Pierwszy dzień świąt zleciał mi na: słuchaniu z mamuśką różnych durnych piosenek w stylu "Agadou" i wygłupianiu się, a potem na wizycie u ciotki A. O ile to pierwsze wyszło mi na dobre, to o drugim nie mogę tego powiedzieć. Tak, wizyty świąteczne u osób, z którymi człowiek nie widuje się przez cały rok, to super-coś...
Ciotka jak zwykle się postarała: dom ozdobiony, potrawy pyszne, stół bardzo ładnie i pomysłowo ozdobiony, but...no właśnie, but. Te wszystkie wierzchnie rzeczy nie przykryją tego, że w domu nie wszystko jest tak, jak być powinno. Oczywiście, K. użerała się z A., a ciotka na to nic. Sama wizyta, zamiast być miła i-jak się należy świętom-służyć zapomnieniu o problemach dnia codziennego-w wykonaniu ciotki i mamuśki służyła rozdrapywaniu niektórych rzeczy, które są wlaśnie najgorsze. My z K. też smęciłyśmy, że nie mamy tego, tamtego i owego... Nie tak to powinno być.
Jedyne, co było dobre, to okazja do spaceru przy pięknej, nie tak zimnej pogodzie, i możliwość podziwiania pięknych dekoracji świątecznych w centrum(choć dla mnie to żadna atrakcja, widywałam je już wiele razy, idąc do/ze szkoły)...
Przepraszam, będzie krótko, ale czuję się trochę umęczona fizycznie i psychicznie po tej wizycie.
Wobec tego wszystkiego stwierdzenie "wesołych świąt" nabiera nowego wymiaru...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz