wszystko się potoczy, co przyniesie życie. Może ma ono wobec mnie inny plan? Tylko jaki?
Postanowiłam na razie nie wylewać łez, nie przeżywać. Nic nie poradzę, niczego nie zmienię, a nerwy mogą tylko pogorszyć mi zdrowie, co po części już się dzieje. Nie mogę pozwolić, by nerwica miała nade mną przewagę. Nie i już.
Na razie zamierzam odpocząć nieco od tych nerwów i nic nie robić. Dalsza strategia przyjdzie poźniej...
A Wy? Co u Was? Jak tam wakacje dla tych, którzy już je mają lub dopiero je zaczęli? Jakie macie plany? Piszcie, poprawcie mi humor, bo ja-jak w 99% przypadków-spędzę je w domu...

czwartek, 27 czerwca 2013

Ja już naprawdę nie wiem z tym wszystkim...

Miałam mocne postanowienie, by nie pisać tu, gdy jest mi źle, by nie smęcić i nie zadręczać Was moimi problemami. W końcu moje problemy są tylko moimi problemami i Wy, moi Najwspanialsi Czytelnicy, choćbyście na rzęsach stanęli, nie dacie rady mi pomóc. Czuję jednak potrzebę odezwania się, nawet w złym momencie, a może szczególnie w nim...
Napiszę Wam tylko jedno. Ja już nie daję rady. Problemy, kłopoty, jak je tam jeszcze nazwać, mnie przygniotą. Nie są to problemy-tak mi się wydaje-wyimaginowane, błahe itp. W moim mniemaniu są duże i zdecydowanie za dużo się nimi zadręczam. Do tego stopnia, że zaczęłam odczuwać ostatnio nieustające bóle-głowy, żołądka, a jak nie żołądka, to jakby serca. O dziwnych atakach paniki na wszelki wypadek nie wspomnę. Czasami boję się zasnąć, bo mam wrażenie, że się nie obudzę.
No, ale do rzeczy, Co powoduje u mnie te jakże dziwne stany?
*szkoła. Jutro mam iść do mojej ulubionej pani profesor z wnioskiem o przedłużenie sesji i już się boję, co z tego będzie. Kumpela, z którą idę, ma (wydaje mi się, że bardzo nieuzasadnioną) nadzieję na to, że nasza ulubiona wykładowczyni jutro nas zapyta i będzie po sprawie. Ja wiem raczej, że tak nie będzie, ale próbuję się czegoś nauczyć, "w razie w". Z kiepskim efektem, póki co. Postanowiłam, że w razie czego we wrześniu podejmuję ostatnią próbę zdania tego egzaminu. Jak nie zdam, daję sobie spokój z całą szkołą.
*ojciec. Mijają trzy miesiące, jak nie ma pracy, a on kompletnie nie przejmuje się tym, co będzie. Cieszy się, że nie musi pracować, pół dnia przesiaduje przed kompem, drugie pół przed telewizorem. Nie martwi się tym, że był na kilku, jak nie kilkunastu rozmowach o pracę i żadna, nawet te,  co do których był już niemal na sto procent przekonany, że go wezmą, nie przynosi pozytywnego efektu...Wydaje mi się, że on po cichu liczy na to, że "przekula" się do czasu, aż skończę (choć czy na pewno skończę?) szkołę i pójdę do pracy (taaaaa, już), obowiązek utrzymania rodziny spadnie na mnie, a on wreszcie będzie mógł nic nie robić...
*mamuśka. Zamiast martwić się mną i innymi "ludzkimi" problemami, biega co drugi dzień do weterynarza, jak nie z jednym kotem, to z drugim. Fakt, najpierw jeden był osowiały, teraz drugi jest, ale na litość boską! Są rzeczy ważniejsze od kotów, nie uważacie?...

Wczoraj jeszcze przygnębiłam się wizytą u D. Zaprosiła mnie, miał być też K., ale-nie po raz pierwszy zresztą-wystawiła nas do wiatru. Przygnębiło mnie jakoś to, co tam zobaczyłam. I rozmowa z nią też mnie przygnębiła. Plus zdenerwował mnie jej mentorski ton w niektórych kwestiach-jeśli coś ma działać jak płachta na byka, to oprócz kibiców nielubianych drużyn żużlowych jest to właśnie moralizowanie, prawienie mi kazań. Moja anarchistyczna dusza po prostu ich nie znosi...Zawsze we wszystkich poradnikach radzą, by otaczać się tylko ludźmi, którzy mają nas nastrajać pozytywnie. Tylko skąd ich, do kurki nędzy, brać w realu? Bo jeśli mieliby to być np. internetowi ludzie, to wiem-Wy nimi jesteście! Podziwiam na przykład niezmąconą pogodę ducha Patrycji...Skąd się to bierze? Wydaje mi się, że z podejściem do życia po prostu się rodzimy, ale wpływ na to ma także kwestie, predyspozycje rodzinne. Mamuśka ciągle się przejmuje, denerwuje, boli ją głowa, bo nad czymś rozmyśla, i tym podobne. Ja, choć chciałabym prezentować postawę życiową bohatera/podmiotu lirycznego tej oto piosenki:
której zresztą namiętnie słucha mój olewający wszystko ojciec, nie umiem tak. Muszę się denerwować, muszę się przejmować, nawet rzeczami, na które nie mam wpływu...Jest na to wszystko jakaś recepta?

niedziela, 23 czerwca 2013

Truskawkowe imieniny, teatr i wąż

Wczoraj dzień, a przynajmniej popołudnie i wczesny wieczór, miałam bardzo ciekawe. Najpierw byłyśmy z mamuśką u ciotki, piątkowej solenizantki, która zaprosiła nas na imieninową kawę. Jak zawsze, było tak sobie. Rewelacji i tak się nie spodziewałam...A przy okazji stwierdziłam, że osoby mające imieniny czy inne okazje w czerwcu, nie muszą się zbytnio wysilać nad poczęstunkiem. Wystarczy, że "rzucą" na stół truskawki i gotowe...OK, truskawki są spoko, ale nie wtedy, gdy truskawki z galaretką i bitą śmietaną popija się koktajlem z tych samych owoców! Trochę to nudne. Mówi się jednak trudno, "darowanemu" przyjęciu w skład się nie zagląda:)
Prosto od ciotki szłam do teatru, już dawno umówiłam się z M. i D. Początkowo, gdy D. mi to zaproponowała, skrzywiłam się: "Teatr? I to jeszcze Fredro?! A fe, nuda!". Był to bowiem spektakl "Damy i huzary" na podstawie Fredry właśnie. Przypada 220. rocznica jego urodzin, a że nasz jedyny miejski teatr nosi jego imię, tak to musiało być. OK, poszliśmy. Pierwsze wrażenie? Przerazila mnie średnia wieku-plus minus 60 lat. No tak, młodszym raczej się nie chce, zresztą w naszym mieście chyba tylko emeryci są w stanie zapłacić 25 złotych za bilet i nie zbankrutować...Wrażenie drugie? Jak już byli jacyś młodsi ludzie, nie umieli się zachować. Nie zliczę dzwoniących komórek i piszczących SMS-ów. Jeden człowiek postanowi nawet odebrać dzwoniący telefon, dobrze, że miał choć cień przyzwoitości i wyszedł  sali. Ech...
Przedstawienie podobało mi się, choć okres wojen napoleońskich to nie jest akurat jakiś mój ulubiony czas w historii, a i intryga do najbardziej złożonych nie należała. Miło było obejrzeć jednak coś odmiennego od papki np. w kinie.
Przy okazji przekonałam się, że MY Z D. NIE MAMY ZA BARDZO O CZYM GADAĆ...No bo o czym tu? Nie byłam u nich wieki, wykręcając się szkołą, ale nasze drogi, choćby tematyczne, rozeszły się już dawno, dawno temu. Mówi się trudno.
To, co wczoraj, było dobre choćby dlatego, że nie siedziałam w domu, nie piusałam nudziarskiej pracy, która cudem rozmnożyła mi się do 72 stron bez przypisów i bibliografii, nie smęciłam odnośnie szkoły (żart, przestało mnie to ruszać) i tym podobne.
Dzisiaj w nocy miałam przerażający sen. Śniło mi się, że mamuśka, wiedząc o mojej miłości do tego gatunku jedzenia, zamówiła mi wielki karton musli. Otwieram ten karton, płatki były w nim luzem, bez opakowania itp., a w platkach...krył się wąż. Nie był długi, gruby itp., ale z moją fobią na tle węży...We śnie zaczęłam wrzeszczeć i uciekłam stamtąd, a w realu obudziłam się z krzykiem. Ohyda! Żeby jeszcze wiedzieć, co ten sen miał znaczyć...
Dzisiaj Dzień Ojca, ale jakoiś go nie obchodzę. Czasy robienia laurek się skończyły, przyszły czasy, w których ojciec niemal wyłącznie mnie denerwuje i nie mogłabym zdobyć się na kupno jakiegoś prezentu i inne tam obchody. Zresztą sam zainteresowany chyba o tym zapomniał-nie wygląda na przejętego tym brakiem czegokolwiek. Trudno. Nie wszystko w życiu jest takie, jakie człowiek chciałby, żeby było...

sobota, 22 czerwca 2013

Keep calm and...write Liebster.

http://wyborcza.pl/1,75477,14068026,_Keep_calm_and_carry_on____historia_propagandowego.html#Cuk
Nie, dzisiaj nie będzie o smęceniu, o szkole i innych pierdołach. Dzisiaj o dwóch pilnych sprawach.
Pierwsza to ta, która wiąże się z linkiem powyżej. Któż z nas nie zna koszulek, etui na telefon i innych gadżetów z logo "Keep calm and carry on" lub "Keep calm..." i innymi zakończeniami? Ja nie jestem wielką fanką tych tradycyjnych, wolę bardziej oryginalne zakończenia. Kiedyś w Liebsterze musiałam odpowiedzieć na pytanie: co byłoby herbem Twojego królestwa? Teraz już wiem, co byłoby herbem, mundurkiem i symbolem: T-shirt KEEP CALM AND LOVE SPEEDWAY, zamiast korony byłby motor żużlowy:)
Pewnie nie wiecie, skąd wziął się ten symbol, choć pewnie tyle razy o nim pisano, że...Ja sama byłam zaskoczona, dowiedziawszy się, że pochodzi z czasów II wojny światowej. Czego to już ten marketing nie wykorzysta, do jakich czasów się nie cofnie...
A Wy? Użytkujecie/kupujecie rzeczy z hasłem "Keep calm"? Podobają Wam się one?

Liebster. Miał być Liebster, będzie Liebster oczywiście! Przynajmniej w tej materii słowa należy dotrzymywać:) Oto pytania:
1. Gdybyś miał (a) zaprojektować koszulkę lub inny gadżet KEEP CALM AND..., co byłoby dokończeniem hasła i co stanowiłoby zwieńczenie zamiast korony?
2. Czy masz jakąś namiętność, przyzwyczajenie, nałóg, o którym nikt nie wie, a przynajmniej nie wie nikt z najbliższych?
3. Masz kupić sobie futerał na telefon, który najlepiej oddawałby Ciebie i Twój charakter. Co mogłoby się na nim znaleźć?
4. Kto ze znanych osób-sportowców, aktorów etc.-byłby skłonny skusić Cię do czytania prowadzonego przez siebie blogu? Tj. kto musiałby to pisać, by Cię to interesowało?
5. Czy jest jakieś miasto, które Cię fascynuje, do którego wzdychasz i marzysz codziennie, że kiedyś znajdziesz się w nim na dłużej?
6. Czy chciał (a) byś poznać "na żywo" autora/autorkę lubianego przez siebie blogu?
7. Jaki deseń-kratkę, paski, kropki, kwiatki itp.-lubisz najbardziej na ubraniach?
8. Jaki jest Twój wymarzony kolor ścian w pokoju i dlaczego?
9. Najbardziej przez Ciebie nielubiana czynność domowa to...?
10. Czy często bierzesz udział w różnych konkursach? Zdarzyło Ci się kiedyś coś wygrać?
11. Pierwsza rzecz, po którą sięgasz po przebudzeniu, to...?

Nominuję:
Patrycję Michniewicz-Jarosz
Żanetę.
Jeśli macie ochotę także odpowiedzieć, nie walczcie z tą chęcią! Voila!

piątek, 21 czerwca 2013

To jest jakaś katastrofa.

Jak w temacie. Katastrofą było zarówno moje udanie się do szkoły, jak i to, czego nie dowiedziałam się tam, a po wyjściu. Po raz kolejny przeżywam kryzys wiary w sens mojej "edukacji".
Pojechałam do szkoły o 9.00. W planach miałam udanie się do informatyka w sprawie mojego powtarzanego przedmiotu w USOS. Przedmiot był i nie musiałam iść. Oprócz tego miałam iść do pani profesor od tego "wspaniałego" przedmiotu i promotora. Mojej ulubionej pani profesor się nie doczekałam-czyhałyśmy z koleżanką przez godzinę pod jej gabinetem, niemal mdlejąc (nie ma gdzie usiąść, ciepło plus nerwy) i nakręcając się wzajemnie. Czekałyśmy i nie doczekałyśmy się. Nie przyszła. Wobec tego przekalkulowalam i stwierdziłam, że nie warto mi czekać ponad 2 godziny na promotora. Trudno. Przy okazji zrobiło mi się smutno. Z naszej 8-osobowej grupy seminaryjnej nie obroniliśmy się jeszcze tylko A. i ja. Ale w jego przypadku już od dawna było wiadomo, że "będzie miał wrzesień". A ja? Ja miałam mieć w sierpniu, ale plan się wali. Zdążyłam wrócić do domu, a koleżanka napisała mi, że ona, jeden chłopak i ja nie zdaliśmy i że termin poprawy będzie na początku września. Jak to na początku września?! Nie moglibyśmy zdawać jeszcze teraz, np. za tydzień? Oni to tam pal sześć, są na pierwszym roku magisterki, ale ja? Chce mi się ryczeć, mam już tego wszystkiego dosyć, czuję się w czarnej dziurze i czymś innym czarnym na "d" też. Najchętniej nie przestąpiłabym już więcej progu tej szkoły. Mamuśka pociesza mnie, że to nie koniec świata, ale ja nie zamierzam łazić tam w nieskończoność i zdawać tego samego po pięć razy. Skoro nie mogę tego zdać,  to znaczy, że nie jest mi to pisane. Chyba. Sama już nie wiem, co mam robić i co o tym wszystkim myśleć. Dzisiaj chyba jednak dam sobie spokój z tym dręczeniem się. Ostatnio z tych nerwów ciągle boli mnie głowa i serce lub żołądek. Wiem, wiem, nie jest to warte takiego przeżywania, ale nie umiem się nie zadręczać.
A co u Was? Mam nadzieję, że lepiej, niż u mnie. Co zrobilibyście na moim miejscu?...
PS. O Liebsterze pamiętam, jak tylko przejdzie mi dół i wróci wena, czyli pewnie jutro, moje pytania i nominacje!

poniedziałek, 17 czerwca 2013

Speedway i au pair gorącymi tematami

Hej. Po raz kolejny będzie bardzo na szybko, daję tylko znać, że żyję:) Nadal nie mam internetu w zwyczajowo używanym komputerze, dlatego goszczę się kątem i moje wizyty w internecie ograniczają się do sprawdzenia poczty. Nadal walczę z pracą, próbuję nadać jej JAKIŚ kształt, i czekam na wyrok w postaci niezdanie egzaminu, wiecie którego, po raz czwarty. W USOS jeszcze nic nie ma, nie mam dostępu do maila tego roku niżej, z którym chodziłam na zajęcia...Będę musiała zadzwonić do kogoś i zapytać. Czuję się zmęczona tymi szkolnymi perturbacjami. Chcę jechać na jakieś wakacje! I to już!
Skoro sytuacja wygląda u mnie tak, jak wygląda, nie dzieje się u mnie nic szałowo-ciekawego. Wczoraj byłam tylko na meczu żużlowym. Miałam miłe towarzystwo, szkoda tylko, że nie takie, o jakie zawsze się dopraszam, czyli "wysokiego, przystojnego dżentelmena lat około 20", a małżeństwo z dzieckiem, ale i tak było miło. Był też mój zwyczajowy sąsiad, który-muszę to przyznać-zaczyna mnie denerwować. Jak tylko przyszedł (ja byłam wcześniej), zaczął od wyrzutu, dlaczego nie było mnie na meczu w poprzednią niedzielę. Gdy mu powiedziałam, że musiałam robić to, co robiłam, był bardzo zdziwiony i nie uznawał tego za argument. Tak samo, jak tego, że wyjątkowo nie miałam ze sobą programu-stoiska niedaleko mojego miejsca nie było, a na to, by wracać do kas, nie miałam zbytnio czasu i szans, bo w bramach było pełno ludzi. Szkoda gadać. Bez żalu włączyłam się więc w pogawędkę z tymi nowymi sąsiadami. Sympatyczni ludzie, dziecko (6-letni synek) też. Najbardziej podobała mi się taka oto scena w ich wykonaniu: mecz zaczynał się o 18.30, więc gdy skończył się 12.bieg, bylo już dobrze po 20.00. Rzeczony synek, Adaś, zaczął marudzić, że zmęczony i śpiący, a matka do niego z lekką pretensją w głosie:
-Nie wytrzymasz jeszcze tych 3 biegów?
Niestety, nie wytrzymał, i poszli sobie. Może i dobrze, bo nasza drużyna ZNOWU przegrała:( To się już robi nudne.
Kidy w poprzednim poście z odpowiedziami na Liebstera napisałam, że chciałabym wyjechać za granicę i trochę odpocząć, zostałam zasypana tekstami o byciu au pair. Od razu udałam się na kilka związanych z tych stron. Niestety, wychodzi na to, że to nie dla mnie, a na pewno nie teraz-po pierwsze, fanką dzieci jestem średnią. Nie posiadam odpowiedniego doświadczenia w opiece nad dziećmi, a co za tym idzie, "radosnego zdjęcia, na którym bawiłabym się z dzieckiem"-jak napisali na jednej ze stron, to "warunek konieczny". Nie mam też, póki co, pieniędzy na wpłatę, której trzbaby dokonać. Droga póki co, się zamyka, ale kto wie, może po studiach się za to wezmę? W końcu jako au pair można wyjeżdżać do trzydziestki. Jeszcze troszeczkę czasu mam. Kierunki, muszę przyznać, kuszą-widziałam oferty wyjazdów do Szwecji oraz-co gorsza-do Brytanii. Nie umiałabym się zdecydować, dokąd chcę jechać! Obie opcje podobają mi się tak samo.
Przepraszam za brak konkretów, ale wobec ograniczonego czasu przy kompie mam gonitwę myśli i trudno mi to zebrać w składny post.
PS. Obiecuję, że jak będę mieć net, odpiszę na komentarze i w ogóle! Jesteście wspaniali, że tak to wytrzymujecie ze mną...
A co u Was? Do następnego razu!

niedziela, 16 czerwca 2013

Liebster wraca:)!

Dawno nie było Liebstera, nie uważacie? Czas to nadrobić. Zostałam nominowana przez Fantazję, dziękuję bardzo!
Oto pytania, którymi mnie "obdarzyła":
1. Skąd pomysł na nazwę bloga?
2. Co daje Ci największą radość z blogowania?
3. Jakiej rzeczy nie może zabraknąć w Twojej torebce?
4. Starożytni Rzymianie twierdzili, że zbicie lusterka to 7 lat pecha. Wierzysz w to?
5. Poznałaś naukowca, który stworzył maszynę do przenoszenia się w czasie. Przenosisz się 10 lat do przodu czy do tyłu?
6. Czy chcialabyś zmienić miejsce zamieszkania? Dlaczego?
7. Gdzie spędziłabyś wymarzone wakacje?
8. Jaki jest Twój ulubiony sportowiec?
9. Lubisz spędzać wolny czas biernie czy aktywnie?
10. Gdybyś miała wcielić się w postać z filmu, jaka postać by to była?
11. Jaki typ muzyki najbardziej wpada Ci w ucho?

No to odpowiedzi...
1. Kiedy zakładałam nowy blog, długo myślałam nad nazwą, tytułem, nickiem. Poprzednie pisałam pod imieniem oraz nazwą miasta, w którym mieszkam, więc postanowiłam być bardziej anonomowa. "Świat według...", bo w blogach często zawierają się takie elementy, a Darcy to oczywiście od imienia jednego z moich ulubionych żużlowców.
2. Największą radość z blogowania daje mi...wszystko! To, że gdy wchodzę, widzę zmieniającą się liczbę osób, które mnie odwiedziły. To, że ktoś to komentuje. To, że dzięki temu poznałam mnóstwo fascynujących ludzi. Blog niejednokrotnie poprawia mi zły humor:)
3. Nie noszę torebki!
4. Zasadniczo nie wierzę w przesądy, ale uważam, by nie stłuc takiego hipotetycznego lustra. Tak na wszelki wypadek...
5. 10 lat do przodu, by wiedzieć, co mnie czeka. Żeby jeszcze znać numery Lotka na ten okres...
6. Oczywiście, że chciałabym. Nie znoszę miasta, w którym mieszkam, duszę się w nim, nudzi mnie ono. Z chęcią zmieniłabym je na inne miasto w Polsce-Toruń, Gdańsk, Wrocław lub Poznań, albo zagranicę-ze szczególnym ukierunkowaniem na Wielką Brytanię, Szwecję albo Australię.
7. Miejsc na wymarzone wakacje mam wiele. Chciałabym pojechać jeszcze raz na piękne, położone nad Atlantykiem, zielone zachodnie wybrzeże Irlandii, z chęcią wybrałabym się do Australii...Albo spędziła "miejskie" wakacje w pięknej Pradze (czeskiej) lub Paryżu.
8. Jak wie chyba każdy, kto tu wchodzi, moimi ulubionymi sportowcami są żużlowcy. W tym gronie mam kilku swoich ulubieńców. Na pewno jest nim "patron" mojego blogu, Darcy Ward, oraz Freddie Lindgren. No i sportowcy uprawiający dyscypliny, którym poświęcam wprawdzie mniej uwagi, ale też je lubię: kolarz Andy Schleck, tenisista Roger Federer oraz Ludovic Obraniak (uwielbiam jego polszczyznę!:))
9. Kiedyś najchętniej siedziałam w domu, teraz czasem nawet nie chce mi się doń wracać. Odpowiem więc: aktywnie, choć raczej na spacerze, niż biegając/grając w tenisa itp.
10. Hmmm, nie wiem, myślę, że jedyny bohater, jaki przychodzi mi do głowy, to "chłopacy" z "Kac Vegas", ze względu na ich przygody.
11. Myślałam, że nie porusza mnie żadna muzyka poza punkiem/alternatywą, ale ostatnio wpadły mi w ucho dwie z pewnością niepunkowe piosenki: "Get lucky" Daft Punk i "Blurred lines" Robina Thicke i Pharrella Williamsa. Wychodzi więc chyba na to, że nie ma jednego typu.
Swoje pytania i osoby nominowane przedstawię niebawem!

sobota, 15 czerwca 2013

Imię wybrane plus "Szklany zamek"

Za wszystkie propozycje imienia dla mojego nowego kociego współlokatora dziękuję, wreszcie wybraliśmy imię. Mamuśce jego pyszczek, uszy i inne części skojarzyły się raczej z misiem niż kotem, na warsztat poszły misie z bajek i drogą eliminacji kotek nazywa się Yogi. Krótko, zwięźle i na temat. Przynajmniej łatwo się wymawia.
Ci, którzy są już po liceum, czytali być może "Przedwiośnie". Pamiętacie ideę szklanych domów? Mamuśka pożyczyła z biblioteki książkę, która po latach mi o tym przypomniała, w wydaniu amerykańskim.
O książce jest napisane między innymi tutaj. Powiem szczerze, dawno żadna książka mną nie wstrząsnęła, tej się udało. Autorka opisuje swoje trudne dzieciństwo z trójką rodzeństwa w domu. Nie to jest jednak najgorsze. Ich rodzice są na swój sposób wyjątkowi. Matka jest niespełnioną artystką, która chętniej maluje kiczowate landszafty niż idzie do pracy czy zajmuje się dziećmi. Przy okazji ma dosyć...hmmm...nazwałabym to "anarchistyczne" i dość swobodne  poglądy na życie. Najbardziej zmroziło mnie, gdy autorka jako dziecko zwierzyła się matce, że wujek próbował ją molestować seksualnie. Matka na to: "To zależy od tego, jak na to spojrzysz. Jeśli wmówisz sobie, że stała ci się krzywda...Najlepiej przejść nad tym do porządku dziennego", itp., itd. Przyznam szczerze, że parę razy chciałam odłożyć te książkę i już do niej nie wracać. Momentami jest obrzydliwa, drastyczna, a przez prawie cały czas zasmucająca.
Należy też wspomnieć o ojcu rodziny, który jest niespełnionym wynalazcą, marzy o zbudowaniu tego mitycznego szklanego domu oraz o tym, "jak zarobić, żeby się nie narobić"-to drugie raz po raz mu się nawet udaje. Jest też alkoholikiem, który niszczy rodzinie życie, nie kwapiąc się do pracy, a potrzebując pieniędzy na używki.
W tej pierwszej części książka jest totalnie przygnębiająca, gdy czyta się o calej tej degrengoladzie. Niejednokrotnie cisnęło mi się na usta: "Dlaczego matka nie odejdzie od ojca? Dlaczego nie wróci do swojej matki, która nie jest patologiczną jednostką, tylko umiałaby o nich zadbać?". Wiem, wiem, łatwo mówić, trudniej zrobić. Cóż jednak, jeśl chodzi o dobro dzieci? Wielu decyzji dorosłych w tej książce nie rozumiem.
W pewnym momencie książka zmienia ton, przechodzi metamorfozę. Dzieciaki już dorosły, mają po kilkanaście lat i po kolei wyrywają się z domu do Nowego Jorku, "na swoje". Tu dochodzi do głosu pewien nieznośny, krzepiący, amerykański styl-pokazanie, jak rodzeństwo trzyma się razem i dzięki temu pokonują wszelkie przeciwności; nawet, gdy dopada ich przeszłość i rodzice przeprowadzają się do nich, z czasem dzieci wybaczają im krzywdy, pomagają, zamiast się odciąć, urządzają wspólne Boże Narodzenie czy Dzień Dziękczynienia. Wiem, że nie jest latwo odrzucić rodziców bez względu na to, kim by byli, ale jak dla mnie w tej drugiej części zbyt często cisnęło mi się na usta moje ironiczne hasło: "jakie to amerykańskie!"...
Pomijam, że za cokolwiek nieciekawe i złe uważam wyciąganie wspomnień w stylu "nie mieliśmy co jeść, w czym chodzić", itp. Jedynym elementem, który odróżnia tę książkę od innych patologicznych opisów trudnego dzieciństwa, jest ten włóczęgowsko-marzycielsko-wynalazczy element.
Zastanawiałam się też, jak czują się koledzy i koleżanki autorki ze szkoły, przed którymi ukrywała swoją tragedię, a teraz o niej przeczytali. Nie pisze pod pseudonimem, więc od razu wiadomo, że to ona...Ja bez względu na wszystko nie zdecydowałabym się na takie obnażenie swojego ewentualnego tragicznego dzieciństwa.
A co Wy myślicie na temat takiego lekkiego ekshibicjonizmu emocjonalnego? Ujawniać takie rzeczy czy nie? Może jednak skoro już się zdarzyły, minęły, byłby czas pogrzebać je na śmietniku niepamięci.

czwartek, 13 czerwca 2013

I Ty możesz mieć biografię. I inne.

Hej. Ten post będzie bardzo zróżnicowany tematycznie, ale przecież o to chodzi, prawda? Nie o to, by był nudny...
KOT. Dzisiaj mamuśka była z nim pierwszy raz u weterynarza. Ponoć zniósł to dzielnie. Dostał tabletki na ewentualne odrobaczenie wewnętrzne, zobaczymy, co z tego wyniknie. Z każdą chwilą przekonuję się, że jest bardzo kochany. W niemal każdej chwili swojego życia mruczy jak mały motor: je-mruczy, głaszcze się go-mruczy, śpi/leży/drzemie-mruczy. Jest bardzo przymilny, lubi położyć się koło człowieka, ale najczęściej nie na kolanach, tylko jakoś tak dziwnie, np. łapki na kolanach, reszta kota niżej. Mamy z nim dużo zabawy, niemal wszystko kręci się teraz wokół niego.
Nadal jednak nie ma imienia. My rozważamy już różne opcje, od nazw motorów po pseudonimy żużlowców. Na razie jednak nic nam się nie spodobało. Dziękuję jednak Binie oraz monik za propozycje, spodobał mi się zwlaszcza Bloguś:) Gdyby tylko rodzice wiedzieli, że piszę, nie byłoby to takie złe...
SZCZĘŚCIE. Dopisało mi dzisiaj małe szczęście. Poszłam na zakupy do mojego ulubionego marketu, patrzę, a tam zainstalowali teraz automat do zdrapek lotkowych. Wrzucasz monetę, wylatuje taka zdrapka i ma się szansę na hajs. Eksperymentalnie wrzuciłam 2 zł, wyjęłam, zdrapałam. Udało mi się wygrać...nowe dwa złote, które niezwłocznie-idąc tropem swojego szczęścia-przeznaczyłam na następną zdrapkę. Niestety, drugi raz szczęście mi nie dopisała, ale małą satysfakcję mam. Przynajmniej zwrócił mi się ten pierwszy zakup:) Oczywiście, jak tylko znów wyląduję w tym sklepie, to spróbuję jeszcze raz. Może wtedy będzie lepiej.
PĘD DO POPULARNOŚCI. Przeszłam się dzisiaj do EMPiK-u i jakimś dziwnym trafem zatrzymałam się przy dziale z auto-i biografiami. Stwierdziłam, że w dzisiejszych czasach naprawdę nie potrzeba wiele, by stać się bohaterem takowej. Szczególnie powaliła mnie ilość tych o piłkarzach, którzy akurat mają swoje pięć minut. Kto będzie o nich pamiętał za rok, dwa nikt nie będzie o nich pamiętał...A taka na przykład biografia Golloba (wiecie, że go nie lubię, ale dokonania ma jednak większe niż jakiś tam Piszczek czy inny Błaszczykowski)przeszła kompletnie bez echa. Okej, rozumiem! Jest jeszcze parę osób, których biografii mi tam zabrakło, niezwiązanych ze sportem, ale kto wie! Świat rozwija się dalej, może jeszcze te osoby doczekają się swoich książek...I wiecie co? Odniosłam wrażenie, że jestem w tej nieznośnej mniejszości, która jest na tyle nudna, że swojej biografii się nie doczekała i nie doczeka...
A SKORO JUŻ O KSIĄŻKACH MOWA...Kiedy wracałam z tego EMPiK-u, przechodziłam obok biblioteki, gdzie na wystawie powieszono swego rodzaju wystawę (zdjęcia, dane, osiągnięcia) olimpijczyków pochodzących z mojego miasta. Poczułam dumę, widząc wśród nich zdjęcie swojego dziadka...Pewnie pochodziło z czasów, gdy jechał na olimpiadę. Był wtedy mniej więcej w moim wieku...Jak ja bardzo żałuję, że nie miałam okazji go poznać...Smutne.
Mamuśka wypożyczyła z biblioteki książkę, która zrodziła się z blogowych wpisów Artura Andrusa. Przeczytałam, choć blogi, które są znane tylko dlatego, że piszą je znane osoby, mnie nie biorą. Nie wzięły mnie też okraszające te wpisy banalne wierszyki. Zaśmiałam się może ze dwa razy. Widać mamy z panem A.A. inne poczucie humoru.
WYPADEK. Dowiedziałam się, że mój ulubiony toruński żużlowiec miał wypadek podczas meczu Czechy-Polska, który odbył się wczoraj w Pradze. W grę wchodził uraz szyi i półgodzinna nieprzytomność...Mam nadzieję, że nie będzie mu nic poważnego. Bardzo się zdenerwowałam tą wiadomością...
Zobaczcie, takie mało (w większości) istotne rzeczy, a tyle miejsca zjadły. Potęga internetu...
Trzymajcie się!

środa, 12 czerwca 2013

Kot, disaster i zaległy Toruń

Dziękuję, z całego serca dziękuję wszystkim, którzy okazali mi tyle wsparcia pod poprzednim postem. Jesteście wspaniali,  bez Was wyładowałabym już chyba w szpitalu z podciętymi żyłami. Takie ostatnio mam myśli, takie coś chodzi mi po głowie. Czuję się fatalnie, źle, beznadziejnie, a im dalej, tym stan-na skutek wydarzeń, które mają miejsce każdego kolejnego dnia, ten stan się pogłębia.
Zacznę od najgorszej rzeczy-dzisiaj miałam egzamin i najprawdopodobniej go nie zdałam. Nie jest to z mojej strony jakaś kurtazja, fałszywa skromność czy chęć przygnębienia się, by następnie móc się pozytywnie rozczarować. Fakt jest taki, że po raz trzeci nie zdałam tego samego przedmiotu. To plus wczorajsza rozmowa z promotorem sprawiają, że myślę o skończeniu już z tą szkołą. Nie będę trzeci raz chodzić na ten sam przedmiot, nie będę po raz czwarty zdawać tego samego. Nie i już. Zresztą wykładowczyni wyraźnie się na mnie uwzięła...No i ta feralna praca, którą mam ochotę ćpnąć do kosza na śmieci i już do niej nie wracać. To wszystko to jest jakaś katastrofa. Jakby tego było mało, mamuśka suszy mi głowę o tę durną pracę i zachowuje się, jakby groziło mi wieloletnie więzienie, a nie niezaliczenie szkoły, których przecież jest wszędzie pełno...Nie ta, może inna. O co chodzi? Nie może zrozumieć, że mam już dość, czuję się zmęczona? Najchętniej pojechałabym teraz na jakiś rok za granicę, by wszystko przemyśleć itp. Na szkolę, szczególnie swoją, mam już lekką alergię.
Nie jesteśmy jednak tutaj po to, by się przygnębiać. Opowiem Wam wreszcie, jak to w tym Toruniu było i co przydarzyło mi się wczoraj...A właściwie nie mi, tylko całej naszej rodzinie...
Toruń. Było nieźle, choć krótko...I nie od początku było nieźle. Towarzystwo miałam fajne, oczywiście płci przeciwnej (takie 30-paroletnie). Niestety, mimo mojego małego zagadywania nic z tego nie wyszło. Szkoda. No i musiałam się denerwować, bo ze wględu na to, że to wydarzenie pokazywał Eurosport, było opóźnienie. W Eurosporcie trwał durny mecz tenisowy i prezentacja opóźniła się o 36 minut, a i tak w TV pokazywali od 5.biegu...Ech...No i odbierałam swój wygrany bilet w miejscu, w którym odbierane też były akredytacje, więc jak zwykle myśleli, że przyszłam po tąże:) Gdyby nie to, że jakoś by się to wydało, chciałam nawet zaświrować, że ja ze "Sportowych Faktów" jestem...
Ale i tak najlepsze były moje rozmowy z ojcem. Siedział w samochodzie pod stadionem i wisieliśmy na telefonach, tj. miałam do niego dzwonić w razie czego. Mój pierwszy telefon po 12. biegu:
-Wracamy. Już późno, a zanim dojedziemy do domu...
Ojciec:-Nie, jak już przyjechałaś, to nie po to, żeby wychodzić wcześniej.
Mój telefon po 16.biegu brzmiał dokładnie tak samo, i tak samo zareagował ojciec. Wydzwaniałam do niego po każdej przerwie, a on ciągle swoje, i tym sposobem zostaliśmy do końca. Miłego końca, bo nasza reprezentacja wygrała, co bardzo mnie ucieszyło:) Podsumowując, było fajnie, pomijając to opóźnienie i te okrzyki spikera: "A teraz wszystkie karteczki(na siedzeniach leżały białe i czerwone, by układać flagę)w górę i kibicujemy biało-czerwonym!". Tego właśnie nie znoszę w tego typu eventach, ale co tam. Tak jak i "co tam", że w domu wylądowaliśmy o godz. 0.46 w nocy:) Trudno, mamy daleko, a nie dało się jechać szybko w nocy...
Kot. Wczoraj wróciłam ze szkoły, dzwoni do mnie mamuśka, która udawała się do centrum handlowego, że ojciec ma szybko przyjechać, bo znalazła kota i zabiera go do domu. Ojciec przyjechał, przywieźli go. Jest młody, ma ok.pół roku, i jest bardzo podobny do naszego Twitterka, też szaro-biały, tylko jaśniejszy. Jest samcem i jest bardzo kochany, miziasty, kontaktowy. Wczoraj spędził pół wieczoru na moich kolanach. Pewnie był u kogoś w domu i uciekł/został wypuszczony, bo nie zachowuje się jak typowy dziki kot. Może macie pomysł na imię-związane z internetem (np. nazwą portalu czy aplikacji) lub żużlem:)? Bo takie działy bierzemy pod uwagę, a nic nie przychodzi nam do głowy...
Do następnego!

wtorek, 11 czerwca 2013

Bez nadziei.

Boże, czy to klątwa mojej rodziny i mojego nazwiska? Czy to ja sama w sobie przyciągam pecha? Sama już nie wiem, wiem jedno-mam już tego wszystkiego dość.
Odbyłam idiotyczną rozmowę z promotorem. Miałam mu przynieść pracę do ostatecznego przeczytania. Zaczął od pytania, czy mam stronę tytułową, którą musi podpisać, by móc zanieść do dziekanatu. Wtedy jeszcze był skłonny twierdzić, że mogę zanosić choćby jutro. Kiedy powiedziałam, że nie mam (problemy z netem, nie mogłam wydrukować), nagle zaczął twierdzić, że nie wie, czy ta moja praca ma sens, że to właściwie taki "referacik" i jak gdyby nigdy nic powiedział, że nie muszę się spieszyć, bo teraz to już tylko lipiec albo wrzesień. Rozumiecie to? To po to siedziałam teraz przez całe dnie przy kompie, odmówiłam sobie nawet niedzielnego żużla w moim mieście, żeby usłyszeć takie coś? Jakby mało mi było zmartwień. Jeszcze jutro ten egzamin...W ogóle, muszę iść przed szkołą do banku, by wreszcie za niego zapłacić...
Jestem smutna, zdruzgotana, przekonana, że jestem do niczego. Niepotrzebnie szłam na te studia, albo trzeba było zostać przy licencjacie. Widać nie każy może być magistrem, a na pewno nie ja.
Mam doła. Przeczytam książkę na jutro, napiszę tę recenzję, ale czuję, że i tak nie zdam, a wtedy to nie wiem, co zrobię. Może wreszcie poważę się na to, żeby ze sobą skończyć, bo po co to wszystko ciągnąć? Przecież jest do dupy.
A jeszcze dobiły mnie koleżanki-ta od wyprowadzki do Warszawy i jeszcze druga. K. zaczęła o tej swojej Warszawie, M.o tym, że załatwia sobie pracę w muzeum...Im to chociaż coś idzie, a mi? Co za beznadzieja.
Możecie mnie pocieszać, ale ja swoje wiem. I widzę wszystko, i teraźniejszość, i przyszłość, w coraz gorszych barwach. Zamiast prostować się, układać, jest jak zwykle coraz gorzej. To już ponad moje siły...

niedziela, 9 czerwca 2013

To jeszcze nadejdzie

Dziś znów trzy słówka, niestety znów na szybko. Wiecie, jak to teraz jest. Byłam w Toruniu, najpierw trochę się zdenerwowałam, ale potem było tylko lepiej. Jak tylko uspokoi się burza pt. praca i środowy egzamin, będzie szerszy opis tego, co wczoraj, i bardziej rzeczowa notka. Przepraszam Was bardzo, bardzo, bardzo i znacznie bardziej niż trzykrotnie dziękuję za cierpliwość. Kochani jesteście!
Trzymajcie się i trzymajcie za mnie kciuki we wtorek i środę, proszę...
Buziaki.

sobota, 8 czerwca 2013

Na szybko

Hej. Dzisiaj będzie bardzo na szybko. Znowu ogłaszam prawdopodobną przerwę w nadawaniu. We wtorek muszę oddać, jak wiecie, a muszę jeszcze przepisać i uzupełnić, co idzie mi kiepsko. Boję się, że nie zdążę. Poza tym klęknął mi internet, więc nie mam póki co swobodnego dostępu. Obiecuję lepze, ciekawsze notki, gdy tylko sytuacja się unormuje.
A na razie opowiem Wam jeszcze o niespodziewanej rzeczy, która mnie spotkała. Dziś o 19.00 w Toruniu jest event pod nazwą Eurosport Best Pairs, żużlowy oczywiście. Od paru dni wysyłałam SMS-y, bo można było wygrać bilety. Dziś o 12.00 SMS-wygrałam! Jadę więc-chyba. Początkowo stwierdziłam, że może nie jechać, bo to jednak czasu nie mam zbytnio...Sama nie wiem. W dodatku jeszcze nie wiadomo, czy będzie jechał Darcy, a on był jedną z moich motywacji...Ale, jak to mówią-pożywiom, uwidim...
Na razie!

piątek, 7 czerwca 2013

Coś się kończy, nic się nie zaczyna

Byłam dzisiaj u promotora, oddać ostatni fragment pracy. Żołądek na supeł, serce waliło jak oszalały ptak w klatce, nie tylko z powodu stresu, co mi powie, ale i z innego powodu, pewnej wizji, którą sobie stworzyłam, i która zresztą się spełniła.
Promotor wziął, co mam wziąć. We wtorek mam mu przynieść całą pracę do ostatecznej oceny. Mam nadzieję, że się uda. W środę ten koszmarny egzamin (módlcie się, trzymajcie kciuki, muszę zdać, bo jak nie, to mogiła! Może jak wszyscy pomożecie, to się uda?), a prawdopodobnie w piątek za tydzień-jeśli wszystko pójdzie dobrze-oddaję pracę do dziekanatu. Na wszelki wypadek, żeby nie zapomnieć, wniosłam już opłatę za dyplomy...
Ale nie o tym przecież chciałam...Nie tylko spotkanie z promotorem było moją motywacją do pojawienia się w szkole. Wiedziałam, że B. ma dzisiaj obronę i pewnie to ostatnia szansa, by go zobaczyć. Udało się, gadaliśmy. Niestety, jeśli było to ostatnie spotkanie, to nie przebiegło tak, jak przebiec miało. Pozostawiło we mnie pewien niedosyt. Cholera, smutno mi się zrobiło. Chciało mi się ryczeć na myśl o tym, że pewnie już się nie zobaczymy. Nie tak to miało wyglądać, cholerka. Kiedy już mnie opuścił, miałam ochotę wybiec ze szkoły, czułam, że do oczu cisną mi się łzy. Szczęśliwie je powstrzymałam. Postanowiłam wrócić do domu na piechotę, by opanować emocje, choć to spory kawałek. Pogoda ładna, a ponoć nic tak nie pomaga jak doza promieni słonecznych i ruchu. Było przyjemnie, ze względu na tę pogodę i na to, że było wcześnie rano, na ulicach jeszcze pusto i cicho. Można było przyjemnie pobyć samemu ze swoimi myślami. Zawsze, kiedy tak idę/wracam/spaceruję, lubię zagłębić się w swoich myślach.
Dzisiaj temat tych myśli był tylko jeden. I od razu, jak na zawołanie, jak w filmach lub musicalach, gdy samotna bohaterka idzie ulicą i rozmyśla, z głośnika kawiarnianego ogródka popłynęła odpowiednia muzyka:

W filmach czy musicalach ta muzyka (w ogóle) to zazwyczaj jakieś podkreślenie sytuacji, odpowiedź na jakieś dręczące, egzystencjalne pytania. A u mnie? Czysty przekaz moich myśli. Jak ci twórcy to zrobili?:)
Powiem szczerze, że czuję się dziwnie z myślą, że już się nie zobaczymy. Tak, jest mi smutno...I nie myślę, jak to bywa w takich sytuacjach: "coś się kończy, coś zaczyna, może nowe okazje do poznania nowych ludzi". Nie, dla mnie się tylko kończy, w żadnym wypadku nie zaczyna...

czwartek, 6 czerwca 2013

Nie miała baba kłopotu, kupiła se telefon.

A przy okazji parę słów o zachłanności ludzkiej, ale o zachłanności za chwilę.
No, może nie kupiła sobie do końca sama, bo dostała w prezencie. Wymarzony od dawna. Miał przyjść pocztą. Przyszedł dzisiaj. Wszystko byłoby OK, gdyby nie...No właśnie, problemy. Problem 1: nie dało się włożyć karty SIM, bo nie otwierała się "szufladka" z boku. Rodzice zapakowali toto do kartonu i pojechali do salonu firmowego. Wrócili, karta założona. Wklepałam PIN, wybrałam język, lokalizację, pokazał mi się kolejny ekran o jakiejś sieci internetowej i...klops. Utknęliśmy. Ojciec jako że nie pochwalał tego zakupu, złośliwie nie chciał pomóc, ale prawda jest też taka, że niespecjalnie umiał. Wściekanie się ojca, wściekanie się mamuśki, że jej nie pomaga, i wściekłość moja, że przerywa mi się pisanie pracy (a jutro muszę oddać)-bo mamuśka co chwilę przerywa mi pisanie-wrrr. W końcu poszła do kogoś, kto się na tym zna, mam nadzieję, że ten ktoś poradzi sobie z tym wyzwaniem. Zobaczymy.
A z tą zachłannością? No cóż. Ojciec, wiedziony niewiarygodną promocją w jednym z marketów, poszedł tam, by nabyć ten towar i był uczestnikiem dantejskich scen. Ludzie, głównie starsi (co tylko potwierdza moje tezy w którymś z poprzednich postów na temat tej grupy wiekowej), zabijali się, by kupić kilo bananów za 1, 99 zł. Byli gotowi nawet okraść ojca z jego, które już kupił. Mimo tego, co przeżył (a opowiadał o tym potem tak, jakby był na wojnie:)), zdołał kupić dwa kilo i wrócić cało do domu. Na szczęście w sklepie też poszli po rozum do głowy i wprowadzili reglamentację ilości, jaką może kupić jedna osoba.
Że też w dzisiejszych czasach ekscytują jeszcze ludzi banany...I wyzwalają takie instynkty...Za komuny-rozumiałabym, a teraz?
Będę powoli lecieć, przepraszam za notkę na szybko, ale o 19.00 żuzel (w TV/internecie/radiu, nie wiem jeszcze), a muszę jeszcze dokończyć pracę. Odezwę się niebawem, trzymajcie się, miłego wieczoru!

środa, 5 czerwca 2013

Nie będzie lekko, czyli sentymentalnie

 
Tych dwóch utworów pozornie nic ze sobą nie łączy. Ale to tylko pozory. Dla mnie łączą się doskonale i kiedy ich słucham, robi mi się bardzo, bardzo przykro. Oznaczają dla mnie pewne dwie stracone szanse. Szanse, które już nie wrócą. Miłosne szanse. Taki mam bowiem dziś nastrój, że właśnie o zagadnieniu na "m", i to w odniesieniu do dwóch konkretnych osób, myślę nieustająco.
"All you need is love" dziwnym trafem kojarzy mi się z B. Myślałam o nim, bo dziś w nocy mi się śnił. Ten sen był bardzo przyjemny, szkoda tylko, że bez szans na realizację. Cholernie smutno zrobiło mi się na myśl o tym, że z powodu końca szkoły już się nie zobaczymy...I jak zawsze zastanawiam się, dlaczego miałam taki sen, co on miał oznaczać. Ech...
A piosenka nr 2...Zdarzyło Wam się kiedyś zakochać przez bloga? Mi niestety tak. Był piękny, lipcowy, wakacyjny dzień, gdy pod postem zamieszczonym w swoim blogu, jeszcze tym poprzednim, w Onecie, znalazłam Jego komentarz. Chciałam go teraz znaleźć i Wam przytoczyć, ale Onet jest teraz tak porąbany, iż mam wrażenie, że wcięło mi wszystkie komentarze...Nieważne. Okazało się, że łączy nas miłość do The Exploited...To nic, że starszy, to nic, że mieszkał daleko. Czekałam na każdy jego mail, jak to nazywam-zakochałam się przez klawisze. Zapraszał mnie nawet do siebie, a ja-głupia-byłam gotowa jechać (aby się spotkać). Pewnie ciekawi Was, jaki był finał? Jak wiele tego typu przygód, skończyło się po wysłaniu mu przeze mnie swojego zdjęcia. Jak ja, idiotka, mogłam liczyc na to, że po tym będzie jeszcze chciał ze mną korespondować i/lub się spotkać?...Powiem Wam szczerze, że lekko to odchorowałam, a mimo to wciąż do tego wracam. To się chyba, kurczę, nazywa masochizm...
Próbuję zająć się czymś innym, ale nie jestem w stanie skupić myśli. Nie. Nie mogę dać się wciągnąć we wspomnienia, bo zagrzebię się w nich jak struś pod ziemią. Nie mogę teraz dawać upustu swojemu sentymentalizmowi. Tylko jak z tym żyć, skoro już wywołałam temat?...Nie będzie lekko.

wtorek, 4 czerwca 2013

AWF=Awesome, Wonderful, Fabulous

Jakich to dziwnych miejsc człowiek nie zwiedza w związku z pisaniem pracy...Ostatnio pisałam o biliotece uniwersyteckiej, teraz zaniosło mnie na...AWF w Poznaniu. To tutaj, w ichniejszej bibliotece, znajduje się pewna książka, którą kazał mi przeczytać promotor (pomijam, że chyba do niczego mi się nie przyda, ale co tam). Taka wizyta nie może nikogo, zwłaszcza takiej czułej prowincjuszki jak ja, pozostawić obojętnym.
Oczywiście, do biblioteki było trudno trafić (trzeba było pytać dwa razy), była zakamuflowana ("Hmmm, no tak, nie biblioteka jest na AWF najważniejsza"-skwitował towarzyszący mi ojciec), ale opłaciło się. Po raz kolejny stwierdziłam, że to biblioteka w mojej szkole jest ewenementem, a każda następna, którą odwiedzam, jest o niebo lepsza.
Pani bibliotekarka pomogła mi się zapisać (musiałam to zrobić, by wziąć raz jedną książkę, czujecie to?), bez pytania pomogła mi zarezerwować książkę, nawet nie musiałam szukać, bo dostałam ją pod nos. Cicho (gdy ja tam byłam, pojawiły się dwie oddające książki osoby), czyściutko, bezproblemowo. Cud, nie biblioteka. No i ta oszałamiająca ilość osobników płci przeciwnej. Wbrew temu, co niegdyś myślalam o AWF-ie, nie czułam się jak na obozie ponurych dresiarzy...No, może nie było też tam tylu kuszących egzemplarzy, jak się spodziewałam, ale co tam. Najważniejszy był już sam duch tego miejsca. I ten rozmach, wielkość kompleksu, ilość obiektów (pływalnia, bieżnia itp.). Kurczę, chyba fajnie się tam studiuje. I chyba nieźle mają sie tam dziewczyny:) Skrótowi nazwy przybytku, w którym byłam, zdecydowanie należą się pod każdym względem angielskie przymiotniki zawarte w tytule:) Ech, szkoda, że nieprędko tam wrócę:(
Szkoda też, że dzisiejsza wyprawa do Poznania była tak krótka (zaliczyłam tylko ten AWF, nigdzie więcej nie byłam, a chciałam), ale lepsze to niż nic. Żeby tylko jeszcze nie musieć się stresować pracą i tym ostatnim egzaminem, byłoby już całkiem dobrze...

poniedziałek, 3 czerwca 2013

Sennie, książkowo i lekko nerwowo

Hej. Chciałam się z Wami podzielić kilkoma rzeczami, które mnie interesowały, poruszały etc. w ostatnich dniach.
1. Książka
http://www.empik.com/nie-wierze-w-zycie-pozaradiowe-marek-niedzwiecki,p1045752802,ksiazka-p?gclid=CMil6NSkyLcCFUxe3god9DkAVA
Może lista przebojów III Programu Polskiego Radia nie jest dla naszego pokolenia jakaś bardzo kultowa, ale ja ze względu na zaszczepienie przez rodziców mam do niej sentyment. Dlatego z chęcią sięgnęłam po tę książkę, gdy mamuśka przyniosła ją z biblioteki. Bardzo mi się spodobała, może ze względu na to, że napisała ją osoba, która zna zagadnienie, o którym pisze, od środka. Zaciekawiły mnie barwne opowieści, anegdoty, zdjęcia. Warto, jeśli ma się czas! Ja przeczytałam w ciągu 1,5 godziny:)
2. Złość
Czy Wy też uważacie, że niekiedy starsze osoby zachowują się w sposób, który można w skrócie nazwać "żyję na tym świecie trzy razy dłużej od ciebie, więc to i to mi się należy"? Zauważylam to szczególnie w marketach. Seniorzy korzystają z tej zdobyczy cywilizacji bez zdrowego rozsądku, jeśli chodzi o relacje z innymi. Dziś w moim osiedlowym markecie dowozili nową partię taniej odzieży. Akurat wybrałam się-na swoje nieszczeście-na zakupy. Starsze panie w amoku przymierzały bluzki po 9,99, tarasując wózkami całe alejki albo stojąc w taki sposób, że nie można było przejść. Rozumiem, że chciały przymierzyć, ale nie mogły tego robić w inny sposób?
Sytuacja druga. Stoimy z mamuśką w kolejce do kasy. Przed nami w kolejce starsza pani. Nagle czuję, że ktoś mnie w arogancki sposób popycha. Była to druga seniorka, która koniecznie musiała dołączyć do tej przed nami, bo robiły razem zakupy. No dobrze, rozumiem, ale chyba należy się "przepraszam, czy mogę przejść?" albo coś w ten deseń, nieprawdaż? Bez komentarza kompletnie.
3. Sen
Już dawno nie miałam snu z żużlem w roli głównej, musiał mi o sobie przypomnieć. Śniło mi się, że do mojego domu miał przyjść na kolację ten oto pan:
http://pl.wikipedia.org/wiki/S%C5%82awomir_Drabik
Nie pytajcie mnie, dlaczego akurat on. Może dlatego, że w czwartek oglądałam program z jego udziałem i zafiksował mi się gdzieś z tyłu głowy? Nie wiem. W każdym razie miał przyjść na tę kolację, nie wiem jednak, jak się skończyło. Pamiętam tylko, że mamuśka kręciła się w kuchni i coś robiła na tę kolację, a ja co chwilę wychodziłam z domu i wypatrywałam, czy już przyjechał. Sny to bardzo ciekawy mechanizm...
4. Szkoła
W środę za tydzień ostatni egzanim, który muszę zdać, bo jak nie, to mam przechlapane. Boję się jednak, że nie zdam. No i nadal dokańczam pracę, boję się, że nie zdążę, a czasu coraz mniej...Ileż to ja bym dała, by mieć to już za sobą!
Przepraszam, że znowu z niczym konkretnym...Obiecuję, że będą lepsze wpisy. Słowo blogerki:)
Do następnego, miłego popołudnia!
A co u Was?

sobota, 1 czerwca 2013

Dzień Dziecka

Wpis nie będzie już o moich coraz większych nerwach związanych ze szkołą, bo byłoby to nudne. Będzie o czymś innym. O dzisiejszej okazji. O tym, że im bardziej człowiek się starzeje, tym bardziej zauważa pewne rzeczy...
Na początek napiszę może to, że jako wyrośnięte, ale zawsze dziecko swoich rodziców, dostałam dzisiaj prezenty, a właściwie część. To, co spłynęło na mnie dzisiaj, to: Kazimierz Wielki i niemieckie wegetariańskie żelki bez żelatyny oraz inne niemieckie słodycze(taaak, przejaw poczucia humoru moich rodziców-nie pytajcie mnie, dlaczego akurat takie). Jest jeszcze jeden prezent, który ma do mnie przyjść już od dawna, tylko ciągle zmieniają się okazje, na które mam go dostać, i dostać go nie mogę. Nie napiszę więc, co to jest, bo nadal tego nie mam, a nie chcę zapeszyć. Jak dostanę, podzielę się tą nowiną.
Teraz-przechodząc do meritum...Kurczę, cały czas myślę o tym i nadziwić się nie mogę, jak bardzo dzisiejsze dzieciaki różnią się od moich rówieśników, a przecież tak dużo czasu nie minęło, nie jestem jakimś dinozaurem. Obserwuję rozmaite dzieciaki w wieku od powiedzmy 5 lat do gimnazjum i...naprawdę. Ja będąc dzieckiem słuchałam na przykład tego:



A te współczesne dzieciaki? Masakra. Albo telewizja. Człowiek oglądał "Tik Tak", "Domowe przedszkole", o Cartoon Network nie słyszał, a dzisiejsze dzieciaki kochają tylko Monster High i Hannę Montanę. Koszmar jakiś. Te różnice dotyczą właściwie wszystkiego-min, gestów, odzywek, zachowań. To, co nie przyszło do głowy mnie jako, powiedzmy, siedmiolatce, dla nich to norma. Czasami to mnie przeraża.
Mimo że niechętnie wracam pamięcią do swojego dzieciństwa, wydaje mi się, że było niezłe. Nie było takiej presji na dzieciaki tak jak teraz, by chodziły na zajęcia z języków, pianino, jazdę konną i Bóg jeden raczy wiedzieć, co jeszcze. Poszło się do szkoły, a po szkole, jak się odrobiło lekcje (albo i nie, różnie to u mnie bywało) biegało się po podwórku. I nikt nie miał współczesnej obsesji pt. "Nie chodzić na podwórko, bo zaraz porwą takie dziecko i nie wiadomo, co z nim zrobią!". Pod tymi względami moje dzieciństwo było o niebo lepsze.
A Wy? Jakie macie skojarzenia, wspomnienia na hasło "dzieciństwo, Dzień Dziecka"? Jestem ciekawa Waszych opinii, a na razie wybaczcie, lecę, bo za moment zaczyna się żużlowa Grand Prix w Cardiff. Jak ja żałuję, że mnie tam nie ma...
Trzymajcie się!