niedziela, 1 stycznia 2017

Niu Jer mamy...i dobrze

Stary rok odszedł w zapomnienie, i dobrze: mimo wszystko źle mi się kojarzył. Na 2016 narzekało wielu ludzi, mam więc nadzieję, że 2017 okaże się łaskawszy.
Ze złych rzeczy 2016 kojarzy mi się z:
-żużlowo: śmiercią Krystiana Rempały, nadal z przykrością odczuwanym brakiem Darcy'ego w żużlowej rodzinie, jednym ubogim eventem żużlowym przez cały rok w moim mieście, brakiem wyjazdów, które stanowiły jednak jakieś urozmaicenie (co tam ten jeden Ostrów...)
-ogólnie: nudą, przygnębieniem, brakiem pieniędzy i perspektyw, brakiem pomysłu i chęci do szukania pracy (brak pomysłu na branżę, brak chęci wynikający z braku ciekawych ofert).
Jedyne dobre rzeczy, które mi się w 2016 przytrafiły, to: nawiązanie współpracy z portalem żużlowym i malutkie konkursowe szczęście, które dopisało mi, kiedy wygrałam bilety do Ostrowa, a później książkę o tematyce żużlowej, którą chciałam mieć, a której nie mogłam sobie kupić, bo za droga, a z kasą kiepsko. To takie minimalne uśmiechy losu, zbyt jednak małe moim zdaniem, by trwale poprawić mi humor...
Dziś zaczynamy nowy rok i sama nie wiem, czego się po nim spodziewać. W moim przypadku gorzej już chyba być nie może, więc mam nadzieję, że będzie lepiej. Przydałoby się. Ja ze swojej strony chcę Wam życzyć wielu sukcesów, szczęścia i pomyślności.
Jak wspominacie 2016 i na co liczycie w 2017? Dajcie koniecznie znać! Całusy noworoczne śle Wasza A.P.

niedziela, 25 grudnia 2016

Ho ho ho, czyli co ze świąt wyniknęło

Ho ho ho, merry Christmas! Hej, co słychać? Jak Wam święta mijają? Mi bez fajerwerków (na nie przyjdzie czas za kilka dni:))-wczoraj zupełnie pozbawiony magii świąt oraz kolacji wigilijnej dzień, dziś za to zostałam zaskoczona z samego rana.
Odezwała się do nas żona kuzyna ojca-niestety, średnio widujemy się raz na rok. Ja to już w ogóle dawno u nich nie byłam-pamiętam, że w kilku wizytach udziału nie wzięłam, w jednej m.in. z powodu...pisania pracy magisterskiej-czyli strasznie dawno temu. Teraz jednak, spragniona odmiany od codzienności (choćby w święta się ona przecież należy), zadeklarowałam się od razu. No dobrze, przyznam szczerze, miałam też swój ukryty cel-jakiś miesiąc temu poprosiłam ciotkę, żeby miała oko na jakieś ciekawe, acz niewchodzące do ogłoszeniowego mainstreamu oferty pracy (w końcu zna dużo ludzi...). Myślałam, że może coś już wie. Pojechałam zatem w dobrej wierze.
Pojechałam i z jednej strony żałuję, z drugiej nie. Żałuję, bo niestety ojcowe kuzynostwo to posiadacze dużego domu (nie jest on może luksusowy, ale jeśli z pięciorga lokatorów każdy ma swój pokój...), więc było mi bardzo przykro, że będę musiała później wracać do siebie...Żałuję, bo musiałam wysłuchać zwyczajowych uszczypliwości wuja (niestety, ten typ tak ma-nawet gdyby miał powiedzieć coś miłego, wychodzi złośliwość). Nie żałuję jednak, bo zawsze to lepsze niż siedzenie w domu, a kiedy już najmłodsza latorośl, siedmioletnia M., "wzięła mnie w obroty" ("Ciociu, poczytaj; ciociu, pograj, pobaw się ze mną"), to nie było czasu na nudę, a przynajmniej był sposób na to, by cały czas nie siedzieć przy stole. No i przekonałam się, jak bardzo dzieciaki wyrosły (a wyrosły bardzo).
Moja nadzieja nie została niestety spełniona (musiało mi wystarczyć zapewnienie ciotki, że pamięta o naszej rozmowie), cóż jednak było robić. Posiedzieliśmy nieco ponad cztery godziny i wróciliśmy do domu. Nie był to miły powrót w obliczu tego wszystkiego, co widziałam, ale-jak to się mówi-trzeba żyć dalej. Jak zawsze...

sobota, 17 grudnia 2016

O, ja pierniczę!

Niestety, póki co w takiej formie, ponieważ nie opanowałam jeszcze nowego sposobu wstawiania zdjęć do bloggera (chętnie bym to zmniejszyła, dała bardziej na środek, ale chwilowo nie umiem):
OD GÓRY KU LEWEJ STRONIE: rybka (może ta z herbu Rybnika, a może gdański "śledź", nie wiem), dzwonek, chatka
 
 
Gdyby ktoś pytał, co to, odpowiadam: to są mojej roboty pierniki, a raczej to, co z nich zostało. Ale po kolei...
Kuzynka D. już od kilku dni suszyła mi głowę, że dziś będzie przygotowywać i piec ze swoją córką, a moją chrześniaczką pierniki. Z jednej strony dawno u nich nie byłam, z drugiej jednak nadal miewam trudności ze zmotywowaniem się do kontaktów towarzyskich. Po ostrej walce wewnętrznej zdecydowałam się jednak iść. Z tego powodu zarzuciłam nawet moją zwyczajową zimową sobotnią rozrywkę, czyli oglądanie skoków narciarskich w TV (od dawna się nie rajcuję, ale oglądam z przyzwyczajenia)...Jak powiedziałam, to przyszłam. Pieczenia były aż trzy tury, ale to dobrze, przynajmniej czas szybciej minął. Jak wiecie (albo i nie), kucharka ze mnie średnia, by nie rzec: żadna, wycinałam więc tylko kształty ciastek. Jak widać na załączonym obrazku, było z tym tak sobie. Na szczęście wypieki było dość łatwe do przygotowania, na dodatek piekły się tylko 10 minut. To coś w sam raz dla mnie!
Generalnie były bardzo dobre. N tyle dobre, że kiedy przyniosłam do domu całe pudełko, rodzice rzucili się na nie z prędkością światła, a dla mnie zostały te załączone na zdjęciu. Słownie: trzy.
Wizyta była dość długa (od 15.00 z minutami do 20.00 z kawałkiem), ale przyjemna i produktywna. Oczywiście, musiałam brać udział w wielu zabawach (mała jest jedynaczką, więc towarzystwo ma ograniczone, każda nowa osoba w tym gronie jest na wagę złota), jednak nie ma co narzekać. Zawsze była to jakaś odskocznia i coś innego niż to, jak pewnie spędziłabym wieczór...Nie poczułam wprawdzie "magii świąt", jak kusiła D., ale trudno. Jakoś z tą magią coraz gorzej z roku na rok, a w 2016 roku szczególnie. Nie wiem, czego to wina...
A jak tam Wasze przygotowania do świąt?

sobota, 10 grudnia 2016

Wrócili...z fasonem


Oh yeah. Ta melodia  pewnością zostanie moją piosenką roku. Nie tylko dlatego, że bardzo ją lubię, ale także, a może przede wszystkim dlatego, że wywołuje we mnie bardzo pozytywne emocje. Po kilkunastomiesięcznym okresie bycia motorową pustynią w moim mieście znów zaczyna się coś na tym gruncie dziać. Najpierw był to hymn turnieju przypominającego, że w moim mieście jest coś takiego jak żużel, a teraz, dziś...także rozbrzmiewała w moim mieście w związku z tym.
Drużyna żużlowa z mojego miasta została dziś oficjalnie zaprezentowana w składzie na przyszły sezon. Nie mogło mnie tam zabraknąć, choć cena biletu na to wydarzenie troszeczkę mnie nie zadowalała (10 zł). Czego się jednak nie robi dla ulubionej drużyny i dla dzieci (dochód ze sprzedaży wejściówek przeznaczony był na leczenie chorej dziewczynki). No i czego się nie robi, żeby już nie siedzieć w domu i się nie nudzić oraz nie smucić...W stosownej porze zameldowałam się więc w klubie, w którym to wydarzenie miało się odbyć. Ludzi nie było dużo, ale to chyba nawet lepiej.
Przybyli niemal wszyscy zawodnicy, z dwunastki zabrakło tylko jednego, który nie mógł przyjechać ze względu na inne zobowiązania. O każdym z nich powiedziano kilka słów, także oni zostali poproszeni o powiedzenie czegoś ciekawego. Najbardziej zaskoczona byłam młodym (hmmm, to mój rówieśnik, więc czy jeszcze młody jak na żużlowca...?:))zawodnikiem z Czech, który wypowiedział się dość swobodnie w języku polskim, prawie bez cienia akcentu naszych  południowych sąsiadów. Pominąwszy, że nic oryginalnego nie zostało powiedziane, spędziłam tam przyjemne 1,5 godziny. Przynajmniej już wiem, że muszę zacząć zbierać kasę na karnet, i ile mi do tegoż brakuje:) A prawda ma się tak, że nie wiem, jak wejdę w posiadanie tej sumy. Mam jednak jeszcze około trzech miesięcy do początku sezonu, pewnie jakoś to będzie.
Skoro po rocznym niebycie żużel w moim mieście się reaktywował, poczytuję to za dobry znak dla siebie. Może i dla mnie przyjdą jeszcze lepsze dni...
PS. Bardzo się cieszę, że w przyszłym sezonie znów będę oglądać w swoim mieście swojego ulubionego szwedzkiego żużlowca nr 2 (nr 1 to, jak wiadomo, Lindgren). I mam nadzieję, że czeka mnie wiele emocji związanych z tym wszystkim. Oby teraz ze wszystkim było już tylko lepiej!

wtorek, 6 grudnia 2016

A czego Ty szukasz w święta?


Do słynnego okienka Allegro, zatytułowanego: "Czego szukasz?" wpisywany jest tekst: "angielski". Wkrótce tajemnicze ręce otwierają paczkę z tajemniczą zawartością. Samotny starszy człowiek smutno patrzy przez okno na padający deszcz. W końcu klik-klik w internecie i do domu przychodzi kurier. Przychodzi moment rozpakowania paczki. "English for beginners"-czyta niewprawnie, fonetycznie, adresat pakunku. Później jednak, jak widzimy, idzie mu coraz lepiej. Również za sprawą karteczek, przyczepianych do wszystkiego, od kubka po psa, wiernego towarzysza nauki. Dzielnie ćwiczy wszędzie, nawet w autobusie (jedyne, do czego bym się przyczepiła, to to, dlaczego, do jasnej choinki, bohater mówi "fork", patrząc na nóż, a "knife" na widelec, ale cóż-początki bywają trudne, nobody's perfect, wbrew temu, co ćwicząc, mówi do lustra).
Dalej poznaje słownictwo związane z podróżą: "suitcase", "slippers", "passport". W końcu-rewolta! Wsiada do samolotu. Na miejscu-do taksówki. Dociera wreszcie na miejsce, wita się z młodym mężczyzną. I nareszcie: tam-daradam-dradam! Le grande finale! W progu nieśmiało pojawia się dziecko. Mężczyzna mówi do niego: "Hi, I'm your grandpa".
Tak w, hehe, moim telegraficznym skrócie, wygląda słynna już reklama sklepu internetowego. Jej żywot nie jest wprawdzie długi, ale wzbudziła już pewne kontrowersje. Nie wiem właściwie, dlaczego, ponieważ moim zdaniem jest bardzo sympatyczna. Owszem, smutne jest to, że rodziny żyją w odosobnieniu, wszyscy rozjeżdżają się po Europie i świecie, ale w sumie dobrze, że reklama wychodzi naprzeciw społecznym problemom...Czy w tych kontrowersjach chodzi o niemile w Polsce widziany kolor skóry dziecka? Oto jest pytanie.
Reklamy Allegro już od jakiegoś czasu idą w bardzo prostą, nienachalną stronę, która bardzo mi się podoba. Podobnie ciepłe uczucia budziła we mnie ta reklama:
 
 
Lubię je, ponieważ nie są przegadane, patrzy się na nie jak na ciekawą, wciągającą małą fabułę. Nie pokazują także w sposób łopatologiczny, co tak naprawdę reklamują.  Zarówno w przypadku "dziadka", jak i wersji "pies" pamiętam, że za pierwszym razem z zapartym tchem czekałam na to, jaki będzie finał, a u mnie nie zdarza się to często-reklamy generalnie mnie nudzą, irytują i je pomijam. Brawa zatem za to, że potrafiono mnie, wybrednego i trudnego klienta, jakoś przyciągnąć.
A jakie są Wasze refleksje na temat tej reklamy? Zwracacie w ogóle uwagę na reklamy, kierujecie się nimi?

poniedziałek, 24 października 2016

U.R.O.


Taki przemiły obrazeczek pokazał się oczom mym, gdym się zalogowała do Google'a. Urodziny. Uwielbiam te ich obrazki, co roku inne:) Na liczniku, cholerka, 27. Leci ten czas, nie da się ukryć.
Kolejne urodziny, które niestety nie nastrajają optymistycznie-po pierwsze, bo nic się nie dzieje, po drugie, bo nic się nie zmienia. Wszystko jest tak samo źle, jak zwykle, w sumie to nawet gorzej.
Nie tak wyobrażałam sobie-lata temu i jeszcze niedawno-ten dzień. Trudno, może jeszcze przyjdą takie, z których będę zadowolona, i które będę spędzać na swoich warunkach, a nie na warunkach kasy, czy też raczej jej braku...
Jeśli macie mi czegoś życzyć, to życzcie mi, żeby się odmieniło. Cokolwiek, na choć trochę lepsze...
 

wtorek, 27 września 2016

All you need is job


Dla niektórych tym, czego potrzebują, jest miłość. O niej marzy wielu z nas...Niestety, dla równie wielu z nas ważnym zapotrzebowaniem jest praca. No cóż, piramida Maslowa się kłania: potrzeby rzędu niższego i wyższego...Bez niższych nie ma wyższych, więc...Wracając do tematu: ja jestem z frakcji "all you need is job". Tak to już jest...
Kiedy byłam mała, nie miałam typowych dziecięcych marzeń, że będę aktorką czy piosenkarką. Najpierw namiętnie bawiłam się "w szkołę", sadzając w "ławkach" lalki i misie, wyczytując ich nazwiska z prawdziwego dziennika szkolnego, zajumanego przez pracującą w szkole ciotkę. Potem namiętnie zabawki leczyłam, wierząc, że właśnie lekarką zostanę, Ze szczenięcych lat pamiętam jeszcze dziwną z perspektywy dziś dorosłego człowieka "zawodową" zabawę-w "dom dziecka". Tak to nazywałyśmy, sadzając lalki na sofie i mówiąc, że muszą być grzeczne. Nie pytajcie, dlaczego tak.
Później przyszła bardziej dorosła faza-kiedy zaczęła się szkoła, zaczęły się wypracowania, a wraz     z nimi przyszły pierwsze pochwały odnośnie moich prac pisemnych. To wtedy w mej głowie narodziła się myśl: pisarką zostanę! Albo dziennikarką! I to było uczucie porównywalne do Newtona walniętego w głowę jabłkiem. Wszystko zaczęło składać się w logiczną całość: tony zeszytów zapisanych mniej lub bardziej zmyślonymi opowieściami,  albo czymś w rodzaju reportaży-moich pewnych reakcji np. na obejrzany w telewizji reportaż. Wszystko wydawało się zmierzać w tym kierunku.
Później były studia, w czasie których mogłam sobie wybrać (w teorii) dowolny zawód, bo przecież nie były ukierunkowane na jeden przedmiot, a cały ich przegląd. Do wyboru do koloru. To też nie wpłynęło pozytywnie na moją zdolność wyboru. Miałam już wtedy za sobą pierwsze rozczarowania (własna działalność gospodarcza, branża trafiona kulą w płot, zupełnie mnie nie interesowała; dziennikarstwo-zniechęciły mnie mizerne zarobki w porównaniu do nakładu pracy)...Potem te bezskuteczne poszukiwania, które podkopały moją wiarę w siebie...
W końcu-cud, wydawać by się mogło: praca marzeń. Ciepłe biuro, własne biurko, zarobki świetne. Przez pierwszy miesiąc było ok-szybko zleciało, uczyłam się wszystkiego, zresztą ja zawsze zaczynam od fascynacji tym, co nieznane. Im dalej w las, tym bardziej moje wyobrażenia, umiejętności, cechy charakteru i rzeczywistość były rozbieżne. Kilka miesięcy i koniec. To, na co tyle czekałam, przyszło i poszło. "Easy come, easy go"...
Teraz mija już rok kolejnego poszukiwania i przyznam szczerze, mam już dość. Dość tego, że trzeba się łasić do pracodawców o byle jakie stanowisko za marne grosze; tego, że wymagania są jak dla astronautów-z księżyca: do byle pracy pięć języków, sto kursów, osiem kierunków studiów i całe życie doświadczenia. Ideałów nie ma...Boli mnie też to, że każda lepsza niż np. sklep posada ma swój warunek: ZNAJOMOŚCI. Zwłaszcza w moim mieście. A z tym u mnie kiepsko...Dochodzi też chęć zmiany branży, ale na przeszkodzie stoją brak doświadczenia, niechęć pracodawców do przyuczania "nowych"...No i ten pech, że gazety i portale roją się od tych przeklętych usług finansowych, a nie czegoś innego. Na własny biznes brak kasy, pomysłu i samozaparcia...I bądź tu człowieku mądry, pisz wiersze...
[WPIS INSPIROWANY TYM POSTEM u Cumulonimbus93]
 

