Niejednokrotnie słyszałam, że "sprzątanie to ma moc" i że "ja się chce zamknąć jeden rozdział i przejść do następnego, to trzeba zacząć od sprzątania". Idąc tym tropem, postanowiłam zrobić sprzątanie rzeczy związanych ze szkołą, jako że większość z nich (99%) nie jest mi już potrzebna. Wyrzuciłam zawartość przeznaczonej na rzeczy szkolne szafki na podłogę i zdumiałam się, ile tego jest. Zeszyty z pięciu lat, tony niepotrzebnych kserówek typu pierdoły z angielskiego albo teksty, które mieliśmy do przeczytania w zeszłym roku...Jak się zabrałam za wyrzucanie, darcie na kawałki tego, co nie mogło być wyrzucone w całości, to aż furczało. I zajęło mi aż dwa dni. Muszę przyznać, że nad niektórymi rzeczami pochyliłam się nieco dłużej. Wiecie, jak to jest-zobaczysz jakieś słowo, wpis, datę i zaraz wyobraźnia podsuwa ci odpowiednie wspomnienia. Zawsze powtarzam, że w tej szkole niespecjalnie wiele się działo, w moim przypadku dzikie imprezy można policzyć na palcach jednej ręki, alkohol też nie był sednem mojej studenckiej egzystencji...Jeśli mam być szczera, najwięcej pamiętam z zajęć-w stylu "ta powiedziała coś śmiesznego", "a ten tego i tego dnia miał taki zabawny sweter". Może mało interesujące, ale cieszę się, że ten okres nie rozpłynął się gdzieś w szklance z imprezowym drinkiem-jednym, drugim, trzecim...
Nigdy nie zapomnę swojego pierwszego dnia w szkole. Oczywiście, śledziło się ludzi na n-k (jeszcze wtedy trendy i funkcjonującej), by wiedzieć, z kim będzie się miało do czynienia, ale ja nikogo z wypatrzonych tam ludzi nie spotkałam. W końcu podeszla do mnie Karolina, koleżanka, której nie poznałam z powodu mylącego zdjęcia, spytała, czy ja to ja, i tak się zaczęło. Byłyśmy dwie i w ten sposób łatwiej było nam, jak to się teraz mówi, "ogarniać" nową rzeczywistość. A ta, wielka szkoda, nie przypominała studiowania w dużym mieście, czego szczerze żałuję: grupa mała, dwadzieścia kilka osób, więc wszystkich poznałeś w ciągu jednego dnia i nie było dreszczu pt. "kogo jeszcze tam można spotkać" (choć i na tym polu przeżyłam jedno pozytywne zaskoczenie)...Niejedyne to było rozczarowanie w tej szkole. Kolejnym było na przykład to, że wielce zachwalano to, że "każdy student ma prawo uczyć się co najmniej trzech języków obcych". Taaa, w praktyce to było tak: angielski i niemiecki obowiązkowe, obowiązkowy trzeci język (w moim przypadku szwedzki), a jak jedna koleżanka chciała chodzić na czwarty język (też to rozważałam, mając na celowniku hiszpański), to trzeba było pisać jakieś prośby i podania, które i tak skutkowało tylko chodzeniem jako wolny słuchacz. Bez sensu. Inne mankamenty? Przeboje z naszą nauką szwedzkiego (z planowanych trzech lat uzbierałoby się może 1,5 roku), brak praktyk, szczególnie na magisterce, która była przecież ukierunkowana...Bo tych śmiesznych "praktyk w pszczołach" na III roku nie liczę. Toż to kpina była raczej i dziwne wakacje w środku semestru niż praktyki. Najbardziej jednak nie podobał mi się "profil" tych naszych studiów-uczenie wszystkiego i niczego, żadnych konkretów-tu jakaś historia (mnóstwo mieliśmy "historii tego i owego"), tu językoznawstwo, tu prawo...Wychodziło na to, że albo mieliśmy mieć bardzo ogólną wiedzę na wiele tematów (czytaj:żadną)-to moja opinia, albo być wszechstronnymi specjalistami, jak chcieli ci, którzy układali program naszych studiów. Specjalistami? Dobre sobie, zwłaszcza po 15 godzinach zajęć na temat jakiejś gałęzi prawa, które już potem nie zostało powtórzone...
Tak, czasami żałowałam, że wybrałam państwowy uniwerek i to na studiach dziennych, zamiast zaocznych w prywatnej szkole. Wiadomo, jak płacisz, traktują cię inaczej, nie ma chyba tych dziecinad w stylu listy obecności na każdych zajęciach (a u nas listy były baaaardzo często, nie wiem, po co) i w ogóle...Może się mylę i źle oceniam zaoczne, ale wiem co nieco od studiującej w ten sposób kumpeli oraz kuzynki. To jest jednak inna para kaloszy...
Rozpisałam się, sama nie wiem, co mnie wzięło. A i tak opisałam może 1 procent moich odczuć związanych z tymi pięcioma latami. Jeśli chcecie, mogę jeszcze co nieco dołożyć, zrobić jakiś sequel czy coś...
Jak się czujecie w tym pięknym październiku? Coś nowego, ciekawego się u Was dzieje? Jestem bardzo ciekawa...
Ja studiuję dziennie na prywatnej uczelni i bardzo sobie chwalę podejście do studentów - płacę i wymagam, szanują mnie w dziekanacie, jestem CZŁOWIEKIEM, a nie śmieciem, jak na wielu państwowych. A poziom nauczania podobny...
OdpowiedzUsuńJa dalej mam zeszyty z podstawówki... nie umiem sobie uporządkować życia, a co dopiero posprzątać pokój..
OdpowiedzUsuńja jestem w prywatnej na zaocznych i też czasem są listy... zależy od wykładowcy. wcale nie traktują nas jakoś 'wyjątkowo' :D
OdpowiedzUsuńwow, zazdroszczę Ci tej możliwości sprzątnięcia wszystkiego! powodzenia na nowej drodze nie-szkolnego życia ;)
Mi sprzątanie pomaga bo w mnie oczyszcza. Jakoś lżej mi się robi na duchu gdy wywalę stertę zalegających papierzysk.
OdpowiedzUsuńDziękuję za miłe słowa! <3
OdpowiedzUsuńTez muszę wziąć się na ogarnięcie wszystkiego z poprzednich szkół, trochę tego jest ;)
Wiele pewnie zależy też od samej uczelni i kierunku, jaki się studiuje, więc nie ma co oceniać, że prywatna uczelnia to zawsze lepsza etc. ;)
OdpowiedzUsuńJa poszłam na dzienne i póki co nie żałuję. W życiu się jeszcze napracuję i na razie nie czuję, żebym chciała już teraz zacząć samodzielne życie... A z poprzednimi szkołami pożegnałam się na dobre :)
OdpowiedzUsuń