poniedziałek, 26 września 2016

Tak się "żałuje" w Polsce

Tak to robią za granicą:





To tylko kilka utworów ludzi powszechnie znanych, którzy postanowili napisać czy zadedykować utwory swoim bliskim czy przyjaciołom. Jak w końcu ma sobie poradzić artysta z tego typu przeżyciami, jeśli nie ujmując je w taką formę? Teraz przejdę jednak do czegoś innego.
Na pewno wielu z Was słyszało o Krystianie Rempale , o jego śmierci, a także o tym, jak jego rodzice walczyli o to, by sprawa nie została zbyt szybko zakończona. Krystian niestety zmarł, ale państwo Rempałowie mają jeszcze córkę-Martynę. Starsza siostra Krystiana, której pasją od zawsze jest muzyka, wielokrotnie po śmierci brata właśnie śpiewając wyrażała swój żal. Zawsze były to jednak adaptacje innych utworów, teraz Martyna pokusiła się o nagranie własnego, a efekty jej pracy ujrzały wczoraj światło dzienne. Oto one-tak to się robi w Polsce (w nawiązaniu do wstępu):
 
 
Obejrzałam to wideo i jestem zmieszana. Okej, rozumiem, tak dziewczyna czuje, tak ktoś jej to napisał, tak wyraziła swoje emocje. Ale, na litość boską, dlaczego w takiej ciut kiczowatej formie? Jest jeszcze kwestia wyglądu wokalistki: jak dla mnie, anturaż raczej ślubny niż żałobny. Tekst brzmi bardziej na kierowany do oblubieńca, niż do brata...ale może ja przewrażliwiona jestem. Matka posłuchała i się popłakała. Mnie nie poruszyło. A jakie jest Wasze zdanie? Co sądzicie o pisaniu utworów poświęconych ludziom zmarłym? I jak w tym wszystkim poradziła sobie Martyna? Może moje negatywne zdanie jest odosobnione...

Czasem mowa srebrem, czasem złotem jest

Imię: Rafał
Nazwisko: Betlejewski
Zawód: (ponoć) bloger, (ponoć) performer, (ponoć) copywriter
Znany z: tego, że zrobił dym.
Ta metryczka to tak w skrócie. Możliwe jest pewnie, aby o tym panu napisać ciut więcej. Mnie jednak nie chodzi o jego osobę, a o to, co też ostatnio "nawywijał", a co wywołało tyle kontrowersji.
Zaczęło się niewinnie: od ogłoszenia o pracę. Kiedy zjawili się poszukujący zatrudnienia bezrobotni, nie wiedzieli, że "rekruterami" nie są prawdziwi rekruterzy, a osoby podstawione, aktorzy. Formy zarobku: prostytucja, przemyt narkotyków, przewóz nielegalnych imigrantów. I tak dalej, i tak dalej. Wszystkie interesy bardzo śliskie, za to za świetne wynagrodzenie. Ci ludzie byli gotowi się na to wszystko zgodzić, nie wiedząc, że biorą udział w telewizyjnej szopce, mającej z pewnością zapewnić oglądalność, a pewnie również i rozgłos pomysłodawcy. Z tym drugim, niestety, udało się. Nie rozumiem jednak, jak można sobie żartować z autentycznie zdesperowanych osób? Ja rozumiem, gdyby służyło to swego rodzaju badaniom, np. socjologicznym, na przykład na temat: "ile ludzie są skłonni zrobić dla pieniędzy?", choć i bez tego wiemy, że są zdolni zrobić wiele. Cele naukowe byłyby uzasadnione, a to? Nie, to się nie mieści w mojej głowie. No dobrze, może nie jestem w tej ocenie wiarygodna, bo: a) też szukam zajęcia i kto wie, gdyby odpowiednio sformułować ogłoszenie, na co dałabym się zwabić; b) cokolwiek o sztuczkach medialnych ze szkoły wyniosłam...
Dziś możemy już przeczytać o tym, że Betlejewski przeprosił, niesmak i wątpliwości jednak zostały. Wątpliwości budzi także brak podstaw naukowych. Jest jednak druga strona medalu. Może to, co napiszę, będzie kontrowersyjne, może ciut naiwne, ale...Mam nadzieję, że ktoś pójdzie po rozum do głowy, a wyniki tego "eksperymentu" dadzą mu do myślenia: coś trzeba zmienić, jest źle, skoro ludzie zdolni są do takich rzeczy, aby przeżyć. Z drugiej jednak strony, skoro różne dramatyczne dane na temat bezrobocia nie dały nikomu przez tyle lat do myślenia, to...czego ja tu oczekuję? System opieki nad bezrobotnymi był, jest i pewnie jeszcze długo ułomny. I nie dajcie się zwieść statystykom: nie ma bowiem większego kłamstwa.. Malejąca liczba bezrobotnych to efekt wykreślania ich pod byle pretekstem ze ewidencji, a nie tak świetnej sytuacji gospodarczej. Ach, są jeszcze jakże liczne wyjazdy za chlebem do najodleglejszych zakątków Europy czy globu. Ci ludzie przecież też nie są ujęci w danych...
Kończąc, smutne jest to, że dopiero spektakularne akcje zwracają uwagę na różne problemy. Przedtem jakby ich nie było, czyżby w myśl starej zasady: milczymy, kłopotu nie ma? Tylko że wtedy milczenie na pewno nie jest złotem...choć dla pana R.B. byłoby dobrze, gdyby w pewnych sytuacjach się nie odzywał.

niedziela, 25 września 2016

Kwasami jesień się zaczyna (a kończy sezon żużlowy)


Utwór ten przytaczam nie bez kozery. To (nie)formalny hymn Stali Gorzów, drużynowych mistrzów Polski na żużlu A.D.2016. Tak, stało się. Po nieco ponad pięciu miesiącach ten pełen różnych (niekoniecznie pozytywnych) emocji sezon dobiegł końca. Medale rozdane, jakieś tam rozstrzygnięcia dokonane, teraz tylko czekać pełnej spekulacji, rewelacji transferowych zimy...
Jak rzadko kiedy, cieszę się, że ten sezon dobiega końca. W zeszłym roku też tak było.
Powody zeszłoroczne:
-to, co stało się z Darcym
-ogólny niesmak po wysypie kontuzji, mniej lub bardziej groźnych
-drużynie z mojego miasta nie szło najlepiej, choć w sumie i tak nie było najgorzej.
W tym roku rozgrywki nie podobały mi się, bo to pierwszy sezon bez D.W.-wciąż trudno mi się przyzwyczaić; jeszcze w zimie kopniak pt. "w tym roku nie będzie żużla w moim mieście", potem przyszedł zdecydowanie najgorszy tydzień tego sezonu, czyli od 22 do 28 maja, kiedy wszyscy zainteresowani żużlem (a i osoby postronne, w końcu sprawa była głośna) drżeli o życie Krystiana Rempały...Bałam się wtedy każdego poranka uruchamiać internet, bo podświadomie czułam, że zobaczę tam TĘ NAJGORSZĄ informację...To, co było nieuniknione, stało się i tak, ale nie ranem, tylko po południu 28 maja. Tak, przyznaję, zresztą dobrze o tym wiecie-to był kolejny w ciągu ostatniego roku moment, w którym przyszło na mnie zwątpienie dotyczące sensu oglądania żużla, chodzenia nań, interesowania się nim. Chciałam-powiem symbolicznie-wyjść ze stadionu i więcej nie wrócić. Nie robiłam jednak tego, bo ta dyscyplina coś takiego w sobie ma. Jest zaborcza i nie znosi długiego opuszczenia, a już opuszczenie na zawsze jest niemożliwe...
Tak, a astronomiczna jesień zaczyna się w żużlu nie jak u Niemena-mimozami-a kwasami. To znaczy bardzo kontrowersyjnymi sytuacjami. Przykładów nie trzeba szukać daleko:
1. Jakim cudem Lokomotiv Daugavpils, który wygrał I ligę w Polsce, nie będzie startował w sezonie 2017 o stopień wyżej? Bo to jest Polska, najpierw dopuścili LD do startów w Polsce, a kiedy zaczęło dobrze iść, położyli kłody pod nogi, kazali spełniać nierealne wymagania (np. posiadanie stadionu w Polsce, pewną ilość polskich zawodników, itp., itd.). Działacze nie założyli tak dobrych wyników drużyny i naprędce sklecili swoje takie, a nie inne stanowisko i swoje wymogi, aby je spełnić, oraz przeszkody, które stoją na drodze LD.
2. Dzisiejszy drugi mecz finałowy: Gorzów-Toruń to była farsa. Gospodarze zastawili na Toruń pułapki torowe, kiedy się przewracali, wykluczano ich jako sprawców zdarzenia...A kiedy torunianin został przewrócony przez "gorzowiaka", to sędzia "gorzowiaka" nie wykluczył, tylko toruńczyka. Bo on oferma, i przewracany się na motorze nie utrzymał. Przyznam się Wam, kilka razy nie mogłam wytrzymać i wyłączałam transmisję z tego cholernego Gorzowa, na usta cisnęło mi się słynne: "Panie Turek, kończ pan ten mecz..."(choć Turka żadnego tu nie było).
Dzisiaj, tymi dwiema sytuacjami oraz ogólnie nerwami o wyniki, moje zdrowie zostało wystawione na poważną próbę.
Wiecie, kiedy w związku dwojga ludzi się nie układa, mówi się: "odpocznijmy od siebie, dajmy sobie czas na przemyślenie tego i owego". I ja w tej chwili tak mówię do żużla. W przerwie od siebie odpoczniemy, może nabiorę dystansu, może jeszcze odkryję w sobie jakieś nieznane pokłady cierpliwości dla tego cyrku na kółkach? Niemal pół roku to odpowiednia długość takiego odpoczynku.
Gorzów ze złotem Toruń ze srebrem, Zielona Góra z brązem-tak to się kończy...Na mnie czekają jeszcze wtorkowa i środowa przygoda z finałem drużynowych mistrzostw Szwecji, w sobotę Grand Prix w Toruniu (niestety, tylko w TV), później 22 października i decydujące Grand Prix w Melbourne...a potem: adieu, żużlu, do wiosny! Albo i na dłużej.